czwartek, 30 sierpnia 2012

Mandarynkowy Przewodnik - set 1,5 ;)

      Ten post jest uzupełnieniem tego, co napisałem w części pierwszej. Otóż nie podparłem moich słów dźwiękiem. Wskazane by było abym podlinkował jakieś filmiki z Youtube żeby Czytelnicy mogli wyrobić sobie opinię o Muzyce. A więc niech sprawiedliwości stanie się zadość.

1970 - Electronic Meditation (cały album)
1971 - Sunrise In The Third System z albumu Alpha Centauri
1971 - Fly And Collsion Of Comas Sola z albumu Alpha Centauri
1971 - Alpha Centauri (tytułowy kawałek)
1972 - Birth Of Liquid Pleyades (1szy utwór na albumie Zeit)
1972 - Nebulous Dawn (Zeit)
1972 - Zeit (tytułowy kawałek)
1972 - Origin Of Supernatural Probabilities (Zeit)
1973 - Atem (cały album)

Tak więc macie materiał na 2-3 godziny słuchania. Domyślam się, że nie każdy lubi tego typu muzykę (pewnie więcej osób ceni sobie najmocniejsze odmiany metalu niż elektronikę ;)) dlatego tam gdzie mi sie chciało to dałem pojedyncze utwory. ;) Mam nadzieję iż się podobają.

sobota, 25 sierpnia 2012

Blog (i autor) żyje :)

Żyję chociaż coraz mniej mi się chce. Staram się prowadzić tego bloga, coś pisać od czasu do czasu. Niestety życie wirtualne nie zastąpi tego realnego. A ja nie mam ani jednego ani drugiego. przypomniało mi się czemu zamknąłem poprzednią wersję tego bloga - pojawił się komentarz ze spamem. Nic się takiego nie dzieje abym miał o czym pisać. Miałem kontynuować Mandarynkowy Przewodnik ale jakoś nie mam ochoty, widząc zerowe zainteresowanie blogiem. I widząc to coraz poważniej myślę o zamknięciu bloga. Jego prowadzenie nie ma sensu jak nikt nie czyta. Moje życie (i muzyka) nie jest na tyle ciekawe aby o tym pisać najwyraźniej...

wtorek, 21 sierpnia 2012

Powrót bestii! :) + 1,5 recenzji ;)

        Jak wczoraj zauważyliście, wróciłem. Powróciłem z miejsca gdzie nudno i jedyną rozrywką (poza wieczornym grillem) było granie w Herosów 1. xD Nawet muzyki za wiele nie słuchałem. Właściwie wyprawę na wieś rozpocząłem i zakończyłem "The Endless Season" (2010) którego przesłuchałem wczoraj aż 2x (raz w samochodzie i raz w domu).
       Album ten brzmi zupełnie inaczej od reszty serii. Tak eterycznie i delikatnie. Są szybsze i rytmiczne partie ale tutaj przeważają rozlazłe, ambientopodobne brzmienia. Na płycie znajduje się 11 utworów ale moim zdaniem są nieco przydługie. Dość ciekawie zaczyna się ("Flashback" - jeden z ciekawszych kawałków moim zdaniem, kojarzy mi się z intrem do "Going West" granym podczas koncertów 2008/2009 ["Izu" i "The London Eye Concert"]). Ze względu na to przynudzanie album ten jest nieco słabszy od pozostałych. Myślę iż 4, 4+ to byłaby sprawiedliwa ocena. Jak na zakończenie cyklu - spodziewałem się czegoś lepszego.
      Ale to nie wszystko.  Obecnie słucham "Under Cover Chapter One" (2010) [którego jeszcze nie skończyłem]. Jest to album z coverami ale nie tylko elektroniki lecz głównie rocka. Pojawiają się na nim utwory z czasów młodości członków zespołu jak i "nieco" nowsze ("Norwegian Wood" Beatlesów - 1965, "Precious" Depechów - 2005). Oczywiście z wokalem Chrisa Hausla ale także inni członkowie zespołu się udzielają. O ile nie lubię jego śpiewu na "Madcap's Flaming Duty" to na tym albumie jego śpiew brzmi lepiej. Nie znam wszystkich utworów w wersjach oryginalnych ale covery w wykonaniu TD brzmią całkiem przyjemnie i ciekawie. Przykład? "The Model" Kraftwerk zrobiony na jazzowo. Wspomniany już "Precious" jest prawdopodobnie najwierniejszym coverem spośród 14 hitów które zostały wybrane. W następnym roku ma wyjść część druga. Nie mogę się doczekać kiedy opublikowana zostanie tracklista. Nie lubię tego albumu głównie za wokal (najlepsze TD = instrumentalne TD ;)) oraz za to, że wg. mnie jest to wyciąganie kasy od fanów (70-80 zł za 14 coverów, no kur...czak ;)). No ale stało się, mleko się rozlało. Trzeba przesłuchać bo to TD. ;)

wtorek, 14 sierpnia 2012

14.08.2012 - Oficjalny Fanpejdż na pejsie xD

Pacisfear jest moim oficjalnym fanpejdżem na pejsbuku, Możecie lajkować. Poszerzcie grono Elektronicznej Milicji. xD Czasem coś wrzucę. ;) Nie tylko związanego z blogiem. ;) Pomóżcie mi być sławnym chociaż w cyberprzestrzeni xD

14.08.2012 - Tangerine Dream Live 2k12 - bootlegi

Bootlegi czy to co hardcorowi fani kochają najbardziej. ;) A że Papa Froese wyruszył w trasę w tym roku to i się nieco ożywiło. Nie tylko w prasie zagranicznej ale także na YT (mnóstwo filmików, w tym spore części koncertów). Dotarłem nawet do zapisu 3 koncertów (USA) w dość dobrej jakości - 320kbps Mp3. Na każdym z nich setlista wyglądała nieco inaczej. Nie obyło się bez niespodzianek. Na scenę powrócił "Horizon" ostatni raz grany w grudniu 1983 (u nas! :D) czy koncertowy debiut "Transition" oraz "Ayumi's Loom" z "Winter In Hiroshima". Zagrano także jako koncertowy debiut "The Cliffs Of Sydney" ("Le Parc", 1985). Wskrzeszono także "Dolphin Dance" ("Underwater Sunlight", 1986). Na bis podczas jednego z tych koncertów zagrali "Phaedrę" ("Phaedra", 1974). Gorąco polecam!

Oto i obiecane linki:
Boston. 05.07.2012
Santa Barbara, 11.07.2012
Los Angeles, 12.07.2012


Pliki swoje ważą (ok. 400 MB każdy) ale są jeszcze świeże. Mam nadzieję, że się podoba :)

09.08. i 14.08.2012 - Journey Through A Burning Tangerine: Mandarynkowy przewodnik przez Mandarynkowy świat Edgara Froese - Część 1: lata 1967-1973

         A więc dzisiaj następuje debiut serii poświęconej mojemu ulubionemu zespołowi - Tangerine Dream. Ulubionym solistą jest zaś Klaus Schulze. Oczywiście nie samą elektroniką (ale za to jaką! ;))  Paci żyje więc słucham także innej muzyki - nawet metalu ;). (nie, nie tego z Ogame xDD). Nie chcę aby ta seria była książką bo pewnie Edgar podejmie kroku prawne ale bardziej broszurką, ulotką o TD.
       Część pierwsza jest tylko wstępem. Ma przybliżyć nieco historię zespołu (nawet ja jej nie znam w pełni więc poprawiać w komentarzach ;)) i Muzyków którzy się przewinęli w różnych line-upach. Będzie tego sporo (w końcu to stary zespół i "trochę" się zmieniało to wszystko). Postaram się to maksymalnie skrócić ale też nie zafałszować ;). Mam nadzieję, że cykl się będzie miło i przyjemnie czytać oraz ktoś się nawróci na Mandarynizm (bo zrobię krucjatę! III Wojna Światowa będzie na Mandarynki! xD) :)
       Niekończąca się (na razie ;>) opowieść pod tytułem "Tangerine Dream" zaczyna się w latach 60. W czasach kiedy modni byli hipisi, trawka, "sex, drugs & rock'n'roll" ;). Wszędzie panowała Beatlemania a jak nie to komuna ;). Zniszczone II Wojną Światową Niemcy chętnie chłonęły "zagramaniczną" kulturę. Nowe propozycje muzyczne, nagrania eksperymentalne przyjmowały się dopiero jak była na nich naklejka typu "Hit w USA!" czy "Hit w Anglii!" (za: książeczka do albumu Klausa Schulze - "Irrlicht", wyd. 2006). Lecz powoli nadchodziło przebudzenie. Niedługo to sprzedaż albumów podnosiłaby naklejka "Hit w Niemczech!" bowiem szykował się czas niemieckiej dominacji.
       Przejdźmy do roku 1967. Nie mówmy o Beatleasach udających Morsy ("I Am Walrus") czy o pewniej L. na Niebie z Diamentami ;). Pomówmy o ... tak, Tangerine Dream! :) W tym oto roku, dokładnie 29 września pewien Edgar Froese zakłada TD. Często zmieniał się skład zespołu. Niewiele też wiadomo o koncertach itp. Wówczas Ich muzyka była w okolicach rocka. W Niemczech powstała cała scena rockowa. Nie chodzi tu o fanów Stonesów, Beatlesów. Mam na myśli Krautrock. Tłumaczy się to często jako "Szwabski rock" chociaż dosłowne tłumaczenie brzmi "Kapuściany rock" (Sauerkraut -> kapusta kiszona). Jest to rock okraszony syntezatorami. Nie jest tożsamy z rockiem progresywnym, od którego pochodzi. W pewnym sensie był (jest?) to ruch muzyczny będący odpowiedzią na kulturową pustkę w powojennych Niemczech. Krautrock czerpie z jazzu pewną swobodę i skłonność do improwizacji, jednakże wszystkiemu nadaje rockowe ramy. Właśnie m.in w Krautrocku upatrywać można korzeni brzmieniowych muzyki elektronicznej. Z niego wywodzi się pionerski Kraftwerk, którzy stworzyli Synth-pop. Z drugiej zaś strony... przemilczę ją na razie. Ona się dopiero pojawi w latach 70-ych a ja omawiam lata 60-te.
       W 1969 roku Tangerine Dream, w październiku, w pewnej starej i opuszczonej fabryce muzycy robią dżem (tzn. jam session xD). Zwykłe, przyjacielskie, niezobowiązujące granie. Tu wtrącę line-up który wówczas sobie dżemorował: Edgar Froese, Conrad Schnitzer, Klaus Schulze. W owym to czasie, zespół zasilał Klaus Schulze, Bóg Muzyki Elektronicznej. Wtedy grał na perkusji. Na tym albumie możecie usłyszeć jak sobie radził.  Na Wasze (nie)szczęście nie jest to długi longplay - tylko 36,5 minuty. :) Jest to jedyny swego rodzaju album w obszernej dyskografii TD. Nagrany kompletnie bez syntezatorów. Wyróżnia się specyficznym klimatem. Zwróćcie szczególną uwagę na jego początek i koniec. Nie chcę zdradzać niespodzianki więc przemilczę. ;) Mandarynkowa historia zaczyna się tak naprawdę w 1970, kiedy w czerwcu, wychodzi właśnie ten album ("Electronic Meditation" - debiut wydawniczy TD). Nawet była trasa do tego koncertu, niestety nie ma żadnych nagrań. Przełom w popularności TD zaczął się dopiero w 1974. Dzięki temu wzrosła ilość bootlegów. Ja ten okres (1967-1973) określam jako wieki ciemne.
     Następny album, "Alpha Centauri" wydany w 1971, przyniósł drastyczną zmianę stylu oraz nowy line-up. Odszedł Schnitzler a przyjęto Christophera Franke (grał wtedy w Agitation Free). Franke był z początku tylko perkusistą lecz później został klawiszowcem, tak jak reszta zespołu. ;) Podczas prac na drugim albumie instrumentarium zespołu rozszerzyło się o syntezator (VCS 3 - ten sam, który słyszycie na "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd). Wciąż pojawia się gitara, organy ale nie jest to ściśle rockowy album. Zapowiada on dalsze dokonania zespołu. Z tego roku istnieją już jakiekolwiek zapisy występów zespołu. Nie jest tego dużo, zaledwie jeden, 40 minutowy set. Na dodatek w nie najlepszej jakości. No ale nie można wymagać soundboardów od zespołu który tak naprawdę dopiero zaczyna. Prawdziwy sukces dla Edgara Froese i jego zespołu dopiero nadejdzie. Już niedługo...
     Ponad rok później bo w sierpniu 1972 (AC miało swą premierę w marcu) nadchodzi kolejny etap ewolucji brzmieniowej. Nosi on nazwę "Zeit". Okładkę tego LP (a raczej dwóch bo wyszedł jako podwójny longplay) możecie podziwiać jako tło mojego bloga. Zespół dalej oscyluje wokoło Kosmosu lecz tym razem odchodzi od rockowej stylistyki. "Zeit" jest to zapewne (razem z "Irrlicht" Schulza które wyszło w tym samym miesiącu) najwcześniejszy przykład stylistyki dark ambient.  Cztery mroczne, długie i tajemnicze utwory wypełniają niemalże po brzegi wszystkie cztery strony LPków. Jeżeli dla kogoś szczytem mroku w muzyce jest Alpha Centauri to ... nie zna jeszcze "Zeit" ;). Powiedzieć o tym albumie, że jest mroczny to należy uznać za komplement. ;) Muzyka naprawdę kosmiczna. Kosmische Musik. Przypomina nieco wspomniany debiut ich ex-perkusisty ale jest od niego jeszcze bardziej mroczniejszy. Tutaj mamy pogląd na to jak brzmi Kosmos. Wystaw ucho poza swoje Spacelab i otwórz je na nieznane doświadczenia. Jeżeli nie jesteś astronautą w NASA lub nie stać Cię na wyprawę w Kosmos, pozostaje Ci tylko "Zeit". Definitywnie najbardziej kosmiczny album. Jednocześnie jest to pierwszy nagrany z Peterem Baumannem. Ledwo skończywszy 18stkę, dostał się do Tangerine Dream. To jest dopiero prezent. :) Skład Froese-Franke-Baumann będzie utrzymywał się jeszcze przez kilka lat. Lata te są chyba najlepszymi dla bardziej rockowej strony klasycznej muzyki elektronicznej (Ale czy można mówić o "klasycznej muzyce elektronicznej" ? Czy bardziej "klasycznie rozumianej muzyce elektronicznej"?).
     Wracając do sedna, drugi utwór na tej płycie ("Nebulous Dawn") przedstawia Kosmos w całej swej okazałości. 18sto minutowa podróż po naszym układzie słonecznym. Kosmos udźwiękowiony. Z kolei zespół nie tylko zmianą stylu zaskakuje. Zaskakujące jest to iż płytę otwierają... cztery wiolonczele. Słychać także dronującą, pomrukującą elektronikę. Pojawia się w tym utworze ("Birth Of Liquid Pleyades", pierwszy utwór na "Zeit") także Moog. Modular a jakże. ;) Jest większy ode mnie. Ale jakby wywalić szafy w moim pokoju to pewnie by się zmieścił. ;) Niestety tylko gościnnie i tylko na tym kawałku. Warto wspomnieć osobę która obsługiwała tę bestię. Był nią Florian Fricke z Popol Vuh. Troszkę chłopaki musieli odczekać zanim sami sprawili sobie taką bestyjkę. :)
    W każdym razie "Zeit", tak jak i wszystkie albumy sprzed 1974, nie są przeznaczone dla nowicjuszy. Są bardzo ciężkie moim zdaniem. Fanom rocka może natomiast przypaść do gustu debiut ("Electronic Meditation"), który pokochałem od pierwszego przesłuchania. Nie poleciłbym go na pierwszy sort osobie która z elektroniki kojarzy Jarre'a i co najwyżej Depeche Mode czy Kraftwerk. Zbyt odległe moim zdaniem. A wkroczenie w "prehistorię" TD to jak wejście na głęboką wodę. Ja wszedłem - i z Mare Tangerinium nie zamierzam wychodzić! :D Nawet moja nadopiekuńcza matka mnie nie wyciągnie - końmi! ;)
    Mandarynkowy nowy rok zaczyna się w... marcu. Wówczas (1973) wychodzi "Atem". Poniekąd jest to powrót do rockowych klimatów jednakże tylko pozorny. To nie jest kosmiczny rock jak na Alpha Centauri czy kosmo-drony na "Zeit". Płyta ma zupełnie odmienne brzmienie. Zespół porzucił kierunek wytyczony poprzednią płytą. Tytułowy "Atem" zaczyna się... oddechem. Nieco zmienionym co prawda ale i tak świetnie to brzmi. Po tchnieniu wydanym przez elektronikę nadchodzą fanfary na cześć genialnego narządu jakim są nasze płuca. ;) Pojawia się znowu perkusja (Franke). Utwór ten często zmienia swoje brzmienie - z delikatnych, spokojnych ambientowych partii aż po perkusyjne kanonady Chrisa. Na brzmienie albumu ma także wpływ mellotron na którym gra Edgar. O ile pozostałe 3 utwory mają nieco klimatu z poprzednich płyt to jednak zespół nigdy do nich nie powrócił.
    Lata Różowe (The Pink Years) to okres bezpowrotnie zamknięty. Nie ma odwrotu od tej decyzji.  Rubikon został przekroczony. ("Alea iacta est" jak mawiali starożytni Rzymianie ;)). Po koncertach związanych z promocją albumu "Atem", zespół w grudniu 1973 udał się do studia. Tam w pocie czoła i ku uciesze elektrowni wykuwała się rewolucja. To, co sprawiło iż Niemcy stali się nie tylko twórcami muzyki elektronicznej (jako prekursorzy nowego gatunku muzyki) ale także jej niedoścignionymi Mistrzami. Niemiecka Rewolucja miała dopiero się zacząć. A Tangerine Dream przygotowywali jej narzędzia.
Oręż się wykuwał. Elektroniczna Milicja (sory memory za nawiązanie do Metalliki i "Metal Militia" ;)) się szybko uzbroi w sprzęt potrzebny do zdobycia świata. Najpierw Niemcy a potem Europa i cały świat. No, może chociaż Europa. ;)
   Epopeję o tytule Tangerine Dream raczę przerwać w tym arcypasjonującym momencie. Otóż nie bez powodu wybieram TEN konkretny moment, tak bardzo zawieszony w czasie, przestrzeni i historii. Zakończyła się pewna era. Różowa era. "OHR. Macht das auf." Mówi Wam to coś? Nie? Śpieszę więc z wyjaśnieniem. Otóż jest to slogan wytwórni płytowej do której TD się zapisali aby wydawać swoje albumy (Od EM do "Atem" włącznie). Jej logiem było... różowe ucho. Czy jesteście w stanie otworzyć swoje uszy na Kosmos? Tego nie wiem. Jeżeli chcecie, możecie spróbować. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Muzyka TD z tego okresu to nie jest pop który (prawie) każdemu wpada w ucho. Wejdziecie od razu na głęboką wodę. Zapewne dla Was, niezaznajomionych z tematem, przesłuchanie "Oxygene" autorstwa Jeana Michela Jarre'a jest nowym i ciekawym doświadczeniem. Jeżeli wydaje się Wam iż ten album jest ciężki a muzyka prezentowana na nim - nie dla Waszych uszu to lepiej nie sięgajcie po ciężki stuff. Może zaboleć. Ale to będzie przyjemny ból. Spragnionym wrażeń polecam. A póki co - wracam do "Zeit" którego w momencie pisania słuchałem. Idę zgłębiać meandry tangerynkowego udźwiękowienia Kosmosu. Wam pozostaje oczekiwać w napięciu na drugą część Mandarynkowego Przewodnika. :)


Post został dokończony po dłuższej przerwie dnia 14.08.2012. 

14.08.2012 - blog (wciąż) żyje!

Po prostu jakoś nie miałem ochoty i zapału na prowadzenie. Teraz powinienem się uczyć. Kampania wrześniowa się zbliża. Mam jeden egzamin do zaliczenia (chociażbym wolał zaliczyć prowadzącą ćwiczenia ;>). Do powrotu do bloga skłoniły mnie nuda, niechęć do nauki i to, że w tej chwili zacząłem słuchać "Zeit" na ipodzie. :) Zaraz się zajmę dokańczaniem Mandarynkowego Przewodnika. :) I przydało by się żebyście czytali :P od walenia w klawiaturę nie schudnę :(


Btw: Ktoś potrzebuje 20-30 Kg tłuszczu ;) ? Oddam za darmo / płytę! xD

środa, 8 sierpnia 2012

07.08.2012 - Płyta dnia

Wczoraj nie słuchałem za wiele (piszę te słowa 08.08.2012). Tylko 3 albumy - "Killers" Maidenów, "Master Of Puppets" Metalliki (trzeba czasem przy****ć czymś mocniejszym ;f) i "Magical Mystery Tour" Beatlesów (wersja albumowa). Zaszczytny tytuł płyty dnia otrzymuje właśnie ta ostatnia :) Zmieniłem o niej zdanie. Jest to spora zmiana od tego co zespół zaproponował na "Revolver". Muzyka uległa psychodelizacji, stała się dziwniejsza ale to jeszcze nie to co się pojawiło na Sierżancie Pieprzu. Jeszcze w cywilu siedział ;). "Magical Mystery Tour" niejako prefiguruje brzmienie tego albumu.

A teraz "I'm Only Sleeping" i mnie nie budźcie ;_____;

Nowa, kolejna seria spamu! ;___;

Aby czymś zapchać bloga będę wrzucał posty typu "płyta dnia". W ten sposób będzie więcej postów xD Od komentowania jamnikełów (chociaż boję się piesów xD) i wrzucania głupot z neta mam swojego pejsbooka xD Tak bardzo samotny i nieczytany ;___________;

Zapowiedź - Journey Through A Burning Tangerine: Mandarynkowy przewodnik przez Mandarynkowy świat Edgara Froese

Najbliższe kilka postów (1? 2? 3? - wyjdzie w praniu) będą poświęcone wprowadzeniu do Tangerine Dream. Wiem, osoby które tego bloga czytają znają wszystko (i potrafią zanucić każdą kompozycję / seta z koncertów z TT / TL ;>) ale może ktoś szuka dobrego punktu zaczepienia bo go przytłacza ogrom dyskografii. Tangerine Dream to chyba najpłodniejszy zespół na świecie. Edgar powinien iść i ubiegać się o w pis w Księdze Rekordów Guinessa. ;) Jarre był (nawet sam siebie bił - jego koncerty przyciągały olbrzymie rzesze ludzi), Pink Floyd byli (The Dark Side Of The Moon - za ładnych kilka(naście) lat trzymania się na liście przebojów) to czemu nie TD ;)
Mam nadzieję iż mojego bloga czytają moi znajomi i ktoś się nawróci na Mandarynizm. xD Przeszkodą może być ciężka dostępność "audiolektur" (np. na torrentach nie ma żadnego aktualnego zbioru z całą dyskografią, jest tylko do 2008 roku chyba). Pozostaje soulseek albo... ja! xD
W dziale tym nie będzie typowych recenzji. Raczej wskazówki. Pewnie nie stworzę niczego nowego ponieważ:
"There's nothing you can know that isn't known.
Nothing you can see that isn't shown."
(no, kto wie skąd cytat? ;))
ale spróbuję. Zrobię co w mojej mocy. Mandarynkowe Imperium musi rosnąć! xD

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

"In Blue" CD 1 - :)

Muszę się tym podzielić. Od dłuższego czasu próbowałem przesłuchać ten album. Niestety, ze względu na moją chorobę psychiczną (maniakalne powtarzanie początku utworu - dotyczy nie tylko "Into The Blue" !) miałem dość i odkładałem słuchanie na potem. Kilka minut temu zakończyłem słuchanie całego "Into The Blue" i tylko 2-3 razy przewinąłem pierwszą część! :D To jest tak radosna wieść, że musiałem o tym napisać ;)

niedziela, 5 sierpnia 2012

151 & Magical Mystery Tour (recenzja)

            Dzisiaj kupiłem sobie płytkę: The Beatles: 1962 - 1966. Składanka (2 CD), remasterowana. Z hitami takimi jak "Love Me Do", "She Loves You", "Can't Buy Me Love", "Help!" czy "Norwegian Wood". Razem z jej drugą "częścią" (1967-1970) stanowi idealne wprowadzenie do muzyki Beatlesów. Po prostu: "Meet The Beatles" ;) (w US taki tytuł miał ich 2gi album - "With The Beatles"). Niestety już pierwszego dnia rozerwałem nieco tył pudełka i miejsce na płytę #1. Jestem wkurwiony. Na siebie. Tył zakleiłem naklejką ale w środku widać. Jednocześnie jest to moja 151sza płyta w kolekcji :) Teraz zbieram do 300 :D a potem 500 i 1000 :D Starzy się wykosztują bo próg 300 zamierzam osiągnąć przed końcem magisterium ;>

1962 - 1966 (cały album)  - ok. 60 minut, oba CD, tzw. "Red Album".

           W drodze powrotnej z zakupów, puściłem sobie "Magical Mystery Tour" (album, nie 2xEP). Wydane zostało w 1967, tak jak Sgt. Pepper. Rozczarowałem się. Brzmi nieco jak odpady z sesji nagraniowej do wspomnianego albumu. Najsłabsze wydawnictwo Beatlesów. Nie jest złe. Poziom zaniżają nagrania z singli które zostały dorzucone do wersji albumowej (jedyna wersja amerykańska która stała się "kanonizowana" i weszła do kanonu). Spodziewałem się czegoś lepszego po "Flying" (instrumental) czy "Strawberry Fields Forever". Wszystko zaczyna się & kończy dość dobrze bo nasza Magiczno-Tajemnicza Podróż zaczyna się na stacji "Magical Mystery Tour" a kończy na przystanku "All You Need Is Love". ;) Naszą wyprawę urozmaica "I Am Walrus", przyjemna piosenka z przyjemnym, psychodelicznym tekstem i śpiewem Lennona. Mile brzmi także "Your Mother Should Know". Najsłabszym ogniwem tego wydawnictwa jest epkowy "Blue Jay Way", śpiewany przez Harrisona. Okropny kawałek.
          Może moje złe wrażenia wynikają z tego iż słuchałem w samochodzie? W każdym razie nie chcę pochopnie wystawiać oceny, więc kiedy indziej jeszcze raz przesłucham. 4, góra 4+ (z mocno naciąganym +) wydaje się być sprawiedliwą oceną. Gdyby to była sama epka, 4+ byłoby gwarantowane a może bym myślał nad 5-. U mnie na kompie mam zarówno album jak i 2x EP (tak, podzieliłem sobie na 2 EPki bo tak było wydane).

Magical Mystery Tour (cały album) - ok. 35 minut.


Post z okazji urodzin Boga.

Wczoraj, dnia 04.08.2012, swoje 65 urodziny obchodził Bóg Muzyki Elektronicznej - Klaus Schulze.
Mimo wieku (Tusk by się czepiał jeszcze o te 2 lata ;f) wciąż jest aktywny. Jego Muzyki nie da się tak łatwo opisać. Od samego początku była wyjątkowa a od 1975 - zdecydowanie oparta na sekwencerze. 1000 lat Mistrzu, Tobie i Twojej Muzyce nikt nie dorówna.

PS. Ale "Shadowlands" to mógłbyś szybciej wydać ;f Miał wyjść teraz ale będzie w 2013 :(

Wspominki:

Live WDR Köln 1977 - ten sprzęt <3 dzisiaj to praktycznie nikt nie wykorzystuje prawdziwych synthów, tylko laptopy i VST.

Dziękuję Poland 1983 (cały album) - zapisy z koncertów u nas w 1983. Nawet podziękowanie się znalazło ;)

The Other Moondawn - fanowska wersja - składanka zawiera "Floating Sequence" (demówka "Floating", dołączona jako bonus do wznowienia z 2005) i "Supplement" (demówka "Mindphasera", dołączona do wydania "original master" z 1995).

Are You Sequenced? (cały album) - 1996. Klaus odwołuje się w tytule do... Jimmiego Hendrixa i jego "Are You Experienced?" :D On lubi takie gierki słowne. Muzyka - sekwencer ponad wszystko. Każdy utwór bazuje na tym samym motywie, ulegającemu jednak pewnym przekształceniom. Za bardzo się powtarza ? O to chodzi :D Dobrego nigdy nie za mało ;)

Składanka "2001" (cały album) - zawiera fragmenty Dzieł Boga (Jego Cudów).

Stahlsinfonie, 1980 (całość) - Linz, 1980. KS gra w hucie. Do tego robotnicy wspierają go swoimi narzędziami. Industrial pełną gębą :D

piątek, 3 sierpnia 2012

03.08.2012 - "Phaedra" czyli OOPE

Napisałem nową "recenzję". OOPE czyli Out Of Paci Experience. W kompletnej ciszy i ciemności wysłuchałem tej płyty. Spisałem wszystko, co mi wpadło bo głowy podczas "sesji". Ot taka ćpunska wizja ;) Będzie dziwnie, od czapy, psychodelicznie, głupio i przede wszystkim Phaedrycznie xD

           "Witajcie. Dawno nie było żadnej recenzji. Postanowiłem spróbować jeszcze raz. Tym razem z grubej rury bo oto zabieram Was w podróż po Mandarynkowej stronie mojego umysłu a konkretnie po LP „Phaedra” Tangerine Dream.
             Album (i tytułowa „Phaedra”) zaczyna się dźwiękiem który nas wsysa w wir wydarzeń. Tu się błyska, tam śwista. Idziemy w Kosmos. Nasze dusze lecą do... Berlina (xD). Później Wam wytłumaczę o co chodzi. Wessani przysłuchujemy się bąbelkowatemu sekwencerowi. Bąbli aż miło ;) Czuć nieco jakby jakieś duchy zawodziły. Coś się porusza, świszcze. Zmienna nastrój osiąga wartość „tajemniczy”. Coś się zbliża wielkimi krokami. Dźwięk jest lodowato chłodny. Aż słyszymy błyszczące się kryształki. Zmienia się sekwencer ale tylko nieco. Wchodzimy w nadprzestrzeń. Duchy zawodzą i jęczą. Duchy? Nein. To tylko nasi 3 chłopcy – Edgar, Chris i Peter. Bawią się razem sprzętami. 3:40 – epickie dźwięki czas zacząć. Mellotron. Duchy wchodzą w naszą rzeczywistość. Zawodzą przy tym i jednocześnie się morfują. A my dryfujemy z nimi po Berlinosferze. Często skręcamy i zmieniamy trajektorię lotu naszych dusz gdyż melodia ulega zmianom. Znowu bąbli (5:51). Chyba jesteśmy blisko. Zbliża się kulminacja? 
           W każdym razie stajemy przed obliczem Phaedry która zgarnia nasze powłoki eteryczne. Welcome To The Machine. I wprowadza nas do studia. Chłopaki pracują. Tfu.. nie „chłopaki” a „Bogowie”. Słyszymy jak wykuwają Berlin. 7:40 – ktoś tu wierci i obrabia materiał. Sekwencery coraz bardziej pulsują. Wszystko wiruje. Widok przed naszymi oczami zlewa się z rzeczywistością. Czy to sen, czy jawa? Mroczno wszędzie ale Oni maja pieczę nad Berlinem. 9 minuta – chyba się już wykuł. Pracują jak opętani i szlifują swoje dzieło. Duchy błogosławią Berlin. 10 minuta. Coś uderza. Nikt nie wierci, nie pracuje. To Berlin. W kompletnej ciszy i otoczeni Tajemnicą której niegodni śmiertelnicy nie są w stanie pojąć, Kowale obrabiają Berlin. Nagle, Duchy wirują i przenikają przez Niego. Misterium Berlińskie dobiega końca. Materiał został uduchowiony. Delikatne dźwięki, niczym organy podczas mszy, towarzyszą przez chwilę duchom. Kosmos. Otacza nas wszystkich. Należymy do Niego. To z Niego pochodzi Berlin. Kosmos. Źródło wszelkiego el-muzycznego Stworzenia. 14:20 – Kosmos się gniewa, pomrukuje. Berlin pęka. Delikatne uderzenia klawiszy oddają dźwięk Jego odłamków uderzających delikatnie i tajemniczo w naszą planetę. Powstała więź między Ziemią a Kosmosem. Narodziła się Klasyczna Muzyka Elektroniczna, często utożsamiana ze Szkołą Berlińską.

           Drugi utwór na płycie, „Mysterious Semblance At The Strand Of Nightmares” jest solowym dziełem Edgara. Uderza on nasze uszy wiatrem i smaga je mellotronem poddanym różnym efektom. Całość jest tajemnicza ale przejmująca. Nieco pogrzmiewa – czyżby el-burza? W każdym razie el-wicher szaleje. A może jednak to el-bagno? Cały czas mamy poczucie, że Edgar umie grać na skrzypcach. Ale to tylko melotron. Ok. 5:30 doświadczamy wizji. Przemijają przed naszymi oczami duchy. Bije od nich aura dźwięku. Dochodzi do konfrontacji. Pozornej gdyż nadprzestrzeń bulgocze, grozi wybuchem a my się przemieszczamy tunelem między Ziemią a Kosmosem. Wokół nas przemieszczają się duchy innych żądnych wrażeń istot z gatunku homo sapiens. 8:03 – jesteśmy coraz bliżej wrót do krainy Mandarynkami i Berlinem płynącej.. 9:27 – przekraczamy je wraz z duchami. Wsysa nas przez Bramę Jupitera. Wchodzimy do Berlina. Jesteśmy w Reichu. Home sweet home :>. 
            Lecz to nie koniec albumu a więc i naszej podróży. Słyszymy szuranie i głośne szumy. „Movements Of A Visionary” opowiada o … sposobie chodzenia Mistrza. Oprowadza on nas niczym Święty Piotr. Jesteśmy w Berlinomobilu (xD) i lecimy przez Berlin. Z radia leci muzyczka (ok. 1:52). (xD). Szumy nie ustają. Ptaszki ćwierkają (?). Silnych prycha i w ogóle jest nieciekawie. Odpalamy bestię i oddajemy się Morfeuszowi. Zapadamy w sen. 3:00 – Edgar i spółka zaprogramowali nas i doskonale wiemy co mamy śnić. Śnimy Mandarynkowym Snem. Mętlik w głowie, odczuwamy niepokój. Tyle wrażeń, tyle bodźców. O, Kryształowa Sala! Podczas naszego przejazdu słyszymy migotanie kryształków Berlinu. Wjeżdzamy w Otchłań. Albo jesteśmy coraz bliżej. Mamy paliwa tylko na 3 minuty. Jeśli nie przejedziemy – Otchłań nas pochłonie. Wszędzie mrok. Cały czas coś stuka i śwista. Przejeżdżamy po kryształkach. Koła Berlinomobilu wybijają rytm. Coraz cichszy zresztą. Czyżbyśmy mieli umrzeć? Przy błysku kryształków Berlinomobil się rozpada. Umieramy pochłonięci przez Otchłań.
       „Sequent 'C'” jest grane na naszą cześć. Smutny, poważny kawałek na flet. Podczas gdy my jesteśmy wsysani w Otchłań, Peter Baumann gra ten utwór. Nikt nie reaguje. Nasze dusze opuszczają nasze ciała i zasilają Berlin. Staliśmy się częścią Kosmosu. Melodia cichnie. Zostaliśmy wessani.
 

Phaedra (cały album)

Okładka:

Podwójna (i niestety ostatnia jak na razie) recka - 09.05.2012: „The Dome Event” i „Blackdance” - Klaus Schulze [Remastered 30.12.2012]

 [Poprawiłem drobny błąd. Dopiero teraz go zauważyłem. Stąd te "remastered" w tytule. Odrobinę poszerzyłem by wszystko się jakoś trzymało przysłowiowej kupy. ;)]

2w1 takie ;) Schulzowe, co najważniejsze ;) Miłego czytania i ew. słuchania :>

         " "The Dome Event" (1993 Venture CD) - wyprawę na zajęcia dzisiaj rano Mistrz uprzyjemniał mi zapisem swojego koncertu w kolońskiej Katedrze (11.05.1991 - w piątek 21 rocznica! Trzeba uczcić! ;)). Jest to wydawnictwo zupełnie odmienne od Royal Albert Hall 1 & 2. O ile oba dzieła łączy rytmika i wykorzystanie sampli to jednak wciąż różni je odmienny charakter. Koncert nieznacznie poprzedzający moje narodziny nie wykorzystuje tak wielu sampli, nie są one tak agresywnie poutykane "gdzie tylko się da". Właściwie to tylko pierwsze 6-7 minut to kompozycja złożona z sampli a potem Klaus bawi się sprzętem. Cały koncert jest jednym ciągiem muzycznym, bez podziału na sety.
        "Blackdance" (1974) - powrót mi uprzyjemniał ten album. Wciąż słychać echo poprzednich albumów - konstrukcja utworów nieco przypomina drony zaprezentowane na "Cyborg" i "Irrlicht" jednakże Mistrz dodaje coś więcej. Kompozycje zaczynają się zmieniać, pojawia się dramaturgia, tak typowa dla Schulza. Utwory nabierają życia. Słychać to np. w Ways Of Changes gdzie po krótkim dronie, dołącza do niego gitara (?) by po kilku minutach utwór zmienił się w duet - organy - perkusja. "Some Velvet Phasing" zaś przypomina bardziej kawałki z "Cyborg" lecz jest rozwinięciem tego stylu. 
        Skupmy się teraz na ostatnim kawałku, "Voices of Syn". Jest to najdłuższa część tego krążka, zostawiona na sam koniec, jako danie głównie po dwóch przystawkach. Utwór zaczyna się dosyć dziwnie jak na Klausa bo od głosu do którego po jakimś czasie dołączają leniwie snujące się organy. Brzmi to tak, jakby śpiewak komenderował Schulzem i wskazywał mu swoim głosem jakimi dźwiękami ma nas czarować. Mamy już tu "prasekwencje" - nie brzmi to tak jak na "Timewind" czy "Moondawn" ale pewien schemat brzmieniowy da się wyczuć. Tak, można powiedzieć iż od tego momentu rodzi się właściwy styl KS. Od psychodelicznych organowych dronów aż po długie, snujące się kompozycje. Wpierw brzmiące poważnie lecz z lekka przyprawione szczyptą rocka a później coraz bardziej rozbudowane i skomplikowane.
        O ile "Timewind" i "Moondawn" mają swoją ustaloną pozycję i status wśród fanów Mistrza osiadłego w Hambueren to wydaje mi się iż "Blackdance" jest pomijany. A szkoda, gdyż jest to ważny etap La Vie Electronique naszego weterana. Mam nadzieję iż ta krótka recenzja przyczyni się do wzrostu zainteresowania tym longplayem Boga Muzyki Elektronicznej. :)"


Okładka "Blackdance" (linkowana ze strony Mistrza! :D)


Okładka "The Dome Event"


08.05.2012: 1993 – Silver Edition, CD 1 [Film Musik] – Klaus Schulze

Recka zawiera introdukcję (mądre słowo... za mądre jak na mnie xD). Za to krótko i do rzeczy.
           
           "Krótka recenzja pisana podczas odsłuchu. Drugi raz słucham tej płyty dzisiaj. Rano w drodze na uczelnie i wieczorem, w ramach odpoczynku. Teraz dopiero doceniam Schwermuetige Frueling. W autobusie nie dało się tego słuchać. Czasem słucham KS w autobusie ale mam świadomość grzechu muzycznego - profanuję wybitne Dzieła. Muzyka tworzona przez Geniusza Schulze zasługuje aby zrównać ją z innymi wielkimi twórcami pokroju Bacha czy Beethovena. Tyle tytułem wstępu Skróconą wersję (bez wstępu) wrzuciłem na swojego fejsa. Pewnie utonęła w masie głupot które potrafię wypisywać

            Silver Edition CD 1 (Film Musik) - Klaus wciela się w rolę najwybitniejszego elektropianistę wszechczasów
Styl mocno odmienny od tego, co prezentował na albumach z lat 1991 - 1993. Wciąż w użyciu są sample - ale tylko głosy. Szczególnie dużo ich jest w 3cim kawałku. Dzieła są bardziej wyrafinowane, wciąż ekspresyjne i rytmiczne. Szczególnie słychać to w Schwermuetige Frueling. Dziki i agresywny utwór, w przeciwieństwie do delikatnych i "wrażliwych" pozostałych 3. Szczególnie warto zwrócić uwagę na pierwszy utwór - Die Lieder Des Prinzen Vogelfrei - uwodzącą swoją delikatnością i subtelnością suitę. W ogóle na tej płycie jest bardzo mało sekwencera. Klaus głównie pracuje palcami Cieszę się iż m.in ten materiał zostanie wznowiony na LVE 11. Niech żyje Maestro! "

Cały album (75 minut) - jest to 1/10 boxa "Silver Edition". 

12.04.2012 – "Tangram" z offtopem zwanym dygresją

Mój "wykład". Oczekuję tytułu profesorskiego z tangerynkologii xDD. Moja praca:

             "Mój opis na gg: "pastelowo-sekwencerowo-gitarowy Tangram! <3" (te <3 oznacza serce ) skłonił mnie do napisania czegoś więcej o tym albumie.
            Jak dla mnie Tangram to najbardziej bajkowa płyta TD. Niemalże kołysanka albo bajka na dobranoc. Dosyć mrocznawa zresztą. To nie jest mrok znany nam z Ricocheta czy Rubycona. To coś jakby postać tego złego z bajek dla dzieci - okropny, zły, paskudny bo ukradł pluszaka (a mógł zabić! ). Pojawia się czasem gitara Edgara. Zupełnie ona nie przeszkadza. W końcu to rock elektroniczny a cóż to za rock bez gitar(y) .
          Na dzieło to składają się dwa utwory, każdy złożony z kilku części. Zamiast utwory powinienem tu użyć określenia bardziej oddającego charakter tego złożenia: dwie suity. Usłyszeć tu można zarówno krótkie gitarowe brzdąknięcia, bajkowe niczym las elfów dźwięki (końcówka Tangram Set 1) jak i sekwencery. Muzycznie, album ten pokazuje nowy kierunek zespołu.
           W latach 1978 - 1979 Tangerine Dream krótko romansowali z rockiem progresywnym (szczególnie album Cyclone). W pewnym momencie, 1979-1980 nadchodzi nowa jakość. Oto do zespołu wkracza Johannes Schmoelling, kolejny kultowy "tedek". Albumy nagrane wraz z nim są sporo lżejsze i przystępniejsze dla słuchacza niż te za czasów Baumana. Zaczyna się droga ku el-popowi. Zespół modernizuje swoje brzmienie. Do głosu zaczyna dochodzić (powoli) technika cyfrowa. Wydaje mi się, iż szczytem "cyfryzacji" / "digitalizacji" muzyki TD jest album Optical Race z 1988 (słyszałem, że w większości, jeśli nie w całości powstał na komputerach Atari ST). Bądź co bądź - dzisiejsze TD nawet w połowie jest tak "prawdziwe" jak te z lat 80. - nie ma kultowego sprzętu. Zamiast tego dostajemy kilka ekraników z VST. Dlatego mimo wszystko cenię Schulza za to, że facet ma co pokazać :
. Mężczyzna wiekowy to i sprzęt również (Minimoog - na pewno wczesne lata 70; VCS 3 - 1973; KS używa go już od albumu Cyborg z wspomnianego roku).
        Wracając do Tangram, zespół złagodniał. Wciąż grał tajemniczo i ciekawie, mimo wszystko. Właściwie to sekwencery dominują na tej płycie. Nie ma tu jednak kanonad po 10-20 minut z niewielkimi zmianami a krótkie sekcje, po 3-5 minut każda. Bardzo dużo się dzieje. W Tangram Set II jest sekcja nieco brzmiąca jak hmm.. prototechno? W każdym razie mnie się tak to skojarzyło. Perkusji i brzmień podobnych nie ma tu wiele. Jest za to coś jakby fuga (gdzieś w Tangram Set 1) oraz piękna solówka na klawiszu (też Set 1).
         Ogólnie wydaje mi się, że Set 1 jest bardziej kunsztowny od Set 2. Nie mniej, w drugim utworze też są ciekawe momenty. Warto jednak posłuchać całości gdyż jest to ciekawy i miły dla ucha album. Bajkowo-pastelowe brzmienia są niejako zaproszeniem do Krainy Kwitnących Sekwencerów
. Jest to także album, który warto polecić nowicjuszowi - przecież nikt nie każe zaczynać od The Pink Years
        Płyta ta jest hitem zespołu, niestety niesłusznie pomijana na koncertach (21.09.2006 - Tempodrom, Berlin, jedyny raz zespół zagrał wycinek z tego albumu). Nie mówię tu o wersji Tangram 2008, gdyż to zupełnie inny album. Diametralnie inny. Myślę, że czas przerwać mój wykład. Z całego serca (i jedynego ucha ) polecam ten album. Każdemu - i nowemu, i staremu fanowi, do odkurzenia. Absolutnie kultowa pozycja (no, nie tak jak Phaedra), świetny początek nowej dekady. Zdecydowanie jestem na TAK, innej opcji zresztą nie ma . Zresztą tu nie trzeba gadać, tu trzeba słuchać! Kompakty / winyle w stosowny odtwarzacz i za ojczyznę! "


Okładka recenzowanego CD:

 

Perfekcyjny perfekt xD - 02.04.2012 - Redshift


Recenzja z użyciem perfektu, konstrukcji zapomnianej przez nasz język! ;) Ciężko się tego słucha a i dawno nie słuchałem. Nawet nie przesłuchałem dyskografii zespołu Redshift (debiut jest selftitledem).

         "Jeszcze raz próbuję Redshift. Ich debiutanckiego albumu słucham po raz trzeci dziś. Miażdży klimatem, mocą, sekwencjami. Przypomina w brzmieniu stare, dobre TD (szczególnie lata '74 - '77) ale tylko w bardzo delikatny i zawoalowany sposób odwołuje się do dokonań Mandarynek (utwór Redshift jest wręcz hołdem dla "Rubyconu" zaś w "Blueshift" wyczuwam szczyptę "Phaedry"). Moim zdaniem jest to mocniejsza muzyka niż szczytowe dokonania Tangerine Dream. Nie jest to pozycja którą poleciłbym zupełnemu laikowi (płyta uderza - niczym cios w nos!) ale raczej osobie dla której najlepsze czasy TD są niczym specjalnym i szuka mocniejszych wrażeń. Taki hardcore (ale, na szczęście, bez ograniczeń wiekowych). Oczywiście należy pamiętać, że porządna elektronika wymaga wiele od słuchacza. Nie tylko cierpliwości (20-30 minutowe elektroniczne epopeje) ale też warunków odsłuchowych. To nie jest muzyka, która ma uprzyjemniać wypad na miasto. Tym trzeba się nasycić, chłonąć, konsumować powoli i długo. Wrażenia są niesamowite i warto spróbować bowiem najgorszy jest ten pierwszy raz Laikom polecam JMJ i Kraftwerk (z całym szacunkiem - najważniejsze albumy JMJ, KW, troszkę od KS i TD to taka el-podstawa programowa! Bez znajomości nie postawię nawet 2 :>) a dla odważnych - TD, KS i Redshift czekają aby zawładnąć umysłem.
           Powtórzę, co napisałem byłem wcześniej - tego się nie słucha, to się kontempluje i podziwia! Nagroda jest dla tych co umieją ją dostrzec - piękno i przyjemność ze słuchania. Cóż, nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć, będąc zahipnotyzowany i wciągnięty w Dźwięk. Resztką sił powiem: "polecam ten album" i padnę zmęczony niesamowicie intensywnym "orgazmem dousznym" :>. A więc - słuchać bo warto a jak nie warto to wypada się przekonać o tym "na własne uszy" ! "

Nie ma na YT, znalazłem tylko to:
Utwór #1 - Redshift - 19 minut, całość. Have fun. ;f

Okładka albumu:

Długa recenzja jest długa - 18.01.2012 - Stratosfear

Moja druga recenzja powstała niecały tydzień po pierwszej, podczas odsłuchu na wieży. Płyta nie byle jaka gdyż jest to 1sze wydanie na CD (1984, Virgin). Album ten wyszedł w 1976 roku. Tutaj się rozpisałem. Wrzucam pełną wersję bo dema nikt nie chce a single edita nie zrobię xD

        "Album (a wraz z nim - tytułowa Stratosfera) zaczyna się od delikatnej gitary Edgara wspieranej przez chórki z syntezatora. Po krótkiej chwili wszystko milknie i do gry wkracza sekwencer. Wraz z nim - dobrze znany nam motyw wspierany fletopodobnym brzmieniem. Utwór nabiera epickości z każda sekundą. Czuć w obrębie tego wszystkiego drobne zmiany, ciche dźwięki które moje przygłuche ucho ledwo wyczuwa. Kilka minut potem - znowu piękny motyw. Czuć tu mellotronowe barwy oraz perkusję. Tak moi mili, TD eksperymentuje z rockiem progresywnym mocno zakrapianym elektroniką. Dużo tu akustyki i brzmień nieelektronicznych. Oczywiście, motywy powracają co jakiś czas i przeplatają się ze sobą. Nasi herosi do tego wszystkiego dodają pianino i dudniący, basowy sekwencer. Czuć czasem powiew el-wiatru, jakby nieco timewindowskiego. Niestety, to tylko Edgar i spółka zabrali nas w chmury, do Stratosfery. Magiczna, elektroniczna podróż po przestworzach malowanych barwami gitary, pianina i syntezatorów. 7:32 - wszystko dąży do rozstrzygnięcia i nagle Edgar wchodzi ze swoją gitarą. Gra krótkie ale piękne solo. Atmosfera w międzyczasie się zagęszcza a po chwili - ulatnia. Wszystko milknie, słychać tylko pogłosy. Kolejny raz słyszymy gitarę... odgrywającą nieco ściszony motyw z początku utworu. Wszystko jest coraz cichsze. El-Chmury się przerzedzają. 
        The Big Sleep In Search Of Hades - drugi utwór zaczyna się gitarą basowa wspieraną mellotronowym fletem. Wszystko się pięknie łączy. Po chwili następuje przebudzenie z el-snu. Atmosfera gęstnieje. Ktoś zbudził samego Hadesa w jego otchłani. W niepewności oczekujemy konsekwencji tego strasznego czynu. Kiedy myślimy, że się uspokoił - On znowu się obudził! Powiało grozą... na szczęście kojąco nań działa flet. "Stary Hades mocno śpi" (antyczna, grecka piosenka dziecięca ;>). Utwór niejako wraca do początku. Słyszymy ten sam motyw. Mimo tego, iż trwa tylko 4 minuty jest to bardzo ciekawa kompozycja. 
         3AM At The Border Of The Marsh From Okefenokee - jest to przedostatni kawałek z tego wydawnictwa. Utwór ten rozpoczyna się dialogiem między pianinem a basem. Wchodzi harmonijka ustna a brzmienie elektroniki nadaje wszystkiemu nieco bagnisty klimat. Moim zdaniem jest nieco zbliżony do Rubyconu ale każdy ma inny słuch. Dźwięki każą nam odczuwać strach. Jesteśmy w ciemnym lesie, w nocy o północy i patrzymy na bagno. Nagle pojawia się duch. Chórki z synthów zapowiadają jego nadejście. Wraz z naszym gościem wchodzi sekwencer. Utwór nabiera rytmu i tempa. Po chwili wchodzi dobrze znany nam flet. Bagno zmienia kolory a duch nas porywa do środka. Stawiamy opór (R - tyle pamiętam z fizyki z liceum ). Nie ma tu kiczowatych i nudnych motywów (jak np. album "Optical Race", przyjemny ale dłuży się bardzo, na siłę ciągnięty, taki kiczowato-popowy). Niestety, słuch po nas zaginął - duch wygrał. Wciągnął nas do zagrzybionego, zgniłego i brudnego jeziora. 
         Invisible Limits - cichy, spokojny początek. Basowe brzmienia splatają się z delikatnymi klawiszami. Czasem coś błyśnie, świśnie. Tradycyjnie, pojawia się flet, który upiększa i wzbogaca motyw grany od początku utworu. Po jakiejś chwili słyszymy gitarę i motyw się zmienia. Wszystko jest zbudowane w oparciu o sekwencer. "Berliński rock", tak bym to nazwał. Utwór nabiera tempa, czasem pojawi się perkusja. STOP. Kolejna sekcja. Zaczyna się ona od basu i gitary Edgara. Stare, dobre czasy... . Rytm jest bardzo przyjemny i coraz intensywniejszy, tak jak brzdąkanie naszego poczciwego staruszka (teraz staruszka ). Nadchodzi dłuższa, barokowo upstrzona partia klawiszowa. Po kolejnej chwili - zastój. Tajemnica. Mrok nieogarniony. Tak, jak w drugiej części utworu "Phaedra". Po sekwencerowej imprezie - czas na romantyczne zakończenie. Edgar gra na pianinie przy akompaniamencie fletu. Nieco podobnie brzmi samo pianino w utworze "Desert Dream" (album "Encore", 1977). Wspaniałe zakończenie, ujawniające kunszt Edgara. Szybka i krótka ale intensywna. Wręcz za krótka. "Invisible Limits" jest utworem niepozornym, z pazurem. Mocno drapie swoją dynamiką i zmiennością. Tu nie ma miejsca na nudę.     
         I tak minęło 35 minut (bo tyle trwa album - na dzisiejsze standardy można powiedzieć, że to EPka). "Stratosfear" jest albumem ciekawie łączącym elektroniczne brzmienia z tradycyjnym instrumentarium. Mamy tu gitary, syntezatory (w tym synteza fletów), harmonijkę, pianino. Na tym albumie w ogóle dużo się dzieje. Jest to ewolucja w porównaniu z czysto elektronicznymi "Phaedra" i "Rubycon". "Stratosfear" jest bardziej zbliżone do "Ricochet" ale ma zdecydowanie jaśniejszy nastrój i jest bardziej eklektyczny. Na siłę można mówić, że klimaty "Stratosfear" zapowiada "Ricochet, Part Two". Bez tego fletu to nie to samo. Oba albumy ocierają się o rocka progresywnego ale osobiście wolę używać terminu "rock elektroniczny" - elektronika wzbogacana gitarą."

Cały album (35 minut) - okładka też jest.

Czcijcie Mandarynki! xD
 

 
 
 
 
 

Debiut piśmienniczy - 13.01.2012

A zatem przedstawiam swój debiut. Wrzucam niniejszym recenzję "Epsilon In Malaysian Pale" (Edgar Froese, 1975):

          "Epsilon In Malaysian Pale" Edgara Froese. Jest to jego drugi solowy album, wydany w 1975 roku. Od razu uderza nas dźwiękami dżungli (nie mylić z tymi od Schulza w okresie 1991 - 1993 ). Cóż za mellotronowe piękno! Delicja dla mojego młodego ucha. Syntetyczny miód na serce. Album bardzo klimatyczny ale "jaśniejszy" niż przecudowny Rubycon. Autor potrafi wzbudzić grozę, strach i uczucie tajemniczości (początek Maroubra Bay) jak i przeprowadzić nas niemalże za rękę po majestatycznej malezyjskiej dżungli. Słyszymy brykające po drzewach małpy, szum wiatru przyjemnie owiewa nasze włosy. Zanurzamy się w pięknie natury. Rozkoszujemy się nim. Jest to jeden z najłagodniejszych albumów i zdecydowanie godny polecenia komuś, kto ceni sobie piękno i spokój. Tu nie ma gitarowych solówek czy ostrych i agresywnych sekwencji. Edgar poprzez mellotron i spółkę opowiada nam o swoich przeżyciach.
          Płyta ta jest przykładem "rzeźbienia w dźwięku", "poezji dźwiękowej" - bez używania słów innych niż tytuł albumu za pomocą dźwięku opisuje nam dżunglę. Nie potrzeba żadnych środków stylistycznych (tzn. nie takich o których z zafascynowaniem i podziwem opowiadali nam poloniści) aby przekazać Piękno. Oczywiście w tych dwóch długich suitach (20 minut to dla nas standardzik ) rozkoszować się mogą nie tylko miłośnicy Matki Natury ale również fani porządnej elektroniki. "Maroubra Bay" zawiera w sobie przepiękną sekwencję. Taką delikatną, zmysłową, uspokajającą. Wspaniale uzupełniają ją smyczki pochodzenia mellotronowego. Jest jakby rekompensatą za minimalizm w utworze tytułowym.
         Jest to jeden z tych albumów, który chciałbym pokazać osobie pytającej "czymże jest ta uwielbiana przez Ciebie elektronika?". Krążek ten jest przykładem, że muzyka elektroniczna nie musi być oderwana od rzeczywistości. Jednocześnie jest to bardzo delikatny album (w przeciwieństwie do rockowego wręcz "Ricochet", zwłaszcza mrocznego Part One). Razem z "Rubycon" tworzą swoistą parę jak światło i ciemność, Yin i Yang
. Podobny styl, środki przekazu ale klimat inny. Po tak długiej wypowiedzi, zmęczony ale i szczęśliwy podsumuję ten tekst niezwykle lapidarnie: "polecam, RadioactiveTangerine!".

Edit posta:
Dodaję filmiki z YT abyście mogli zaznajomić się z tym dziełem:

Utwór #1 - Epsilon In Malaysian Pale
Utwór #2 - Maroubra Bay

Oba mają po 17 minut. Szef Mandarynkowej kuchni poleca! xD

Mały wstęp przed spamem postowym xD

Na blogu będą się także pojawiać recenzje - jak coś napiszę łaskawie. ;) Póki co wrzucam archiwalia. Mam nadzieję iż kogoś zachęcą do sięgnięcia po Muzykę przez duże EM ;). Nie chcę nic zdradzać ale:

Krótko – moje solówki na słowo pisane :)

Miłego czytania.

Geneza tła bloga

Jak widać - tło którego używam na blogu, jest nieprzypadkowe. Po pierwsze, przedstawia okładkę albumu "Zeit" Tangerine Dream. Po drugie, kocham TD. Po trzecie, jestem kosmicznym człowiekiem, nie z tej bajki a więc i muzyka jaką ubóstwiam jest (co najmniej :>) dziwna. ;) Ciekawostką jest to, że od dawna nie słuchałem tego albumu. Chcecie więcej? Łapcie to: jestem zdeklarowanym fanem TD (In Edgar Froese I Trust - skoro amerykańce mają In God We Trust to czemu ja nie mogę ? xD) a nie znam wszystkich albumów. Ale odpowiednie ofiary składam - 1/3 mojej (nie)skromnej kolekcyji to Mandarynki. "Tangerine" to po angielsku mandarynka, dlatego uważam iż Mandarynki to święte owoce. xD Kara za zbezczeszczenie świętości - 220 Voltów (niekoniecznie Live xD). Może kiedyś się wezmę za przesłuchanie tej płyty i skrobnę reckę. Może.

Dla spragnionych wrażeń (dla niektórych to pewnie muzyczne sadomaso xD):
Zeit, tytułowy kawałek z tego albumu (17 minut)

Dzię dobry ;)

Witajcie na moim blogu. Niektórzy może kojarzą tytuł ("Pacisfear", "Mandarynkowa Strona Życia"). Otóż starego bloga (i jedną recenzję niestety) skasowałem. Teraz zaczynam od nowa. Aby formalnościom stało się zadość... przedstawię się :). No więc (nie zaczynamy zdania od "no więc" ale od czegoś trzeba zacząć xD). na imię dostałem Patryk. Obecnie bardziej "kręci" mnie Edgar (niektórzy może wiedzą nawet dlaczego :>). Chciałem dla zwały na drugie mieć Monitor / Kwadrat/ Alfons ale nie, nie mogłem. Więc mam na drugie Piotr. Już Paweł lepsze bo po angielsku to Paul. A jak Paul to McCartney ;). Jestem studentem (polityka społeczna, w pewnym sensie jestem na 2,5 roku ;>) i interesuję się muzyką. Zdradziłem się, że lubię Beatlesów (dzięki ojciec ;f) ale najczęściej słucham Tangerine Dream. Bardzo sobie cenię (ale dość rzadko słucham) dzieła Klausa Schulze. Z rzadka słucham Depeche Mode czy Kraftwerk. Kiedy indziej dopowiem coś więcej bo wszystko wyda się w jednym poście i będzie kaszana a nie blog. ;) Poza słuchaniem muzyki (na jedno ucho bo zupełnie nie słyszę na lewe ;)) także zbieram oryginalne płyty (winyle też... a nawet kasety xD). Jest się czym pochwalić, więc się pochwalę. Ale nie teraz. :)