poniedziałek, 30 września 2013

30.09.2013 - Mandarynkowy Rykoszet

           W dzisiejszym, "przedstudyjnym" poście chciałbym swoim czytelnikom zaprezentować "Ricochet". Jest to świetne uzupełnienie jak i przeciwieństwo poprzednio zrecenzowanego "Rubycon". Oba albumy pochodzą z tego samego roku (1975) a "Ricochet" jest albumem "koncertowym" związanym z trasą do "Rubycon". Oj wtedy musiało się dziać! Zresztą wielu fanów Mandarynek uważa iż okres 1975-1976 był szczytem ich koncertów (jeszcze improwizowanych).
         Jak już wspomniałem, "Ricochet" jest albumem "koncertowym". Dziwić może ten cudzysłów więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż Tangerine Dream do 1997 nie wydawali typowych albumów koncertowych, to jest całych koncertów (lub ich fragmentów). Mamy tutaj do czynienia z materiałem zagranym na żywo ale poddanym pewnej obróbce studyjnej. Każdy ich "żywy" (ang. live) krążek wydany przed 1997 ("Tournado" - Zabrze 1997 i "Valentine Wheels" - Londyn 1997) był mniej lub bardziej obrobiony w studiu. Przykładem niech będzie "Ricochet". Album ten tworzą dwie długie kompozycje (bezpłciowo zatytułowane "Ricochet Part One" i "Ricochet Part Two"). Nie do końca wiadomo gdzie zostały one nagrane - poza tym iż w 1975 zespół koncertował w Wielkiej Brytanii i Francji oraz w Australii. Sporą część z tych występów fani nagrali na kasety (niestety nie wideo ;)) a po latach - udostępnione zostały za darmo w ramach projektów Tangerine Tree (te lepszej jakości) i Tangerine Leaves (gorsza jakość). Nikt nie wie z jakiego koncertu pochodzi "Ricochet Part One", więc istnieje możliwość iż jest to studyjna kompozycja (ale pamiętam iż ten początek gdzieś się pojawił, w jakimś bootlegu). Więcej natomiast wiadomo o części drugiej. Została ona nagrana (tzn. "baza" pod nią) w Croydon, 23.10.1975. Tam też pojawia się wstęp z "Ricochet Part One" (z którego powstaje zupełnie nowy utwór). Set drugi z tego koncertu to rozszerzona wersja "Ricochet Part Two", która została skrócona o niecałe 10 minut ze względu na ograniczenia płyty winylowej. Dla zainteresowanych - polecam nagranie Tangerine Tree 7 (Croydon 1975). Świetne uzupełnienie "Ricochet".
     To był przykład ilustrujący nietypowość koncertowych albumów Tangerine Dream (z dobrym punktem odniesienia). Chciałbym teraz zająć się meritum dzisiejszego tekstu a więc samym Rykoszetem, dlatego już teraz zamieszczam tutaj film z YouTube zawierający cały album.

"Ricochet", 1975, cały album, 38 minut [Niestety, Blogger ma jakieś problemy i nie chciał mi dodać filmów. Na dodatek pokazuje inne filmy niż bezpośrednie wyszukiwanie na YouTube. Za utrudnienia z góry przepraszam. :)].

     Słuchaczy witają oklaski oraz złowieszczy pomruk syntezatora. Po krótkiej chwili dołącza do niego jakiś silnik. Po minucie do całości dołącza perkusja (raczej z taśmy, mimo iż Chris Franke umie grać na perkusji - zanim dołączył do TD, bębnił w krautrockowym Agitation Free). Piękny moment w 1:45 i zaczyna się cudowna partia klawiszowa. Cichutki dźwięk zapowiada wejście.. GITARY EDGARA ! Prawdziwy rock elektroniczny. Maestro Froese wygrywa wspaniały riff na gitare, do którego któryś z muzyków wtóruje. W tle także słychać basowe dźwięki sekwencera. Wszystko okrasza perkusja. Z każdą chwilą utwór zyskuje na epickości. Niezapomniany fragment. Na pewno Słuchaczom wpadnie w ucho. W 6:30 w muzykę wmiksowano jakiś komunikat. Następuje dłuższe solo perkusyjne, urozmaicone el-świergotem ptaka. I znowu czujemy uderzenie mocy. Muzyka się robi bardziej energetyczny. Wicher wyje. Słychać "szklane" klawisze. Wchodzi sekwencer. Edgar szarpie struny gitary. Tak brzmiałby elektroniczny metal? ;) 9:11 - solo Edgara przywodzi na myśl fragmenty z "Electronic Meditation". Muzyka jest bardzo ostra i psychodeliczna. Chłopaki szaleją. Nie ma ani jednej pauzy. Wszystko na żywo. Dźwięk reaguje i odpowiada na dźwięk. Wszystko łączy się w jedną zgrabną, spójną, elektroniczną całość. Słowami ciężko oddać, to co się dzieje. Prawdziwe muzyczne tornado! Rock elektroniczny. Mandarynkowa strefa przyjemności muzycznej. 12:40 - cudowna, skoczna melodyjka zagrana na klawiszach. Taka polka-galopka. :D Wciąż słychać sekwencer. 13:21 - kolejny szczyt epickości. Nastrój wzmocniony delikatną partią chórków. Wszystko się kumuluje. Czuć, że przynajmniej dwóch muzyków szaleje na syntezatorach. Od 15 minuty utwór zaczyna powoli się uciszać, schodzić i zbliżać się ku finiszowi. Pamiętacie moją walkę z Bestią z "Rubycona" ? Bestia wyje. Jęczy, krwawi, cierpi. Kona w brutalnej i krwawej agonii. Jej mandarynkowa krew bryzga wszędzie. Ostatnie sekundy kojarzą mi się z motywem zwycięstwa (i początkiem tego zacnego utworu).
     Część druga zaczyna się od przyjemnego, delikatnego fortepianu. Partia ta na pewno zostanie Słuczowi w głowie i w pamięci. Po chwili do niego dołącza się mellotronowy flet. Dobrze go słychać np. w 1:08. Zupełne przeciwieństwo "Ricochet Part One" i jego rockowej mocy. Mamy tu (jak na razie) brzmienie wskazujące na... muzykę poważną. Może nawet inspirację jakimś kompozytorem. Po solo fletowym wchodzi sekwencer. Mamy brzmienie do jakiego nas przyzwyczaiły koncertowe Mandarynki. Wciąż jednak jest delikatniejsze niż "Ricochet Part One". Sekwencerowo-keyboardowe tornado. Od ok. 3:35 słyszymy krótkie, ciche, "kryształowo" brzmiące klawisze. Różne rozwiązania brzmieniowe się wzajemnie przeplatają. Nie ma chwili spokoju. Przyzwyczaimy się do jednego, pokochamy je i nagle zmiana. W 5 minucie wchodzi delikatna perkusja. Nie pojawia się gitara ale za to mamy iście barokowy, syntezatorowy przepych. Bogactwo dźwięku! 7:10 - syreny wyją (tzn. śpiewają!). Rytm perkusyjny co jakiś czas ulega drobnym zmianom. Sekwencer też, chociaż jest on w tle. Mamy poczucie iż elektrokonie galopuje. Konie Mechaniczne napędzające Mandarynkową Machinę są na pełnych obrotach. Słyszymy elektroniczny galop. Galopują z prędkością najszybszych Ferrari. Nie są zmęczone. Jest 10 minuta a one wciąż prą naprzód.  Pojawia się też gitara (?). W każdym razie mamy tu inny rodzaj mocy. Nie jest to nic z pokroju Slayerowego "Black Magic", chociaż jest to pewnego rodzaju Magia. A raczej Moogia (od firmy robiącej syntezatory - Moog). ;) Ciekawe czy szaleją też hARPie (od innej firmy - ARP). ;)  Patrzę na licznik i na wizualizację w Foobarze. Całe pasmo zajęte! od 50 Hz do 23 KHz. 13:20 - 2/3 utworu. Epickie rozwiązanie. Brzmi jakbym ja się zaczął jąkać i pluć i ogóle. ;) A do tego jakieś wyładowania. I mellotronowy flecik. Sekwencer powraca w blasku swojej chwały! Flet milknie a on wkracza do akcji. Znowu nasi mandarynkowi chłopcy robią rozróbę i elektroniczną demolkę.15:40 - fanfary ku czci uszu słuchacza. ;) Mimo iż muzyka stała się jeszcze bardziej intensywna to było je jeszcze nieco słychać. Ok. 16:25 mamy kolejną porcję gitary. Wszystko oczywiście przy nieustającej "opiece" sekwencera, pędzącego z prędkością ponaddźwiękową. 18:20 - jeszcze jedne krótkie solo gitarowe a potem sekwencerowe szaleństwo. Sekwencerowa orgia dobiega końcowi. Moogowa Bestia walczy o życie. Kona, wydaje ostatnie tchnienie. Słyszymy jej "Atem" (tytuł albumu TD z 1973 roku), Oddech, Tchnienie. W niesamowitym stylu i z gracją utwór się kończy. Muzycy zgładzili MoogBestię i zostają nagrodzeni gromkimi brawami.
      Jak zapewne udało się Wam zauważyć, album zaczyna i kończy się brawami. Także pierwsze i ostatnie elektroniczne dźwięki mogą się wydawać podobne. Na pewno Wasze serca biją mocniej i jesteście spragnieni podobnych wrażeń. W końcu to był rock elektroniczny najwyższej próby. Tangerine Dream w swojej szczytowej formie. Złoty skład, Froese, Franke, Baumann dali niesamowitego czadu. Gdzie jeszcze można znaleźć podobny ładunek energetyczny? Może na "Encore", ich koncertowym albumie podsumowującym obie trasy koncertowe w USA (nagrane i wydane w 1977) ? A może też na wspomnianym Tangerine Tree 7 (Croydon, 1975) ?
       W każdym razie - dla fanów muzyki elektronicznej "Ricochet" jest ciekawą propozycją, łączącą w sobie rockowego powera z muzyką elektroniczną i jej syntetycznością. Obie zgromadzone na tym krążku kompozycje są pełne energii i bardzo dynamiczne. Tangerine Dream poszli o krok dalej niż tylko sekwencerowe brzmienie (vide poprzednie albumy - "Rubycon" i "Phaedra"). Mamy tu wiele warstw dźwięków, nakładających się na siebie i kolidujących ze sobą. Dosłownie niewiadomo gdzie włożyć ucho! :) Od tajemniczych i groźnych pomruków (początek "Ricochet Part Two") przez rockowe gitary ("Ricochet Part One") aż po delikatne, subtelne partie fortepianowe ("Ricochet Part Two") i sekwencerowe, orgiastyczne szaleństwo ("Ricochet Part Two"). Tu jest wszystko! Nie można powiedzieć o "Ricochet", że jest nudny. Definitywnie kultowy album, świetny dokument z czasów złotego składu TD. Dopieszczony w studiu i mający tylko 1 wadę: jest za krótki. Dla fanów TD - pozycja obowiązkowa. Dla nowicjuszy - punkt zwrotny w karierze zespołu, zapowiadający następny (studyjny) krążek - "Stratosfear" (1976). O nim miałem okazję już napisać, więc zapraszam przy okazji do zapoznania się z moją recenzją - "Długa recenzja jest długa" - Stratosfear. Tak, jak wszystkie albumy wydane w latach 1974 - 1983 (z wyjątkiem "Cyclone" z 1978), "Ricochet" stał się kultowym i cenionym dziełem. Zdecydowany "must have" w każdej mandarynkowej kolekcji! Ja sam posiadam dwa egzemplarze - późniejszy dodruk remasterowanego wznowienia z 1995 roku (niestety nie to samo ale w wersji z 1995...) i w ramach 3 CD zestawu "The Virgin Years 1974 - 1978). Znowu w wersji remastered (1995). ;) Obecnie w sklepach raczej łatwo dostać ten album - w MediaMarktcie czy Saturnie powinni mieć "Ricochet", "Rubycon" czy "Phaedra" (dodruki remasterów z 1995) za ok. 20 zł. Zamiast 2 kebabów - 1 soczysta Mandarynka. Jak zdrowo!
     Po takiej recenzji chyba nie zostawiłem złudzeń co do oceny. Ale formalnościom musi stać się zadość. A więc wydaję werdykt: 5/5. Nie pozostaje mi nic innego jak przyznać najwyższą notę tej płycie. Chyba każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Zdecydowanie godny polecenia album.

czwartek, 26 września 2013

26.09.2013 - Mandarynkowa kąpiel w "Rubyconie"

       Dzisiejszą (a raczej "nocniejszą" gdyż zacząłem pisać o 1 nad ranem) recenzję sponsoruje brak chęci do spania. Jak tytuł posta głosi, albumem któremu bacznie się będę przysłuchiwał i opisywał będzie "Rubycon". Ci, co czytali mojego bloga wcześniej wiedzą iż kiedyś miałem już recenzję (nawet z elementami opowiadania!) tego albumu ale niestety zniechęcony brakiem sukcesów skasowałem starego bloga. Nie zrobiłem też kopii i tekst ten przepadł. Wybrałem tą płytę ponieważ chciałbym posłuchać czegoś spokojnego na dobranoc. :D Niech Edek z chłopakami opowie mi jakąś bajkę. :D
       Bajka ta składa się z dwóch części. Posiadam ją w postaci "starego" (ze "starą", to jest sprzed "standardu" z 1995 roku, okładką) wydania CD z 1988 roku. Pochodzi ono z Ameryki i, jak podaje Discogs, było remasterowane. Części te są zatytułowane "Rubycon" i "Rubycon (Part II)". Obie mają po 17 minut.
       Zanim przejdę do tego, co jest najważniejsze (czyli historii dźwiękowej opowiedzianej, wręcz zagranej wprost do mojego ucha, przez złoty skład Tangerine Dream - panów Froese, Franke, Baumann), chciałbym na chwilę zatrzymać się na oprawie graficznej tegoż mandarynkowego wydawnictwa.
       Okładka przedstawia nam coś jakby wodę w którą coś wpadło. Kolejna kropla płynu życia zasiliła zbiornik wodny. Jak nietrudno zgadnąć, dominującym kolorem jest niebieski. Posiadane przeze mnie wydanie ma nawet niebieskie litery. :D Czytelnik-Słuchacz może odnieść wrażenie iż trzej "tenorzy" przygotowali dla niego wodnisty album. I taki w zasadzie jest "Rubycon"! Jak dla mnie - jest niczym bagno (gdyż wciąga). Zresztą może naćpam się muzyką i będę snuł wizje. :) W niektórych moich tekstach pojawiały się podobne widzenia. Aby dopełnić formalności, zanurzcie swoje oczy w iście mandarynkowej niebieskości okładki tego albumu:



       Ucztę dźwięków czas zacząć. Dania mamy dwa, kucharzy trzech a kelnerem będzie napęd DVD w moim komputerze. :) Abyście mogli delektować się nie tylko słowem ale też dźwiękiem, umieszczam film z Youtube zawierający cały album. Miłej (audio)lektury.

      Album otwiera dźwięk fortepianu (syntezatora) brzmiący jakby kropla wpadała do morza. Po kilku sekundach pojawia się też gong. Od samego początku muzyce towarzyszy aura tajemniczości i niepokoju. Coś się dzieje. "Podusznie" (bo przecież nie podskórnie) wyczuwam swoistego rodzaju grozę. Ciągnie mnie w stronę rzeki Rubycon. Coś mi miga przed oczami. Duchy? "Mysterious Semblances At The Strand Of Nightmares" ? Nie wiem. Słyszę jakiegoś ptaka przelatującego nade mną. Może to sęp? Morze w każdym razie faluje. A może to nie morze ale ocean? Edgar raczy wiedzieć. :) Muzyka brzmi bardzo delikatnie i skromnie. Pojawia się el-pisk el-ptaków. Niepokój przybiera nowy kształt i wymiar, wyczuwalny przez zgłośnienie się dźwięków, muzyka jest głośniejsza. Atmosferę zagęszczają też okazyjnie umieszczane chórki. I znowu mam jakieś omamy. Berlińskie duchy wróciły z "Phaedry" ? (Jak to brzmi! "Phaedra" była przecież postacią z mitologii greckiej. O ile pamiętam, była jedną z kobiet którą posiadł najwyższy z greckich bogów - Zeus, Pan Olimpu) Jest coraz bardziej tajemniczo i ponuro. Groza bije od tych wód. Ze strachem i duszą na uchu zbliżam się do tego akwenu. Chórki i ambient ucichły. Jest źle. Bardzo źle. Wszedłem do wody. Coś mnie wciąga w jej wir. Może to ten z okładki? Morze mruczy? Grzmi? Nie znam morskiego. Oto wchodzimy w wir wydarzeń! Niechaj zabrzmi sekwencer! Wciąż ponuro wir Rubyconowy wiruje. Niesamowite piękno bije od tej muzyki! Teraz naprawdę sporo się dzieje. Nie przegapcie żadnego z dźwięków. Bowiem to nie sekwencer stanowi istotę rzeczy lecz to, co go przyozdabia. Nie sekwencer zdobi Berlin.
       Jestem wciągnięty. Przez muzykę i przez wir morza. Muzyka jest naprawdę zwichrowana. Jest bardzo dynamiczna i zmienna. Bestie mnie atakują! Coś syczy? Grzmi? 11 minuta zapowiada się walecznie. Oto jestem wciągnięty. Ja, samotny, zbrojny mąż kontra el-potwór z el-bagna. A może ja versus moja wybujała wyobraźnia? ;) Bitwa wre. Słychać "szczęk oręża". Czuję to boskie uczucie, nagły przypływ adrenaliny. Ok. 12:35 bestia nie daje za wygraną. Czuję jej moc, jej siłę. Odpuszcza? Sekwencer zmienił układ. Słyszę bąbelki. Chyba się przemieszcza. Monstrum jest żądne mojej krwi. A może mandarynek? Ale one są moje. ;_; Bestia zawodzi i jęczy. Chyba jest zła. O te mandarynki? Słyszę jej łzy, jak majestatycznie wpadają do Rubyconu. Oczywiście zapis muzyczny tego wydarzenia jest podrasowany. To tak na pewno nie było! Sam widziałem i słyszałem! ;) 15:00 - bestia ucieka w tzw. podskokach. Chyba wygrałem. Mandarynki są moje! Sekwencer zamilkł. Bestia się odgraża. Ale nie zmienia to faktu, że wygrałem i tego, że mandarynki są moje. Bo są moje i będą na wieki wieków. Albo przynajmniej aż nie ogłuchnę. Koniec kompozycji jest równie interesujący. Ciężko jest opisać te dźwięki. El-potwór ucieka jak najdalej ode mnie.
       Właśnie skończyła się połowa tego zacnego albumu. To było niesamowite. Chyba najlepsze 17 minut przeżyte w ciągu ostatnich 24 godzin! Jak na razie było bosko. Czuję się jakbym dostał elektronicznym wiadrem pełnym wody prosto w swoją twarz. "Rubycon" (częściej bywa nazywanym "Rubycon Part One") jest utworem długim ale nie nudnym. Trzyma w napięciu i oczekiwaniu na kolejne niesamowite rozwiązania dźwiękowe. Bardzo mocny punkt w przebogatym, nieprzebranym i niemalże nieskończonym repertuarze Tangerine Dream! Szkoda tylko, że jakiekolwiek elementy z "Rubycon" są w zasadzie nieobecne na koncertach. Trasa koncertowa (1975) promująca ten album nie zawierała odniesień do niego. Zespół po prostu improwizował na żywo. "Rubycon" po raz pierwszy pojawił się na koncercie w 2005 - krótki fragment z części pierwszej. W 2010 roku utwór ten został zremiksowany ("Rubycon 2010") i w tej postaci był grany na koncertach w 2010 roku.
       Ale teraz czas na część drugą tego klasyka muzyki elektronicznej. Zatem zapraszam do lektury po krótkiej przerwie (konserwacja ucha).
      Druga część zaczyna się od niepokojących dźwięków i jęków duchów. Nad rzeką Rubycon zawodzą upiory. Prześladują one moją już umęczoną wyobraźnię. Coś pulsuje (?) złowieszczo. Duchy się zbliżają do mnie. Przeraźliwe jęki penetrują moje jedyne sprawne ucho. Czasem też chór duchów zawyje. Współczuję swojemu uchu. Atmosfera się zagęszcza. Widzę duchy. Przenikają one moje ciało. Jestem pod wodą. Ale to nie koniec moich zwichrowanych przygód. Czuję chłód. Zimno mi! Lodowaty wichr przeszywa moje ciało. 4.40 - SEKWENCER!!! Zaczyna się bitwa. Duchy chcą mojej krwi. Walczę z nimi moim orężem. One jęczą i zawodzą z bólu. Nie tylko one cierpią. Także ja. Ich ataki odczuwam np. ok. 5:50. Bardzo piękne, "eteryczne", fragmenty muzyki. Pod wpływem ich magii tworzy się wir. Znowu coś się dzieje. Ja nie ogarniam. Mój umysł. To boli! Czuję się zgwałcony psychicznie przez duchy. Duchy chyba są silniejsze ode mnie. Bitwa jest bardzo długa ale to sekwencer wyznacza jej tempo. A posuwa się on bardzo szybko. Jego brzmienie hipnotyzuje mnie przez uszy. Czuję się wciągnięty. Czysta, najprawdziwsza "moogia". Czarodzieje Moogów rzucają swe zaklęcia i el-inkantacje wprost do mojego ucha. Muszę im ulec. Otwieram swe ucho na kolejne porcje dźwięków. Łapczywie chłonę każdy z nich. Syreny wyją. A ja płynę, sunę ku zgubie. Wiem, że zginę pod wodą ale i tak idę zahipnotyzowany sekwencerem. 10:45 - chyba już nic groźniejszego el-duchy nie mają. Nawet woda im ustępuje! Chyba jest już po bitwie. Coś przegnało duchy. Czyżby moogia? Groźne dźwięki zmiatają duchy i wciągają je do wiru. Jestem uratowany. Dziękuję Wam, Bogowie. Ale dajcie trochę ciepła bo 12 minucie czuję znowu chłód. Miejcie litość. Mają litość tylko dla ucha. Dlatego poją je kolejnymi dawkami Piękna w dźwiękach tych zaklętego. Magiczne brzmienia syntezatorów i melotrona znakomicie uspokajają moje serce i umysł. W końcowej sekcji słychać sporo smyczków. To zasługa melotronu. Piękno nie do opisania. To trzeba usłyszeć! Wprawę i grację z jaką Bogowie generują każdy, nawet najcichszy dźwięk zaprezentowany na tym albumie. Utwór "Rubycon (part II)" zmierza nieubłaganie ku końcowi ale za to w jakim stylu! Czaruje nas niczym orkiestra, jakby żadnych syntezatorów nie było. Nawet najprostszych. Same smyczki, flety itp. Sam koniec to cichnąca melodia na flet (?). I nadszedł koniec. Niestety. Aż chciałoby się powiedzieć: "Chwilo brzmij wiecznie!".
     Wszystkie rzeczy zmierzają ku końcowi. "Rubycon" zaś właśnie swój kres osiągnął. To było niesamowicie piękne i malownicze 35 minut. Zasługujących na to by ten album wysłuchać w należytych warunkach i na odpowiedniej jakości sprzęcie. Album ten nie jest przeładowany bajerami ani też nie jest za długi. Trwa prawie równie 35 minut. Niewiele więc odstaje od średniej typowej dla lat 70. - ok. 35-40 minut. Muzycznie, jest to 1sza klasa muzyki elektronicznej. Elektronika wybitnej jakości. Chociaż tutaj Tangerine Dream nie odeszli od stylistyki zaprezentowanej na swoim poprzednim albumie ("Phaedra", 1974) i  postanowili dalej opierać swoje kompozycje na sekwencerowym podkładzie. Warto zanurzyć się w "Rubyconie" i przemyć sobie tą wodą uszy. Jest to jeden z kultowych albumów, wydany w szczytowym okresie historii Tangerine Dream - The Virgin Years (1974 - 1983). Jeżeli znacie "Phaedrę" i przypadła Wam do gustu, możecie śmiało wejść w ten akwen. Wrota Berlinu stoją przed Wami otworem.
       Na koniec, muszę gorąco polecić oba wspomniane albumy. O "Phaedra" już pisałem (bardzo zwichrowaną opowiadanio-recenzję znajdziecie w poście - "Phaedra czyli OOPE" ). Mam nadzieję, że zarówno muzyka jak i chore wytwory mojej nie mniej zwichrowanej wyobraźni się Wam spodobały.

wtorek, 17 września 2013

17.09.2013 - Miła OMDiana ;)

         Dawno nic nie pisałem. Co prawda zapowiadałem na Facebooku (lub TwarzoKsiążce jak kto woli) iż następna recenzja będzie dotyczyła mojego nowego odkrycia muzycznego (The Mahavishnu Orchestra) ale nie tylko to odkryłem przez wakacje. ;) Dzięki rozmowie ze swoją zagraniczną znajomą, zainteresowałem się OMD. Postanowiłem obczaić co to za jedni, co i jak grają.
         OMD grają synthpop. Da się do tego potańczyć. Można czasem posłuchać. Do disco polo też można potańczyć ale każdy się wstydzi słuchać. A synthpop to chyba takie "zagramaniczne" disco polo. :D Brzmienie wczesnego OMD można porównać do wczesnego Depeche Mode (okres "Speak & Spell"). Jest to zbyt udane porównanie ponieważ OMD grają od 1979 (debiutancki, hitowy singiel "Electricity") a płytę wydali w 1980 - rok wcześniej niż Depeche Mode (DM istnieli w 1980 ale nie mieli nawet singla). Podobieństwo niestety się kończy. Od swojej trzeciej płyty ("Architecture & Morality", 1981), brzmienie OMD "rozjeżdza się" z brzmieniem DM. Jeszcze dobitniej to widać w latach 1984-1986. DM wydali swoje kultowe płyty, OMD w 1986 moim zdaniem zaliczyli wpadkę. Ale albumy "Junk Culture" (1984) i "Crush" (1985) są wspaniałe. Są bardziej komercyjne w brzmieniu od Depeche Mode, którzy poszli w stronę industrialnych eksperymentów. Brzmienie DM jest zauważalnie cięższe moim zdaniem. Niemniej, warto zwrócić na wczesne OMD uwagę - czasem pojawia się gitara a nawet... saksofon. Ponadto wokaliści mają miły dla ucha, przyjemny, miękki głos. Najlepsze lata OMD moim zdaniem to 1980-1985. Fanom twórczości DM, zwłaszcza tej wczesnej, mogę polecieć albumy wydane w tych latach.
       Dzisiejszy post dotyczy pierwszego albumu OMD wydanego w nowym tysiącleciu (mam nadzieję, że nie ostatnim :P). Jest to jednocześnie pierwszy album wydany po rozpadzie zespołu w 1996 (po tragicznej, moim zdaniem, płycie "Universal"). Został on wydany w 2010 roku i nosi tytuł "History Of Modern". Czy nowe OMD dorówna staremu? Skład jest ten sam co ze złotych, dla tego zespołu, czasów.
      Synthpop nie skłania mnie do snucia niesamowitych wizji jak tradycyjna elektronika. Stąd recenzja będzie krótka i bardzo konkretna. "Szkielet" dzisiejszego tekstu, jego część zasadnicza, powstał dzisiaj rano. Dopiero teraz dopisałem "obudowę". Wrażenia z odsłuchu oczywiście były spisywane na żywo. 
      Pierwszy utwór ("New Babies: New Toys") brzmi jakby połączenie stylu dawnego i nowszego. Jest świetnym "otwieraczem" do płyty. Jest także jedynym który zawiera brzmienia gitary (albo przynajmniej gitaropodobne). Świetny wokal.
Czuć w tym utworze moc. Mam nadzieję, że dalej będzie równie dobrze. Kolejny ("If You Want It") - pierwsze 8 sekund brzmi jak... "Equinoxe 5" czy jak 7ka Jarre'a! Ogólnie brzmi dość porządnie i przyjemnie. To powrót starego OMD. Nowe wcielenie zespołu powoli zaciera negatywne wrażenia po poprzednim. Kojarzy się nieco z... "Radioactivity" Kraftwerk (wersją z 1976). Oczywiście do refrenu.
        "History of Modern (Part I)" brzmi bardziej jak OMD lat 90. Ale to fajny kawałek. Zawodzi tylko fakt, że nie zrobili z 1 i 2ki suity (tak liczyłem na przejście na końcu 1ki!). "History Of Modern (Part II)" jest kolejnym przyjemnym kawałkiem na tym albumie. Nie łączy się muzycznie z poprzednim. Oba natomiast łączy fakt, że można potańczyć. :) Chyba wolę część 1szą. Należy wspomnieć iż istnieją też części III i IV ale nie zostały one wydane na albumie.
         Kolejna piosenka, "Sometimes", brzmi jak jakaś kołysanka czy coś z jakimś rap bitem. Rytmiczne ale ma niższy poziom niż dotychczasowe utwory. No i ten kobiecy wokal. Żona któregoś z muzyków, sample? Nie wiem. W każdym razie ten utwór średnio mi się podoba.
         RFWK! Długo wyczekiwana część tego albumu. Niby ma to być hołd dla Kraftwerk (RFWK = Ralf Florian Wolfgang Karl) ale nie kojarzy się wprost. Jest to po prostu kolejna piosenka z (chwytliwym) tytułem. Partie stringsów brzmią jakby coś z okresu "Trans Europe Express". W każdym razie brzmienie jest bliższe temu nowszemu OMD niż staremu (nie takie paskudne jak "Universal", raczej słodkawe jak "Sugar Tax"). Niestety, kolejny minus. Zawiodłem się na tym utworze. Liczyłem na coś więcej.
         Nowa Święta Ziemia ("New Holy Ground") jest zbudowana na podstawie buczących klawiszy. Jest to ballada, bucząca ballada. Jakby jakiś Tranzystor czy inny Homecomputer wygrywał jakąś melodię (a McCluskey śpiewał do niej). Kojarzyć się może z "m" w "Ohm Sweet Ohm" Kraftwerk. :D Jak dla mnie - bardzo fajna, lepsza niż "Sometimes".
        Kolejna kompozycja to chyba najbardziej taneczna kompozycja (a przynajmniej - jak do tej pory) na tej płycie - "The Future, The Past And Forever After". Moje ciało aż chce tańczyć. Fajna melodia, miła dla ucha. Kojarzy się nieco z sekwencerowym brzmieniem (ta zapętlona część). Takie do posłuchania raz na jakiś czas i do potańczenia na imprezie. Gdyby to nie było OMD, pewnie pomyślałbym, że to zagraniczne disco polo. :D
       Siostra Maria Mówi ("Sister Mary Says) - następny utwór. Brzmi jak mocno przeładowany basem i bitem remiks jakiegoś starszego utworu OMD, tego wczesnego, "dobrego". Nie wiem co jeszcze mógłbym o nim napisać. Po prostu kolejny plusik na tej płycie. Może tylko ten kobiecy, zsamplowany jęk móglby zostać wyrzucony.
        Pulse. Całkiem fajny kawałek. Początek jest wręcz odlotowy. Potem jest także wspaniale - mam poczucie, że latam (jak we "Floating" na "Moondawn" Schulza!). Niestety refren niszczy mój lot duszy. Z niczym specjalnym niż wspomniane uczucie mi się ten utwór nie kojarzy. Odstaje od innych. Chyba to jest pop rap. Ale ja się nie znam. :D Z tego co zrozumiałem jest to piosenka o szukaniu pulsu na szyi czy coś. Czy o seksie ("Pulse" brzmi jak "balls" czyli jaja :D). :)
        Green - kolejny "ubicony" utwór kojarzący się z wczesnymi latami 80. Jak dla mnie nic specjalnego, jest dość nijaki. Praktycznie cały czas brzmi tak samo. Trochę się urozmaica pod koniec. Ale w "berlinach" też tak jest a jednak są ciekawsze. Może dlatego, że mają klasę i styl. Zdecydowany minus.
       "Bondage Of Fate". Następna ballada ale nieco szybsza. Bardzo spokojna, z głębokimi basami. Kolejna piosenka z samplami głosu ("tam taram tam" czy co :D). Ostatnie 1,5 minuty przynosi radykalne zmiany. Utwór przyśpiesza ale tylko na chwilę. Powraca szybko do swojego rytmu (wzbogaconego o spokojne, delikatne, może nawet kojące brzmienie syntezatora).
       "The Right Side?". Najdłuższy utwór OMD w ogóle - monstrualne 8 minut! Zapowiada się przyjemnie. Jest to dość spokojny (w porównaniu z innymi) utwór na tej płycie. Dopiero w 4 minucie następuje poważniejsza zmiana w brzmieniu. 3cia część zaczyna się ok. 6.30. Jest to jeden z najspokojniejszych fragmentów na tej płycie. Utwór ten jak dla mnie jest zdecydowanie za długi. Brzmi jakby go na siłę wydłużyli. Może bym go przychylniej ocenił gdyby nie ta długość. Dobrze, że zamyka płytę a nie ją otwiera. :)
      To była właściwa strona, ta ostatnia, strona B. Płyta się skończyła. Teraz czas na mowę końcową. :) Nowe wcielenie OMD jest takie, jak te z lat 80. - taneczne, energiczne i rytmiczne. Muzycznie prezentuje zupełnie co innego. Jest fajnie ale nie super. Dalej jest to synthpop. Ale ewolucja poszła w dobrym kierunku - sporo lepsze od koszmarnego "Universal" ! I to jest najważniejsze. ;)
      Wypadałoby podsumować jeszcze to co zostało już przeze mnie napisane. Album "History Of Modern" składa się z 12 piosenek. Aż 1/4 czy nawet nieco więcej, bo 5 piosenek oceniłem negatywnie. Matematycznie, ocena oscylowałaby gdzieś w okolicach 70-75% (czyli takie mocne 4 w skali 6-cio stopniowej). Ale tu nie ma miejsca na chłodną kalkulację. Dlatego stwierdzam iż pierwszy album reaktywowanego OMD może być. Nie dorównuje klasykom z pierwszej połowy lat 80. ale daje nadzieję, że zespół będzie przynajmniej kontynuował obrany kierunek. Mam nadzieję iż "English Electric" z tego roku będzie przynajmniej równie dobry jak "History Of Modern".
          

PS. Tytuł posta nie jest literówką w czystym tego słowa znaczeniu. Celowo tak napisałem. :)