sobota, 29 listopada 2014

29.11.2014 - Ommadawn

Dzisiejszą recenzję postanowiłem poświęcić albumowi "Ommadawn" (1975) Mike'a Oldfielda. Kompozycje jakie skomponował na potrzeby tego albumu Oldfield uchodzą za jedne z jego najlepszych. Dwie długie, progrockowe suity łączące ze sobą elementy rocka, elektroniki (pojawiają się syntezatory - wg Wikipedii, grał na nich Oldfield) a także celtyckiego folku. Tak jak to w przypadku tego rodzaju muzyki, jest ona wysoce zróżnicowana ale poszczególne części są ze sobą zespolone. Oba utwory są nazwane po prostu "Ommadawn, Part One" i "Ommadawn, Part Two". Nie jest to więc ewolucja od tego, co było na jego poprzednich płytach ("Hergest Ridge" - 1974 i debiutanckiej "Tubular Bells" - 1973). Warto wspomnieć iż do części drugiej "doklejono" piosenkę "On Horseback". Jest ona częścią "Ommadawn, Part Two" i nie występuje jako oddzielny utwór. Bywa czasem stosowane połączenie "Ommadawn, Part Two / On Horseback. Tak jest na najnowszym wznowieniu tej płyty, wydanym nakładem Mercury Records w 2010 roku.

Okładka płyty jest jeszcze mniej interesująca niż poprzednie. Jest to zdjęcie muzyka. Nie będę oceniał czy jest przystojny - decyzja należy do Czytelniczek (są takie ? :)) ew. Czytelników.


"Ommadawn", okładka




Tradycyjnie dołączam kopię płyty z Youtube bądź poszczególne utwory. Mam świadomość iż nie wszyscy moi Czytelnicy znają omawiane przeze mnie albumy. Mają więc wyjątkową okazję zapoznać się nie tylko z nową dla nich muzyką ale i swoistego rodzaju "komentarzem" do niej.


Powyższy film zawiera cały album - obie części wraz z wspomnianym wcześniej "On Horseback".

Płytę jak i utwór "Ommadawn Part One" otwiera fantazyjna (a może raczej - fantastyczna?) partia gitarowa, której akompaniują chórki, najprawdopodobniej zsyntetyzowane. Całość brzmi niezwykle marzycielsko i sennie. Jest to jeden z moich ulubionych fragmentów tej płyty. Po minucie następuje finezyjna zmiana nastroju. Wchodzą "prawdziwe" głosy i gitara basowa. Po tej części następuje powrót do nastroju z początku. Jest on jednak wzbogacony o bas i "prawdziwe", ludzkie chórki. Pod koniec drugiej minuty mamy powrót do części będącej przerywnikiem między "początkiem 1" a "początkiem 2". Ok. 3:18 mamy wplecioną solówkę na gitarze. Szczypta rocka do folkowej sielanki. Gitara zaczyna coraz bardziej dominować, zwłaszcza po gongu. 4 minuta przynosi nam ukojenie w postaci folkowej, przyjemnej melodii. Wyraźnie czuć w niej brzmienia syntezatorów. Temat ten jest ciągnięty aż do 6 minuty gdzie przeradza się w melodię, którą można śmiało zatytułować "Jeleń na rykowisku". Po chwili spędzonej na polanie wracamy znowu do "wsi spokojnej, wsi wesołej". W 7 minucie mamy kolejną folkową partię - tym razem na fortepian i flet jako dominujące instrumenty. Po ok. 30 sekundach mamy imprezę na wsi - oto myśliwi wracają z polowania. Muzyka w 8 minucie brzmi jak kołysanka dla dzieci albo melodyjka z zabawkowej pozytywki. Syntezator, fortepian (?) i chórki. W 9,5 minucie w to zabawkowe brzdąkanie wchodzi kolejna porcja gitary elektrycznej. Muzyka staje się rytmiczniejsza i mniej usypiająca. Oldfield tchnął w nią dość sporą iskrę życia. Dominującym instrumentem teraz jest jego gitara. Melodia wciąż jest spokojna i delikatna. Traci swoją delikatność w 11 minucie wraz z wejściem perkusji i innych instrumentów. Uwielbiam tą melodię wygrywaną na gitarze przez muzyka. Ok 11:55 wydaje się iż utwór będzie się nagle kończyć lecz zaczyna się kolejna folkowa kołysanka. Cicha i subtelna. Ok. 12:30 wchodzi najważniejsza część utwory - bębny i wokal. Treść jest jednak bezsensem. Nie ma żadnej treści. Po prostu ładnie brzmi. Jedyne co można o tym powiedzieć to jest to po celtycku lub gaelicku. Jest to kulminacja "wydarzeń dźwiękowych" z części pierwszej. Prawdopodobnie najpiękniejszy fragment (poza niesamowitym intrem) na całej płycie! Tak. Poprzednie zdanie napisałem z pełną świadomością wagi moich słów. Nie będę opisywał. Po prostu zachęcam do odsłuchu. Tylko nie nućcie "piosenki" w miejscach publicznych. :) Przed 16 minutą muzyka się "zagęszcza" i znowu następuje dominacja gitary. Reszta dźwięków schodzi na drugi plan. Od ok 16:25 zaczyna się kolejna solówka gitarowa, tym razem na tle intensywnego bębnienia. 16:52 - kolejny piękny motyw. Ciężko mi go opisać. "1 dźwięk jest wart 1000 słów". Muzyka dopiero teraz zaczyna nabierać bardziej rockowego kolorytu i brzmienia. Gitarę uzupełniają chórki. Ok. 18:25 "Ommadawn Part One" się kończy. Pozostałą minutę do końca "czasu płytowego" wypełniają wyciszające się bębny.

Po chwili przerwy rozpocząłem recenzyjny odsłuch "Ommadawn Part Two". Tu przechodzimy od razu do sennej części ale zrealizowanej w inny sposób. Jest trochę dziwna ale stanowi tło dla pobrzdękującej gitary. Ostatni raz gdy jej słuchałem to nie mogłem się przez nią przebić (trwa ok. 5 minut). Jest to moim zdaniem, jeden ze słabszych momentów na tej płycie. Fajne są "dzwonki" w 3:30. Tu się nieco poprawia. Może to są te słynne "Tubular Bells", z których Oldfield jest znany? Ten koszmarek przeradza się w kolejna sielską, spokojną, folkową melodię. Jest ona cicha, delikatna i zgrabna. W zasadzie to tylko gitara (akustyczna chyba). Pod koniec 6 minuty mamy delikatny ale piękny akcent a  potem wchodzą dudy (chyba, ja się nie znam - zawsze mówiłem na to, że to są dudy). Całość jest mocno folkowa. Słychać czasem delikatne syntezatorowe ornamantacje (chyba). Obecnie jestem w 10 minucie i cały czas towarzyszą dudy, aż do 10:10. Tu mamy wejście fletów, które stają się dominującym instrumentem. Przed końcem 10 minuty robi się lekko niespokojnie w tle. "Ommadawn Part Two" zbliża się do finiszu. Ok. 11:20 wchodzą epickie syntezatory. Ostatnim motywem w tym utworze jest melodia, która kojarzy się z czymś "Sailor's Hornpipe" (końcówki "Tubular Bells Part Two"). Oczywiście są to dwa zupełnie różne utworki. Ten w "Ommadawn" jest najbardziej rockową partą w "Ommadawn Part Two". Jest jakby przeciwwagą dla spokojnego, sennego i rozmarzonego klimatu tego utworu. Ok. 13:45 kończy się "Ommadawn Part Two" i po kilku sekundach pauzy zaczyna się doklejona do niego piosenka "On Horseback".

Dla porządku "On Horseback" poświęcę oddzielny akapit tekstu. Piosenka rozpoczyna się cichą i skromną gitarą. Po chwili do niej dołącza się spokojna recytacja. Refren jest znacznie bogatszy w warstwie dźwiękowej. Melodia gitarowa jest w zasadzie niezmienna. W refrenie pojawiają się syntezatory i chórki. Po tekście refrenu następują syntezatorowe dźwięki zwieńczone czymś w rodzaju "elektronicznego mignięcia". Syntezatory milkną i następuje kolejna zwrotka. Ok. 16:10 (czas w "Ommadawn Part Two") mamy "solówkę". Od tej pory towarzyszy nam do końca piosenki cichy i delikatny bas. Ostatnie dwa refreny śpiewają dzieci. Cała ta piosenka jest, moim zdaniem, najlepszym fragmentem w "Ommadawn Part Two". Utrzymana w klimacie swojego "macierzystego utworu" (czyli spokojna i delikatna) ale jednak wyróżniająca się. Zdecydowanie zasługuje na to by być jako oddzielny utwór / ścieżka na płycie a nie jako doklejony fragment do innego, słabszego kawałka.

Na "Ommadawn" mamy dwie świetne kompozycje ("Ommadawn Part One" i piosenkę "On Horseback") oraz przeciętną "Ommadawn Part Two". Cały album jest spójny i raczej w nim jest więcej folku niż rocka. Muzykę zaprezentowaną na nim można nazwać swoistego rodzaju "prog-folkiem". Nie ma tu wiele miejsca na popisy gitarowej wirtuozerii w postaci solówek. "Ommadawn" jest raczej spokojną i dość łagodną płytą przy której można się miło wyciszyć i zrelaksować. Jest dobra płyta, warta polecenia. Z sympatii i zachwytu nad "Ommadawn Part One" bym wystawił 5 ale dość przeciętne i wyraźnie słabsze "Ommadawn Part Two" nie pozwala na tak wysoką notę. 4+ za boski wręcz pierwszy utwór. Ten plusik jest dzięki sympatycznemu "On Horseback". ;)

PS. Nie miałem pomysłu na fantazyjny tytuł.

PS 2. Pierwotny tytuł brzmiał: "Niekoniecznie elektroniczna medytacja" ale się z niego wycofałem. Niestety w linku do tekstu pozostał oryginalny a nie zmieniony tytuł tekstu.

czwartek, 20 listopada 2014

20.11.2014 - Urodzinowy Tygrys (wyskakujący z pudełka dla Dominiki :>)

Już przy opisie "Underwater Sunlight" obiecałem napisać o albumie "Tyger" (Tangerine Dream, 1987). Pewnie ciągnęłoby się to za mną długo, tak długo jak np. "Ze Słowem Biegnę Do Ciebie" (SBB, 1978). Dzisiejsza recenzja jest związana z bardzo miły splotem wydarzeń - wczorajsza rozmowa z koleżanką na FB i dzisiejsze jej urodziny. Jest to kolejna recenzja z dedykacją. 100 (najlepiej mandarynkowych :P) lat dla Ciebie Tygrysico Dominiko :D Mam nadzieję, że jesteś / będziesz zadowolona z prezentu ode mnie. :)

"Tyger" istnieje w dwóch odmianach. Oryginalnej z 1987 , odkrytej przez Edgara Froese, Chrisa Franke i Paula Haslingera oraz zremixowanej z 1992 roku (prawdopodobnie przez Edgara Froese razem z jego synem, Jerome). Odmiana oryginalna jest ostatnim gatunkiem odkrytym przez Chrisa Franke. "Tyger" jest ostatnim albumem TD z jego udziałem. Ostateczne pożegnanie nastąpiło 1 sierpnia 1987 roku (tak ze 2 miesiące po wydaniu "Tyger") w Berlinie. Zespół dał unikatowy koncert tego dnia - zagrali mnóstwo kawałków po raz pierwszy i jedyny (np. singlowy b-side - Dolphin Smile czy Tiergarten ("Le Parc", 1985). Część z tego koncertu w postaci zremixowanej została umieszczona na albumie "Live Miles" (1988).

W swoich szerokich zbiorach dyskograficznych posiadam obie znane odmiany Tygrysa Mandarynkowego. Tekst ten jest poświęcony tylko tej oryginalnej.

Okładka oryginalnego wydania CD (1987)


Okładka przedstawia piękne logo zespołu. Późniejsza jej wariacja stała się logiem zespołu w latach 90 (The TDI Years). Całość jest dość skromna i minimalistyczna. Spiżowy monument dla boskiego TD. Może też oznaczać: Tylko Dominika :D

Płyta składa się z 4 utworów oraz dwóch bonusowych (połączonych w jeden). Bonus jest tylko w wydaniu CD. Albumowi też towarzyszył singiel. Wersja skrócona, singlowa została dołączona do wydania z 2012 (po raz pierwszy na CD).

Recenzja zostanie napisana na podstawie plików FLAC (oczywiście mono) zgranych z mojej oryginalnej płyty (wyd. 1987, Jive-Electro).

"Tyger" - cały album - pod tym linkiem znajduje się cały album (wersja oryginalna, 1987). Zawiera także dwuczęściowego bonusa.

Płytę otwiera tytułowy "Tyger". Rozpoczyna się dość skromnie i minimalistycznie. Po chwili wchodzi kobiecy wokal. Jest delikatny ale śpiewa z wyczuciem. Słychać, że wokalistka wczuła się. Tekstem piosenki jest wiersz Williama Blake'a (którego podziwia Edgar). Po pierwszej minucie wchodzi delikatna, automatyczna perkusja, która towarzyszy nam cały czas. Utwór jest kruchy ale piękny. Jest mnóstwo cichych, delikatnych smaczków, które łatwo pominąć. Minimalistyczna odsłona piękna. "Tygrys" jest tak piękny jak koleżanka z roku dla której prezentem jest niniejsza recenzja. :)

Drugim utworem jest "London". Jest to najdłuższy kawałek na tej płycie - 14,5 minuty. Otwiera go fortepian wzmocniony syntezatorowymi, cichymi "chórkami". Pełna elektronika wchodzi w 40 sekundzie. Lekko tajemnicze stukoty klawiszowe i po wejściu perkusji wchodzi wokal. Utwór jest rytmiczny ale bez przegięć. Czuć iż jest osadzony w podobnym klimacie co poprzedni. Tekst "London" jest z adaptacji 4 wierszy wspomnianego Williama Blake'a. Wokalistka, tak samo jak w tytułowym utworze, mocno się wczuwa. W 4 minucie wchodzi jedna z moich ulubionych części tej piosenki: 

"



Children of a future age
Reading this indignant page
Know that in a former time
Love, sweet love was thought a crime
"
(Dzieci wieku przyszłego,
czytające tą oburzącą stronę
niech wiedzą iż w czasach minionych
miłość, słodka miłość, była uważana za zbrodnię
- również moje tłumaczenie)
 
(Przepraszam, formatowanie się coś popsuło - awarie same w tym kraju ;))
 
Po tej części następuje dłuższy instrumentalny popis. Po nim nadchodzi kolejna część wokalna. Motywy (i wiersze) zmieniają się płynnie, bez przerw. W 7 minucie mamy ostatnią część śpiewaną w tej piosence. Niesamowity wokal:

"Then am I a happy fly
If I live [tu wokalistka śpiewa wesoło] or if I die [a tą część już tajemniczo, z nutką grozy]"
 
(Jestem więc szczęśliwą muchą, żywa lub martwa  - moje tłumaczenie)
 
Ok. 8.30 muzyka brzmi jakby utwór się miał kończyć lecz przeradza się w coś innego. Wchodzi troszkę ambientopodobna część, taka plama dźwiękowa. Po około minucie wchodzi perkusja i gitara (na pewno?). Pojawia się też sekwencer lub ktoś tak szybko gra (ok. 10.30) zaś w 11 minucie wchodzi wyraźniejsza i bardziej słyszalna partia gitarowa (oczywiście gra na niej maestro Froese). Zespół przedłuża utwór i pozwala wyszumieć się Edkowi na gitarze. :) Ostatnia minuta utworu przywodzi na myśl nic innego jak "Tyger" i jego stylistykę. Nie jest to jednak ten sam motyw.

Trzecia kompozycja zamieszczona na tym albumie to "Alchemy Of The Heart". Jest tylko o 2 minuty krótsza niż utwór poprzedni. Rozpoczyna się od perkusji, wchodzącej coraz głośniej. Po 30 sekundach wchodzi fortepian. Całość brzmi troszkę dziwnie - nowoczesność zespolona z klasyką. Po chwili słychać iż grają co najmniej dwie osoby. Utwór intryguje i wciąga. Zachęca do dalszego słuchania. Słychać iż muzycy są dobrze wyszkoleni i wprawni. Muzyka się komplikuje i rozwija. W zasadzie z każdą sekundą, powtórzeniem motywu dodawane jest coś nowego. W 3 minucie następuje gwałtowne zatrzymanie. Muzyka zmienia swoje brzmienie. Staje się bardziej elektroniczna niż "elektroklasyczna". Wciąż jednak pojawia się fortepian (na tle dziwnych dźwięków i perkusji). Pod koniec 4 minuty pojawia się więcej perkusji. Nie ma tu już minimalizmu ale wciąż jest to piękna kompozycja.  6.30 - dominacja elektroniki. Senny, magiczny pasaż udekorowany tajemniczymi dźwiękami. Pod koniec 7 minuty wciąż jesteśmy świadkami Alchemii Serca. Muzyka jest troszkę romantyczna (mam na myśli tą część od 6.30). Idealna do marzenia o pięknych koleżankach (w tym o Dominice ;)). Razem z chłopakami z TD wspólnie marzymy o naszych wybrankach. :) Ta część kompozycji opiewa ich wdzięki. Cały czas jest sennie i marzycielsko. Rozmarzone dźwięki płyną leniwie. W 11 minucie się lekko zmienia i mamy powrót fortepianu. Skromny ale majestatyczny. Rozmarzony, romantyczny. Pięknie wieńczy utwór. Ostatni dźwięk jest lekko zaskakujący. W całym utworze nie pojawiło się ani jedno słowo. Jest to kompozycja czysto instrumentalna.

Przedostatnim utworem jest "Smile". Mam nadzieję, że jest równie piękny jak uśmiech Dominiki. :)
Rozpoczyna się trikiem podobnym do "Alchemy Of The Heart". W dojrzałej formie mamy sekwencer i ciche klawisze. Utwór ma bardzo tajemniczą wymowę. W 1.30 wchodzi perkusja a chwilę po niej - wokal. Znowu jest oparty o tekst wiersza W. Blake'a. Utwór jest szybki ale dzięki sekwencerowi. Sam w sobie jest dość powolny. Brzmi dość nudno i monotematycznie. Jednak uśmiech (i nie tylko on :P) mojej koleżanki jest zdecydowanie piękniejszy. :) Ok. 3.30 wchodzi instrumentalna partia klawiszowa ale nie jest za bardzo ciekawa. Jest to jeden z kawałków którego się nie słucha oddzielnie tylko w ramach całej płyty. Bardzo słaba kompozycja, w przeciwieństwie do Pięknej. :)

Ostatni utwór nosi tytuł "21st Century Common Man". Jest to dwuczęściowy bonus track dla wydania CD (występuje jako jedna ścieżka na płycie). Trwa 9 minut i rozpoczyna się od razu rytmicznie. Po chwili się robi jeszcze szybszy. Jest najbardziej rytmiczną kompozycją na tej płycie. Klimatem nie bardzo pasuje do całości. Jest zupełnie odmienna od pozostałych utworów. Nie oznacza to iż ten utwór jest zupełnie zły. Poniekąd jest to utwór, który można ulokować pomiędzy "Tyger" (1987) a następną płytę zespołu - "Optical Race" (1988). Po 4 minutach od początku, część pierwsza się kończy w sposób delikatny, rozmarzony i skromny. Ok. 4.45 kończy się część pierwsza. Nie ma żadnego mostka ani przejścia do części drugiej. Równie dobrze mogłaby ona być oddzielną ścieżką na płycie (nie wiem jak jest w innych wydaniach ale wyd. zremixowane z 1992 ma obie części "21st Century Common Man rozdzielone na oddzielne ścieżki). Druga część także swoim brzmieniem odstaje od stylistyki przedstawionej na albumie "Tyger". Jest wolniejsza od swojej poprzedniczki a rytm stanowi tylko tło. W 6.20 pojawia się partia gitary. Jest przyjemna w odsłuchu ale nie jest czymś specjalnym i wyjątkowym. Zdecydowanie zaburza spójność i styl płyty. Uważam iż część pierwsza "21st Century Common Man" jest zdecydowanie lepszą kompozycją. Utwór ten, jako całość, nie zasługuje na nic więcej niż 3. Jest średni a i nie pasuje do tej płyty.

Osobiście bardzo lubię ten album. Wersji zremiksowanej nienawidzę (zmasakrowali tytułowy utwór) ale ją również kupiłem. "Tyger" jest bardzo ciekawym albumem i dość nietypowym. Po pierwsze - jest to kolejna płyta wokalna TD (pierwszą był "Cyclone" z 1978). Po drugie - sporo tu partii fortepianowych. Po trzecie - jest to jedna z najlepszych płyt wokalnych TD moim zdaniem (razem z "Inferno" z 2002, zrealizowaną jako pierwsza część mandarynkowej interpretacji Boskiej Komedii Dantego). Po czwarte - klimat tej płyty. Po piąte i ostatnie: jest to ostatnia płyta nagrana razem z Chrisem Franke. Zostawił po sobie kupę dobrej muzyki zrealizowanej w ramach TD. Wbrew temu, co można wyczytać z poprzedniego zdania - on wciąż żyje ale odszedł od zespołu. Miał dość schematu album-trasa-album. Zajął się działalnością solową.

"Tyger" jest troszkę nierównym albumem w ocenie. Mamy tu genialny tytułowy utwór jak i bonusowego przeciętniaka który na dodatek destabilizuje cały mandarynkowy układ. Pierwsze trzy utwory trzymają poziom. To właśnie dzięki nim albumowi temu wystawiam ocenę 4. Pozostałe dwa są w najlepszym razie średnie. Można ich posłuchać ale raczej w ramach przesłuchania całego albumu. Sam tytułowy utwór jest jednym z najlepszych skomponowanych przez zespół. Nic dziwnego, że został wydany jako singiel (jako jeden z nielicznych - TD nie ma TraDycji wydania singli promujących album). "Tyger" jest ostatnim syntezatorowym rykiem Chrisa Franke. Dobrym, głośnym, wyraźnym i słyszalnym choć i w tej beczce miodu znalazła się łyżka (a nawet dwie) dziegciu.

niedziela, 16 listopada 2014

16.11.2014 - Polak, Grek, Węgier - trzy bratanki czyli SBB za żelazną kurtyną w roku 2009

W tym odcinku nie będzie (jakby się mogło zdawać po wczorajszym tekście) "Tyger" ale coś zupełnie innego. Będzie znacznie krócej niż zwykle. W dzisiejszym "odcinku" przedstawić zamierzam DVD koncertowe (mam nadzieję, że znanego Wam) zespołu SBB.

Wydawnictwo nosi tytuł "Behind The Iron Curtain" i wyraźnie nawiązuje do najnowszej wówczas (2009) płyty zespołu - "Iron Curtain". Zespół zarejestrował na DVD i CD swój koncert w Katowicach, 16.02.2009. Koncert ten stanowił zwieńczenie trasy koncertowej. Zespół wystąpił w składzie: Józef Skrzek (syntezatory, fortepian, wokal, gitara basowa), Antymos Apostolis (gitara, perkusja) oraz Gabor Nemeth (perkusja). Nie bez powodu użyłem aż trzech narodowości w tytule tego posta. Otóż ówczesny skład SBB jest wielonarodowościowy (ówczesny, gdyż obecnie znowu mamy, jak za dawnych czasów, Jerzego Piotrowskiego na perkusji). Poza Skrzekiem mamy Polaka pochodzenia greckiego (Apostolis) i Węgra (Nemeth).

Okładka DVD / wyd. 2 CD + DVD. Na zdjęciu - muzycy zespołu. Od lewej: Skrzek, Nemeth, Apostolis


Dwugodzinny koncert składał się z 14 utworów. Setlista jest / była dość wyważona - w połowie składa się z utworów "nowego" SBB (czyli nagranych po powrocie zespołu na scenę w późnych latach 90.) i "starego" (do 1980). Nie zabrakło też miejsca na popisy solowe muzyków. "Żywiec Mountain Melody" jest prezentowane jako solowy popis Skrzeka na Minimoogu i organach Hammonda. Pozostali dwaj muzycy, Gabor i Antymos, wspólnie "odbębnili" solo na perkusji poprzedzające megahit "starego" SBB - "Walkin' Around The Stormy Bay".

Poza dwoma wspomnianymi w poprzednim akapicie utworami warto też wyróżnić "Odlot" ("SBB", 1974), parę Going Away / Żywiec Mountain Melody ("Follow My Dream", 1978), "Skała (The Rock)" ("The Rock", 2007) czy też "Freedom With Us" ("Follow My Dream", 1978). Część z piosenek została przearanżowana - co np. dobrze słychać w "Freedom With Us" czy wersji "Walkin' Around The Stormy Bay" (pierwszej gdyż później zespół powtórzył ten utwór ale normalnie jako ostatni bis).

W zasadzie wszystkie utwory mi się podobały. Koncert nie był przesadnie oprawiony. Dość skromny, stonowany, może nawet kameralny. Wszystko to, by słuchacze mogli się skupić na muzyce i mogli wraz z artystami odlecieć.

Na osobny akapit, niestety, zasłużyła sobie wersja utworu "Z których krwi krew moja". Moim zdaniem jest ona bardzo słaba. Strasznie spłycona i pozbawiona klimatu. Jest to najgorszy utwór zagrany w ramach tego koncertu.

Całościowa ocena jednak nie może być zrujnowana tylko przez jedną wpadkę. To wciąż bardzo dobre DVD i koncert. Zespół zaprezentował się naprawdę dobrze. Jednakże jest to gratka tylko dla największych fanów zespołu. Także SBB nie zagrali w ramach tego koncertu zagrane czegoś wyjątkowego co by wyróżniało tą płytę / DVD od innych koncertów. Całość jest dość fajna i dobra, stąd mocne 4.

Na koniec - fragment z koncertu:


Walkin' Around The Stormy Bay (1szy raz - wyprowadzone z "podwójnej" solówki na perkusji)


sobota, 15 listopada 2014

15.11.2014 - Słoneczno-wodny roztwór z Mandarynek

Dzisiejsza recenzja jest poświęcona kolejnemu ważnemu albumowi w historii Tangerine Dream. Dzisiaj "na celowniku" jest "Underwater Sunlight". W tytule tego posta "zgrabnie" (jak na słonia w składzie porcelany) przemyciłem odniesienia do tego tytułu. Nie jest będzie to kolejna "słoneczna" recenzja (chyba, że koleżanka poprosi o dedykację :P). Był to jeden z albumów do wyboru przez wspomnianą koleżankę do zrecenzowania.

W poprzednim akapicie użyłem przymiotnika "ważny". Dlaczego "Underwater Sunlight" jest ważnym albumem ? Markuje on kolejną zmianę składu zespołu - odchodzi ceniony i lubiany Johannes Schmoelling a na jego miejsce Edgar przyjmuje, z polecenia znajomych, młodego (w chwili "wmandarynkowstąpienia" miał tylko 23 lata - tyle samo co ja!) pianistę - Paula Haslingera. Trzymał się on w zespole aż do 1990. W międzyczasie zespół opuścił Chris Franke, wybitna osobowość i pierwszy stażem tuż po maestro Froese. "Underwater Sunlight" jest przedostatnim albumem TD nagranym wraz z Chrisem Franke (ostatnim był "Tyger" z 1987). Jak więc brzmi odmłodzone przez Haslingera TD ?

Okładka tegoż albumu, wyd. Jive-Electro, 1986


Powyższy obrazek przedstawia okładkę "Underwater Sunlight". Mamy na niej przedstawiony jakiś bezkształt, Coś, zanurzonego w przestrzeni. Okładka sugeruje iż muzyka na tej płycie może mieć nutę tajemniczości. W późniejszej części tekstu zweryfikuję to "nausznie".

Album ten składa się z 6 utworów (wydanie z 2011, remasterowane wznowienie, zawiera bonus tracka w postaci rzadkiego, singlowego utworu - "Dolphin Smile", pierwszy raz wydanego legalnie na CD). Jako iż posiadam oryginalne, pierwsze wydanie tej płyty, w recenzji pozwolę sobie pominąć opis wspomnianego utworu.

Tak jak i na innych albumach wydanych po 1984 (czyli po "Poland"), dominują tu krótsze formy "bezsłownej wypowiedzi dźwiękowo-muzycznej". Z wyjątkiem pierwszych dwóch utworów, reszta trwa maksymalnie 6 minut. Wspomniane ścieżki mają 8 i 11 minut długości, czym znakomicie wypełniają jedną stronę płyty winylowej. 


Powyższy film to klip zawierający całą muzykę z albumu (bez bonusa). Od lewej do prawej mamy: Edgar Froese, Chris Franke, Paul Haslinger.

Album otwiera dwuczęściowy utwór "Song Of The Whale". Pierwsza rozpoczyna się tajemniczymi dźwiękami i lekko "podechowanymi" klawiszami. Mam poczucie iż jestem gdzieś w jakiejś podwodnej krainie. W 1szej minucie klimat ze wstępu przechodzi w coś zupełnie innego. Mamy teraz gitarę i przyjemne dla ucha brzmienia. Wciąż muzycy używają "podechowanych" dźwięków. Pojawia się jakiś plumkający motyw, który wydaje się być dziwnie znajomy (z początku utworu). Jest to inne brzmienie niż to, co znaliśmy wcześniej. Wciąż jednak ciekawe i przyjemne. Nie ma zbyt wiele tajemniczego nastroju. Mamy za to ciekawie zrealizowane dźwięki z czymś na wzór echa. Przed 3 minutą pojawia się krótka partia gitary elektrycznej. Instrument ten powraca po ok. 30 sekundach, wzbogacając całość lekko rockującą nutką tęsknoty. Ok 4.40 dźwięki ("niby-dzwoneczki") z początku utworu powracają, gwałtownie wyciszone przez Coś. Jest mi trudno ten dźwięk nazwać. Nie wyciszył jednak ich na długo gdyż po "wielorybim solo" dźwięki te powróciły. W piątej minucie muzyka przechodzi w "wielorybi rock elektroniczny". Pełno tu zniekształconych i dziwnie brzmiących dźwięków. Jest też gitara i odrobina perkusji. W 6:47 utwór wraca niejako do swojego wcześniejszego klimatu. Jest więcej gitary i perkusja jest trochę wyraźniejsza. Ok 7.30 mamy dominację klawiszy - bez gitary i perkusji. Tajemnicze plumkanie powraca. Trochę ciekawiej robi się też w tle i... "wielorybia solówka" markująca koniec części pierwszej.

Druga część rozpoczyna się od fortepianowego wstępu. Możliwe iż jest to popis Haslingera. Druga część zapowiada się jeszcze lepiej niż pierwsza. Dopiero w drugiej minucie powoli wkraczają syntezatory. Wszystko oczywiście jest płynne i przemyślane. Uzupełniają one fortepian dodając aurę tajemniczości. W 3,5 minuty mamy dominację syntezatorów. Znowu plumkanie. Pod koniec 3 minuty dochodzi więcej syntezowanych dźwięków i perkusja. Utwór się rozwija i w 5 minucie przechodzi do "rytmu właściwego". Jest to spokojna melodia, wzbogacona perkusją (rytmiczną ale niezbyt głośną). Druga część jest bardziej "ugładzona" i spokojniejsza od pierwszej. W 6,5 minuty mamy porcję gitary, dość cichą i krótką ale będącą miłym urozmaiceniem. Gitara także pojawia się i w 7 minucie, kiedy wydaje się iż raczej odeszła. Zachodzące słońce odbija się w morzu. W 8,5 minuty mam poczucie iż Edgar gra na "podwodnej gitarze". Nie jest to czyste brzmienie tego instrumentu. W tym momencie to właśnie Maestro sprawuje kontrolę ale odpływa. Muzyka się wycisza i nastają "podwodne dźwięki". Ostatnie promienie słońca muskają akwen wodny. "Elektroniczno-wodne" wyciszenie zwieńcza ten utwór i całą stronę A winylowego wydania "Underwater Sunlight".

Trzeci utwór nie jest związany z wielorybami. Nosi tytuł "Dolphin Dance". Jest to szybki i rytmiczny utwór, oparty na perkusyjnym rytmie stanowiącym tło. Kompozycja jest utrzymana w barwach zbliżonych do poprzedniego utworu ale oczywiście znacznie weselszych. Przed drugą minutą pojawia się partia gitarowa. Utwór jest przyjemny i ma pewien potencjał (był jednym z niewielu singli Tangerine Dream). Zdecydowanie wolę "Song Of The Whale, Part Two" - jest sporo lepszy od tego numerka. "Dolphin Dance" jest, jak do tej pory, najgorszą częścią tej płyty.

"Ride On The Ray" zaczyna się bardzo ciekawie. Zapowiada się na zdecydowanie lepszy utwór niż poprzedni. Motyw początkowy się powtarza i jest wzbogacany przez całą pierwszą minutę. Czuć pewną jedność stylistyczną i brzmieniową między wszystkimi utworami. Tak jak poprzedni utwór, jest to rytmiczna kompozycja. Nie jest nudna i jest sporo ciekawsza od "Dolphin Dance". W 2,5 minuty wchodzi świetna partia gitarowa. Cała reszta utworu staje się tłem do popisu gitarowego Edgara. Poza rytmem mamy tu bogate i interesujące dźwięki, nie to co w spłyconym i nudnym "Dolphin Dance". Krótki ale piękny majstersztyk.

"Scuba Scuba". Zanurzamy się od razu w wodzie. Płyniemy przez niezbadane morskie głębiny. Przygrywa nam epicka, mandarynkowa muzyka. Nie jest przesadnie zrytmizowana. Pomijając perkusję, jest ona troszkę minimalistyczna. Pojawiają się pewne dźwięki kojarzące się lekko z "Zen Garden" z poprzedniego albumu zespołu - "Le Parc" (1985). Perkusja zaburza tajemniczy klimat tego utworu, sprowadzając go do tego, co znamy z dwóch poprzednich kompozycji ze strony B ("Dolphin Dance" i "Ride On The Ray"). Utwór kończy się w 4 minucie i "zakańcza" się w wyciszający sposób przez następne pół minuty.

Ostatni utwór na tym albumie nosi dość przewrotny i zaskakujący tytuł - "Underwater Twilight". Znowu mamy "podwodne dźwieki" i tajemniczy nastrój budowany przez nie. Dominują one na początku, wspierane przez ciche chórki. Podwodna fauna kładzie się spać. Delfiny i wieloryby również. W 1:45 coś burzy nastrój. Wchodzi rytm i perkusja. Całość jest dość spokojna mimo trochę intensywnej perkusji. Właściwa melodia wchodzi w 3 minucie. Znowu Mandarynki plumkają. Całość jest przyjemna i miła dla ucha. Jest to drugi najspokojniejszy utwór na stronie B (zaraz po "Scuba Scuba"). W 5:37 jest niesamowicie piękny dźwięk będący niejako w tle. Niestety, utwór ten urywa się nagle i nie ma "właściwego" zakończenia. Nie jest to błąd niestety. Szkoda, że taka drobna rzecz musi psuć ten przyjemny i spokojny utwór.

Cała płyta nie jest wypełniona równomiernie materiałem muzycznym dobrej jakości. Wszystko natomiast jest spójne stylistycznie. Nie trzeba być fanem zespołu ani znawcą aby to wychwycić. Mamy tu świetne kompozycje i fragmenty (ostatnie trzy utwory i ok. połowa drugiego), jeden "średnio-dobry" utwór (pierwsza część "Song Of The Whale") i jeden dość słaby (na tle całości) - "Dolphin Dance". Całościowo rzecz biorąc, "Underwater Sunlight" nie jest złym albumem. Kompozycje są spójne, przemyślane. Albumowy debiut Haslingera można zaliczyć do udanych (albumowy gdyż faktyczny debiut nastąpił w marcu 1986 - zespół grał koncerty na których pojawił się materiał z opisywanej przeze mnie płyty - na miesiąc przed aktualnymi sesjami nagraniowymi). Album zasługuje na 4+, w najgorszym razie na 4. Całość psuje "Dolphin Dance", zdecydowanie najsłabszy ale i najrytmiczniejszy utwór na stronie B.

Po inspirowanymi zimą "Hyperborea" (1983, w sumie to tytułowy utwór jest "zimujący") i "Poland" (1984), przyszedł czas na ocieplenie mandarynkowego klimatu. Wraz z zespołem zwiedziliśmy kilka parków ("Le Parc", 1985) rozsianych po całym świecie a potem zanurkowaliśmy w ciepłej, wiosenno-letniej wodzie ("Underwater Sunlight", 1986, przedmiot dzisiejszej recenzji). Następny przystanek - safari z tygrysem czyli "Tyger" (1987) !

poniedziałek, 3 listopada 2014

03.11.2014 - Mandarynkowe oblicze Sfinksa

Niedługo będzie zima. Zresztą już temperatury spadają. Z tej "okazji" dzisiaj zamierzam poddać pod moje (bez)krytyczne ucho płytę "Hyperborea" Tangerine Dream z 1983.

Tytuł tej recenzji jest nieprzypadkowy. Odwołuje się bowiem do jednego z utworów zamieszczonych na tym albumie. Zgromadzono na nim 4 utwory - dwa "średnie" (ok. 10 min), jeden krótki (do 5 minut) i jeden "długi" (ok. 20). Właśnie ten ostatni jest (a właściwie to został wcześniej) określony przeze mnie jako "oblicze Sfinksa" w tekście Śpiące Zegarki Drzemiące W Ciszy . Na tej płycie jest zamieszczone oryginalne wykonanie tego utworu.

Warto też przypomnieć / wspomnieć (w zależności czy czytaliście podlinkowany wcześniej tekst) iż zespół w 2008 roku nagrał ten album od nowa. Wydanie to nosi tytuł "Hyperborea 2008" i było limitowane do 2000 egzemplarzy (tak jak "Tangram 2008"). Obecnie oba albumy najłatwiej jest dostać w postaci wznowień (tych z przewagą kolory mandarynkowego pomarańczowego). W przyszłości być może pojawi się recenzja tej nowonagranej wersji. Ten tekst dotyczy oryginału z 1983 roku.

Okładka oryginału zapowiada iż muzycy przeniosą nas w odległą, chłodną krainę. Tytułowa "Hyperborea" to odległa, legendarna kraina z greckiej mitologii. Było to coś w stylu raju na ziemi, Nieba. Na okładce jest też kod kreskowy i 2001. Nie jest mi wiadome co to może oznaczać.



Tradycyjnie już, dołączam film z YT zawierający muzykę z tej płyty. W tym przypadku jest to cała płyta. Miłego słuchania i czytania!



Pierwszy utwór, "No Man's Land", zaczyna się tajemniczymi pomrukami. Po niecałej minucie wchodzi z lekka indyjski motyw na sitarze (sample?) i samplowana zapewne perkusja. Pojawiają się też sitarowe (sitaropodobne?) krótkie "przerywniki" powracające dość często. W 1:50 mamy coś niczym sitar brzmiący jak gitara (a może odwrotnie?). Dużo tu dziwnych dźwięków. Utwór jest dość wesoły i żywy, jakby skomponowany na nowej generacji syntezatorach i samplerach ku czci Dionizosa. Dźwięki "okołogitarowe" mieszają się z syntezatorowym plumkaniem i samplowaną perkusją. Jest tu nieco miejsca na tajemnicę - np. sample "okołogłosowe" (koniec 4 minuty - coś w stylu "michnikum" powtórzonego kilka razy). Troszkę nietypowy utwór w porównaniu z poprzednimi dokonaniami TD. Utwór ten w zasadzie niewiele się zmienia. 7 minuta - "muzyczka szczęśliwości". Dość ciekawe efekty i brzmienia zostały zastosowane. Końcówka utworu jest przemyślana i zaplanowana.

Tytułowy utwór zaczyna się bardzo tajemniczo. Szybko wchodzi automat perkusyjny. Zwiedzamy tajemniczą Krainę Lodowego Wichru. Przyjemny rytm jest wzmocniony przez elektroniczny wiatr wiejący z syntezatorów. Muzyka toczy się powoli. Cały czas słychać automat perkusyjny. Jest sporo syntezowanych chórków. Pojawiają się też czasem dziwne dźwięki (sample?). Przemierzamy wraz zespołem przez zamarznięte obszary Hyperborei, umieszczonej za północnym wiatrem. Lodowaty wicher owiewa nas. Kończy się właśnie część 1sza utworu (ok 4 minuty). Krótka, zawieszona przerwa i powiew (a raczej "podźwięk") wiatru. Muzyka się zmieniła. Jest trochę bardziej rytmiczna. Dotarliśmy do jakby bardziej szczęśliwych obszarów tej niezbadanej krainy. Pojawiają się też dźwięki przypominające gitarę. Chyba jednak kroczymy dalej przez Zmarzlinę. W 6,5 minuty jest sporo perkusji. Strasznie dudni (automat lub sample). Przemierzamy Lodową Krainę, lodowe pustkowie, gdzie tylko wicher hula. Utwór kończy się jakby w niedokończony, niedookreślony sposób. Może to tylko wycinek z pamiętnika wędrowców?

Zarówno pierwszy jak i drugi utwór są mniej więcej jednakowej długości - 9 minut. Są jednak zupełnie odmienne. "Hyperborea" jest tajemnicza i może z początku lekko ponura zaś "No Man's Land" - wesoły i żywy muzyczny opis życia Hyperborejczyków. "Hyperborea" natomiast opisuje fragment z wędrówki do tej Ziemi Niczyjej.

Trzeci utwór, "Cinnamon Road" jest bardzo krótki ale żywy i wesoły. Może jest to muzyka do jakiegoś tańca szczęśliwości Hyperborejczyków? Utwór szybki i rytmiczny. Zawiera krótkie solo (?) na gitarze (?). Jeden z najżywszych i najszybszych utworów Tangerine Dream w okresie wczesnych lat 80.

Czas na ostatnią część płyty - "Sphinx Lightning" ! Zaczyna się od tajemniczych, pojedynczych, "uwietrzonych" uderzeń w klawisze. Do nich dołączają kolejne dźwięki. Wszystko utrzymane w klimacie tajemnicy, niemalże mistycznej. Zbliżamy się przed oblicze Sfinksa, Boga Hyperborejczyków. Wchodzi perkusja (automat pewnie znowu). Dzwony biją a my oddajemy cześć Sfinksowi. Cały czas te pojedyncze dźwięki się powtarzają. W 3 minucie zaczyna się coś zmieniać. Wchodzi dość szybki sekwencer i sample perkusyjne. Przed 4 minutą Sfinks coś jęczy. Może nie może znieść muzyki TD, którą muzycy składają Mu w ofierze? :) W tle mamy dość ciekawe "grzmoty" i inne dźwięki.  Przed 6 minutą mamy znowu nieco tajemniczego mistycyzmu. Czyżby TD odsłaniali nam sekrety Sfinksa? W 6 minucie Sfinks nas oświeca (co muzycy opisali odpowiednimi dźwiękami). Sekwencer i perkusja nie przestają grać. Sfinksowy rytuał cały czas trwa. Mamy trochę muzycznych ozdobników. Pod koniec 8 minuty zaczyna się robić groźnie. Sfinks pomrukuje. Coś się dzieje. Na szczęście Sfinks się rozpromienia ("fleciki" w 10 minucie). Chyba jednak przyjmuje ofiarę. Poprawia Mu się humor. Mimo elementu wesołości muzyka wciąż brzmi lekko groźnie. Znowu zawiało grozą. Ciche pomruki. Sfinks domaga się ofiary muzycznej. Nastaje kolejna wesoła i radosna muzyczna sekwencja. Kojarzyć się może lekko z "No Man's Land" na pierwszy rzut ucha. Po krótkiej chwili wchodzi perkusja i element tajemniczy. Czyżby coś zakłócało spokój Hyperborejczyków? Czy może to muzycy zastanawiają się nad tym wszystkim co ich do tej pory spotkało? Wesoły rytm, niczym solo perkusyjne, coś zakłóca. Sfinks wydaje jakieś dziwne odgłosy ze swego żołądka?  Wesoła muzyka wciąż jest kontynuowana. Muzycy próbują ulżyć Sfinksowi. Robi się coraz intensywniej. Zostało jeszcze 1,5 minuty do końca. Hyperboreanie tańczą z radości a Sfinksa najwyraźniej coś boli. Może to, że jest tylko wyrytą twarzą w kamieniu i nie może potańczyć? A teraz czas na smutek bo trzeba to wszystko posprzątać. 19 minuta przynosi nam końcówkę utworu. Wszystko się wycisza. Koniec Sfinksowej imprezy. Koniec płyty.

"Hyperborea" jest ostatnim albumem studyjnym TD wydanym w ramach okresu Virginowskiego. Dość ciekawa i ładna ale nie jest aż tak zimowa jak obiecywałem na początku. Najbardziej zimową częścią jest, w zasadzie jedyną, tytułowy utwór. Brzmienia na płycie są raczej dość wesołe i żywe (szczególnie 1szy, 3ci i całkiem spora część 4tego utworu). Słychać wyraźnie iż album ten jest z innej generacji i powstał na nowszym sprzęcie - dużo tu sampli, automatycznej perkusji. Mimo wszystko jednak, dało się jakieś "wizje" ukuć do tego wszystkiego.

Dość ciężko jest ocenić tą płytę. Najbardziej lubię z niej tytułowy utwór oraz "Sphinx Lightning". Sam zresztą posiadam zarówno pierwsze wydanie CD oryginału jak i nowe nagranie z 2008 (też pierwsze wydanie, to limitowane). Nie jest to album wybitny ale po prostu dobry, może w porywach bardzo dobry. Myślę, że ocena 4, może 4+ byłaby najwłaściwszą oceną. Zespół ma w swoim dorobku (dotychczasowym rzecz jasna) lepsze albumy i ciekawsze (np. "Logos Live"), które są zdecydowanie bardziej godne najwyższych not.

PS. Wiem, że przemieszałem mitologię grecką z egipską. :) Zabieg ten jest celowy. Nie wynika z mojej ignorancji czy niewiedzy. Starałem się wprowadzić spójne elementy opowiadania do tego tekstu. Mam nadzieję, że było ciekawie. :)