sobota, 24 stycznia 2015

R.I.P Edgar Froese - 06.06.1944 - 20.01.2015 - Pożegnanie Kaskadera Muzyki Elektronicznej

Wczoraj na fangrupie Tangerine Dream i na oficjalnym fanpage zespołu pojawiła się informacja o śmierci lidera zespołu, Edgara Froese. Wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Odszedł Ktoś ważny dla mnie. Nazwanie ostatniej trasy koncertowej zespołu "Phaedra Farewell Tour" okazało się, niestety, prorocze. Edgar, a wraz z nim, Tangerine Dream, umarł ale tylko na Ziemi. Zmienił adres zamieszkania na kosmiczny.

Dorobek Muzyka jak i zespołu jest niemalże nie do ogarnięcia jednym uchem. Ponad 100 płyt studyjnych i mnóstwo koncertowych, soundtracków do filmów oraz składanek. Edgar nie dożył premiery dwóch ostatnich rozdziałów w prawie 50 letniej historii zespołu: "Booster VII" (ostatnia część serii składanek ze starym jak i specjalnie przygotowanym na nie materiałem) oraz "Supernormal - The Australian Concerts 2014". Ze względu na opóźnienie, płyty nie zostały jeszcze przygotowane. Ostatnie koncerty zespołu jak i ostatnia porcja materiału studyjnego to jednocześnie ostatnie pożegnanie Muzyka i zespołu z fanami. The Quantum Years stały się The Quantum Months (ok. 09.2014 - 01.2015). Podobno Tangerine Dream miało istnieć do 2017 roku - wówczas zespół obchodziłby swoje półwiecze. Niestety, Siła Wyższa (Force Majeure) miała inne plany...

Swój hołd wielkiemu Muzykowi złożę w postaci recenzji jednej z Jego solowych płyt. Wcześniej, na samym początku mojej przygody z recenzowaniem opisałem Jego drugi album -" Epsilon In Malaysian Pale ". Dzisiaj przedstawię "Stuntman" (1979).

Album ten, tak jak i pozostałe solowe dokonania Edgara do 1983 roku, został ponownie nagrany i wydany w 2005 roku. Dzisiejszy tekst odnosi się do wersji oryginalnej z 1979 roku.


Oto kopia z serwisu Youtube oryginalnej wersji tego albumu.

Płytę tworzy 6 utwór z czego 2 są około 10 minutowe. Dwa z nich są mniej więcej 4 minutowymi, krótkimi kompozycjami.

Tytułowy utwór otwiera ten album. Otwiera go ciepła i rytmiczna sekwencja przybrana w ciche chórko-podobne dźwięki i delikatną, miłą dla ucha melodię. Sekwencja jest cały czas niezmienna zaś melodia ewoluuje i się zmienia. Niesamowicie progresywny utwór. W ciągu 4 minut muzyka się zmienia co kilka-kilkanaście sekund. Nie można narzekać na nudę. Trochę się dzieje w tej kompozycji. Sekwencja znika dopiero na jakieś 30 sekund przed końcem utworu. Prawdziwe Pożegnanie Kaskadera Muzyki Elektronicznej.

Następna kompozycja - "It Would Be Like Samoa". Najdłuższy utwór na tej płycie - prawie 11 minut. Utwór rozpoczyna się od tajemniczych dźwięków. Pojawiają się "flety". Po pierwszej minucie wchodzi sekwencer. Tajemnicze, dziwne dźwięki znikają. Główną melodię grają "fletujące" klawisze ale nie są pozostawione same sobie. Melodia ewoluuje. Sekwencja chyba także się zmienia. Ok. 4:30 następuje drastyczna zmiana. Sekwencer znikł i otrzymujemy pejzaż dźwiękowy - Słońce zachodzi, rzuca swoje promienie na wodę. Robi się ciemno. Ok. 5:30 wchodzi delikatna, skromna gitara, otulona syntezatorową "kołdrą". Ok. 6:55 wchodzi kolejny sekwencer - tym razem bardzo szybki. Wyłania się spod "kołdry". Edgar stworzył nową "kołdrę" dla sekwencera. Otula ona szczelnie i tajemniczo rytmiczną, szybką sekwencję. Na ok. 50 sekund przed końcem sekwencer znowu znika i utwór odchodzi w kierunku swego Końca. Niestety, Edgar był tam pierwszy... :(

Trzeci utwór został nazwany "Detroit Snackbar Dreamer". Z ciemnego kąta w barze w Detroit wyłania się tajemnicza postać. Wcina chrupki. Rozkoszuje się każdym z nich, jakby to był ostatni. W pełni oddaje się przyjemności konsumpcji. Po chwili dochodzi melodia, Brzmi jakby te chrupki były chrupane a Edgar ([*]) przygrywał Marzycielowi w Snackbarze w Detroit do "kotleta". Dużo pięknych, tajemniczych dźwięków. Utwór staje się rytmiczny ok. 2:45. Wchodzi perkusja ale też i brzmienie kojarzące się z początkiem tego utworu. Przyjemność z konsumpcji chrupek została podniesiona do rangi czegoś wyższego dzięki Muzyce Edgara. Błądzę po meandrach tej kompozycji. Szczątkowa melodia przewija się od czasu do czasu. Utwór stara się mniej więcej brzmieć w podobny sposób przez cały czas. Utwór również kończy się tajemniczo ale bez tych głosopodobnych dźwięków.

"Drunken Mozart In The Desert" to czwarty utwór na tym albumie. Znowu mamy tajemniczy początek. Kac Mozarta? Fatamorgana na pustyni? Jakieś szepty. Po jakimś czasie wchodzi sekwencer. Utwór cały czas trzyma swój dziwny, tajemniczy klimat. Melodia jest zwariowana i szaleńcza. Przyjemnie się tego słucha. Właściwa melodia przypomina jakąś klasyczną kompozycję ale oczywiście elektronicznie wzbogaconą o wiele syntezatorowych dodatków. Mozart objawił się Edgarowi? Jest to rozbudowana, zmienna i ciekawa kompozycja. Przed piątą minutą znika sekwencer. Klimat się trochę zmienił. Mozart żałuje, że spił się na pustyni? Ok. 6.15 zaczyna się kolejna część kompozycji, wyłaniająca się z króciutkiej ciszy. Sekwencer powraca a melodia wije się jak spirala w "Spiral" Vangelisa. Jest to rytmiczna, przyjemna, delikatna część. Bardziej radosna niż pozostałe. Kac-morderca jednak znalazł serce? Może to za sprawą Alchemii Serca ("Alchemy Of The Heart" - utwór z płyty "Tyger", 1987) ? Pijany kompozytor (oczywiście pijany muzyką :) ) tworzy swoje opus magnum, które pięknie i skromnie finiszuje w ok. 9:40 i dalej.

Przedostatni utwór to "A Dali-esque Sleep Fuse". Muzyczny wyraz tego, jak bardzo Edgar był związany z Salvadorem Dali. Poznał go w bardzo młodym wieku i szybko nawiązali ze sobą dobry kontakt. Teraz, po śmieci, może znowu spotkać się z malarzem i przedstawić mu swoją sztukę (w tym przygotowane przez niego okładki płyt). Ciche tykanie zapalnika bomby. Nastrój grozy i niepewności. Kolejna tajemnicza impresja Froesego. Coś pędzi. Saper śpieszy się rozbroić bombę? Pojawia się sekwencer ok. 1:30. Ale bomba jednak jest we śnie. Surrealistyczna eksplozja dźwięków. Nagły wybuch gitary.  Edgar przygrywa do sekwencera. Pojawiają się ok. 4:00 głębsze klawisze ale wciąż dominuje sekwencer i gitara zmarłego Mistrza. Ok. 5:00 chyba sekwencer przyśpieszył. 5:53 - helikopter z saperami ląduje by mogli rozbroić muzyczną bombę. Dość długo trwa to lądowanie. Ok. 7:40 niestety nie udało się rozbroić bomby. Wybuchła. Wysadziła sekwencer w powietrze. Kaboom. Utwór kończy się smutnymi dźwiękami.

Ostatnia kompozycja na tej płycie ma tytuł "Scarlet Score For Mescalero". Od samego początku brzmi cyfrowo ale smutnie. Jest to kompozycja smutna i skłaniająca do zadumy. Nie ma tu żadnej perkusji czy rytmu. Najbliższe porównanie? "Mysterious Semblance At The Strand Of Nightmares" z płyty "Phaedra" (1974). Ale to też nie jest idealne. "Scarlet Score For Mescalero" to soundtrack do żałoby i zadumy po niemalże 50-letniej Elektronicznej Medytacji Edgara Froese, który zmarł 20.01.2015 w wieku 70 lat. Kompozycja cicha, skromna, smutna. Idealna na tą porę w moim życiu.

Wraz z końcowymi dźwiękami tego utworu skończył się album "Stuntman". Jest to przede wszystkim tajemniczy w brzmieniu album. Fani sekwencerowej muzyki znajdą tu dużo tego brzmienia. Nie brakuje też partii gitarowych od zmarłego Stuntmana. Nie są to mocne solówki jak np. w "Coldwater Canyon" (album "Encore", 1977) ale znacznie urozmaicają całość tej płyty. Klimat tej płyty jest odmienny od "Force Majeure", które zostało nagrane niemalże rok wcześniej (jesienią 1978 zaś "Stuntman" powstał już w lecie 1979 roku). "Stuntman" muzycznie się może kojarzyć z okresem 1974-1977 gdzie w muzyce Tangerine Dream ważną rolę odgrywał sekwencer. Lata 1978-1979 to już era progrockopodobnego TD. Podsumowując, "Stuntman" to ciekawy album, zasługujący na 5. Nie wiem co jeszcze napisać i czy w ogóle da się coś więcej.

R.I.P Edgar Froese. Na zawsze w moim sercu i pamięci. Dziękuję za koncert w Warszawie (04.06.2014) i za autograf (w pewnym sensie "wyłudzony").

Edgar Froese, gdzieś podczas Phaedra Farewell Tour



R.I.P, na zawsze w mojej pamięci. Mistrz przerwał swoją Elektroniczną Medytację.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

11-12.01.2015 - Mandarynkowy Park Krajobrazowy

W 1985 roku Tangerine Dream wydali "Le Parc". Był to ostatni album studyjny nagrany wraz z Johannesem Schmoellingiem (opuścił zespół kilka miesięcy po wydaniu tej płyty). Zmienił się nie tylko skład zespołu (został tylko Froese i Franke, do których potem dołączył Paul Haslinger) ale i też brzmienie. Zespół odszedł od długich kompozycji. Muzyka stała się łatwiejsza, bardziej przystępna dla przeciętnego słuchacza.

"Le Parc" się wyróżnia na tle innych albumów TD tym iż jest to tzw. concept album. Jest to album z pomysłem. Wszystkie utwory opisują wrażenia muzyków związane z wizytacją rozmaitych parków krajobrazowych na świecie. Kompozytorzy zobrazowali zarówno wielkomiejski zgiełk i życie w pośpiechu ("Central Park (New York") jak i cichą, mistyczną, "medytatywną" atmosferę japońskiej świątyni ("Zen Garden (Ryoanji Temple Kyoto)"). Wraz z trzema mandarynkowymi "tenorami" zwiedzimy też berliński Tiergarden - nastrojowy utwór, napisany głównie na fortepian. Ale dość spoilerów.




Okładka niewiele mówi. Dwa skrzyżowane parasole. "Wypoczynkowy" album? Muzyka relaksacyjna? Fajną czcionkę zespół wybrał na nazwę albumu. :)


Powyższy film przedstawia cały album. Miłego słuchania i czytania! :)

"Bois De Bologne (Paris)"

Album rozpoczyna się rytmicznym i wesołym utworem. Od razu wita nas rytm i perkusja. Pojawia się brzmienie kojarzące się z fletopodobnym czymś. Wyraźna zmiana w brzmieniu zespołu. Przyjemne ale to już nie to samo Tangerine Dream. Dalej za to potrafią jako-tako oddziaływać na emocje słuchacza.

"Central Park (New York)"

Mocne uderzenia perkusji, basy i brzmienia klawiszy. Wielkie miasto. Tu żyje się szybko, z dnia na dzień. Duża intensywność doznań. Wiecznie w ruchu. Nawet nie ma zbyt wiele czasu na kontemplację w Central Parku. Szybki i rytmiczny utwór. Pojawiają się też brzmienia kojarzące się z syrenami alarmowymi.

"Gaudi Park (Guell Garden Barcelona)"

Tajemniczy utwór. Pojawia się sekwencer. Troszkę zamyślona kompozycja. Może ze względu na architekturę umieszczoną w tej lokacji? Wędrujemy powoli, nasycając oczy zielenią i budynkami. Miasto-ogród. Wciąż mamy szybkość i pewną dynamikę z "Central Park" ale jest też i spokój, wyciszenie, harmonia. Utwór kończy się krzykami i odgłosami bawiących dzieci.



Obraz przedstawia wejście do tego parku. Źródło: Wikipedia.

"Tiergarten (Berlin)"

Po kilku sekundach dziecięcych igraszek wita nas fortepian. Spokojny, dostojny niczym starszy pan obserwujący dzieci bawiące się w mandarynkowym Le Parcu (jakkolwiek dziwnie to brzmi, tak to sobie wyobrażam). Po chwili dołączają do niego elektroniczne ozdobniki - flety, chórki czy tam smyczki. "Tiergarten" jest niesamowicie pięknym, spokojnym utworem. Ok. 1:30 wchodzi perkusja. Ok. 1:55 pojawia się sekwencer, który wcześniej chyba był obecny ale bardzo cicho. Teraz jest nieco głośniejszy. W pewnym momencie fortepian znikł i zamiast niego melodię wygrywa syntezator. Ostatnie nuty jednak zagrane są na fortepianie. Po nich następuje szum.

"Zen Garden (Ryoanji Temple Kyoto)"

Szum ten przechodzi w następny utwór. Po kilkunastu sekundach do ucha wchodzą orientalne, azjatyckie dźwięki. "Zen Garden" brzmi jakby podkład muzyczny do Elektronicznej Medytacji. Delikatny, spokojny. Pojawia się rozmarzony flet ok. 1:00. Ok. 1:20 - ni to chórki, ni flet, ni kobiecy głos. Można wejść wgłąb samego siebie i dokonać introspekcji. Ok. 2:15 pojawia się sampel z kobiecym głosem. Skupiamy się tylko na sobie. Uspokojenie i zebranie myśli. Wytchnienie. Ucieczka z wielkiego Tokyo. Relaks. Muzyka pozwalająca odnaleźć samego siebie... swoje mandarynkowe ja. Ostatnie 30 sekund utworu to szum, imitujący szum liści, traw.

"Le Parc (L.A - Streethawk)"

Tytułowy utwór na tej płycie. Był wykorzystany w serialu "Uliczny Jastrząb (Street Hawk) także też jako Jastrząb Atakuje (na Polsacie)" jako muzyka do czołówki (albo remiks tego utworu). Albumowa wersja rozpoczyna się od przelotu samolotu. Jest to szybki, mocny i intensywny utwór. Bardzo rytmiczny. Szczególnie wyróżnia się zmiana w drugiej minucie utworu.

"Hyde Park (London)"

Zaczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni utwór. Na tej bazie powstaje dziwne, przetykane chórkami intro, przekształcające się w główny rytm i melodię utworu. Melodia jest jakby w tle, na pierwszy plan wychodzi perkusja. Pojawiają się ciche chórki w tle. Wbrew pozorom to spokojna i dość cicha kompozycja. Nie jest agresywna jak tytułowy "Le Parc". Sporo się dzieje. Ciekawy utwór.

"The Cliffs Of Sydney (Sydney)"

Utwór rozpoczyna pisk mew. Wstęp brzmi ciekawie i przeradza się w rytm. Pewien element melodii jest cichszy niż reszta. Ok. 2:00 utwór staje się bardziej rozmarzony, senny. W tej części słychać też fortepian lub jego syntezatorową imitację. Po ok. minucie utwór znowu staje się rytmiczny i powraca do swojego wcześniejszego brzmienia. Po ok. pół minuty do tej melodii doszły nowe elementy (sekwencer?). Kolejna wesoła i rytmiczna kompozycja na tym albumie. Koniec utworu staje się zbliżony klimatem do jego około środkowej części.

"Yellowstone Park (Rocky Mountains)"

TD w Górach Skalistych w USA, w słynnym Yellowstone Park. Utwór ten otwiera ryk jakiegoś łosia-superktosia. Kolejny utwór emulujący łono natury. Porykiwania jeleni / łosi na rykowisku czy innej polanie. Ok. 1:05 wchodzi melodia. Jest słodka i delikatna. Ok. 1:30 wchodzi perkusja. Ok. 1:45 wchodzi głos Claire Torry (tak, tej od "The Great Gig In The Sky" Pink Floyd z "The Dark Side Of The Moon" z 1973). Jej głos w zasadzie tworzy melodię sam w sobie. "Refren" tego hymnu ku czci Matki Natury "śpiewają" sample zwierząt. Nietypowy utwór. Jest niesamowicie delikatny, przyjemny i piękny. W samym głosie Claire można się zakochać. Jest to najdłuższy utwór na tej płycie - 6 minut z niewielkim hakiem. Utwór opieka piękno Natury, dzikiej, nieujarzmionej, nieskalanej kapitalizmem. 6 minut prawdziwej audiorozkoszy. Koniec utworu przypomina jego początek, są zrealizowane w podobnym stylu.

Album "Le Parc" jest zupełnie inny, nawet w porównaniu do reszty albumów Tangerine Dream z lat 80. Ich muzyka stała się bardziej rytmiczna i melodyczna oraz oparta o sekwencer. Na tym albumie zespół zaczął tworzyć utwory krótsze, o łatwiejszej do przyswojenia dla słuchacza formie. Bardziej rytmiczne i melodyczne ale mniej abstrakcyjne i improwizowane. Forma przed dźwiękiem, nie odwrotnie. "Le Parc" jest dość łagodny jeśli chodzi o brzmienia, nie jest agresywny ("Central Park", najbardziej agresywny brzmieniowo utwór na tej płycie jest słabszy niż ostatnia sekcja "Horizon" z albumu "Poland"). Potrafi "podrapać" ale raczej chętnie wystawia swoją pluszową, miękką, synthpopową łapkę. Ten album jest raczej dobry ale nie zachwycający. Można się przy nim trochę zrelaksować i odprężyć. Mocna 4 jest sprawiedliwą oceną.

niedziela, 11 stycznia 2015

10-11.01.2015 - Album z koncertu, którego nie było

Kolejna recenzja będąca wynikiem nudy. Tym razem na warsztat muzyczno-pisarski postanowiłem wziąć jedną z nowszych płyt Tangerine Dream. Album ten, w zamierzeniu zespołu, miał być prawdziwym albumem koncertowym. Niestety, Edgar miał wypadek i musieli odwołać koncert a obie mandarynkowe panny (Linda i Iris) zachorowały. Mimo wszystko, zespół postanowił podzielić się z fanami materiałem z prób w studio przed tym koncertem. Sporo starszych utworów (zwłaszcza z okresu The Melrose Years - lata 1988 - 1990) miało być zagrane na koncercie, który miał odbyć się na statku w ramach festiwalu Cruise To The Edge. Cały zespół brał udział w przesłuchaniach a płyta zawiera dość pokaźny materiał z tychże prób. Zamieszczony został też nowy materiał

Jest to także jedna z niewielu nowszych płyt TD, które posiadam w swojej kolekcji.

Okładka pierwszego wydania CD - Eastgate, 2013 (część jest jakby odblaskowa, stąd czarny kolor)



Co zostało zaprezentowane? Niestety na YT jest tylko kilka utworów z tego albumu. Będą umieszczone przy odpowiednich utworach.

"Devotion" ("The Endless Season", 2010)


Rozpoczyna ten utwór ciekawy dźwięk, który z każdym powtórzeniem słabnie. Cykl ten jest powtarzany kilkakrotnie. Śliczny efekt. Potem następuje wiatr i wchodzi delikatna, skromna melodia. Podkreślone zostały basy. Ok. 1:28 wchodzi coś, co brzmi jak gitara, jeśli to nie jest gitara oczywiście. :) Nie jest to zbyt mocna gitara oczywiście. Łagodne, przyjemne, lekkie brzmienie. Jest wręcz eteryczny, mistyczny. Nie ma przejścia między utworami. Na tej płycie w ogóle nie ma mostków.

"Betrayal (Sorcerer Theme)" ("Sorcerer", 1977)

Nowa wersja tego utworu brzmi ciekawe i nowocześnie. Czuć znajomy klimat. Jest to inna aranżacja od tej z "Valentine Wheels". Nie ma tylu basów ale sekwencja generalnie jest mocniejsza tutaj. Przyjemna wersja. Nie mam porównania do wersji nagranej na "Sorcerer 2014" gdyż jej jeszcze nie słuchałem. Perkusja weszła w ostatniej minucie. Najwięcej zmian jest właśnie tam, pod koniec. Znowu bez przejścia.

"Three Bikes In The Sky" ("Melrose", 1990)



Jest to pierwszy utwór z okresu The Melrose Years na tej płycie. Zaczyna się w znajomy sposób, jak utwór z 1990. Brzmi z początku jak wierna ale odświeżona aranżacja tej kompozycji z płyty "Melrose". Świetne chórki. Po ok. 40 sekundach wchodzi perkusja i delikatna melodia. Ocieplony brzmieniowo oryginał. Jest więcej basów. Przyjemne tak jak oryginalna wersja. Rozmarzona kompozycja. Gitara pojawia się w 3:25. Ona także była w oryginalnej, studyjnej wersji. W 4 minucie utwór staje się rytmiczniejszy. Zespół nie wprowadził żadnych rewolucyjnych zmian brzmieniowych w tej kompozycji poza nagraniem jej na nowszym sprzęcie.

"A Wise Fisherman's Nocturnal Song" (nowa kompozycja)

Rozpoczyna się tajemniczo. Dziwne, tajemnicze dźwięki oraz klawisze lekko nawiązują do "Rubycon". Potem utwór się rozjaśnia. Brzmi spokojnie i delikatnie jak "Devotion". Jest w tym utworze sekwencer. Delikatny rytm nie ma nic w sobie związanego z koszmarem. Ciekawe barwy zostały zastosowane. Nie jest to zła kompozycja ale jak na razie, troszkę za dużo łagodności na tej płycie. Otrzymaliśmy 4 minuty spokojnej, nocnej żeglugi muzycznej.

"The End Of Bondage" ("The Gate Of Saturn", 2010)

Utwór od razu rusza do ataku. Jest szybki i mocny. Zmienia się ale nie traci swojej mocy. Sekwencer jest szybki i agresywny. Wesoły i przyjemny utwór. Nie brzmi drastycznie odmiennie od swojej wersji studyjnej, jeżeli w ogóle są jakieś większe różnice. Podkreślone mocniej są basy.

"Too Hot For My Chinchilla" ("Lily On The Beach", 1989)

Debiut koncertowy tego utworu z albumu "Lily On The Beach" (1989). Różnice są wyczuwalne "gołym uchem". Już od samego początku można wyczuć iż jest to nowsza wersja. Perkusja jest bogatsza. Utwór jest bardzo wesoły i rytmiczny. Bardzo mocna perkusja (automatyczna?) wchodzi ok. 40 sekundy. W ok. 1:20 wchodzi gitara. Ok. 2:30 pojawia się kolejna partia gitarowa. Utwór kończy się podobnie jak się zaczął. Nowa wersja brzmi fajnie. Pozwala się wyluzować i odprężyć. Brzmi jeszcze bardziej rozrywkowo niż oryginał. Szkoda iż nie ma jej na YT.

"Dream Phantom Of The Common Man" ("The Angel Of The West Window", 2011)

Wersja poszerzona w stosunku do oryginalnej. Brzmi ciekawie. Rozpoczyna się bardzo tajemniczo. Niestety nie pamiętam jak brzmiał oryginał. Utwór rozwija się powoli. Wydaje się być jeszcze spokojniejszy od "Devotion". Utwór brzmi coś strasznie cicho. Ok. 2:15 wchodzi sekwencer. Cały czas muzyce towarzyszy pewna tajemnica, niepokój. Utwór stał się nieco bardziej rytmiczniejszy, zwłaszcza dzięki perkusji. Zaczyna się robić coraz lepiej. Nie ma zbyt wiele tła. Dominuje tu sekwencer i perkusja lub coś w tym stylu. Nie jest to zła kompozycja ale są tu lepsze. Najdłuższy utwór na tej płycie z sekwencerem. Mimo wszystko, gdyby nie ten sekwencer to raczej ta kompozycja nie wyróżniałaby się czymś szczególnym.

"Sungate" ("Optical Race", 1988)

Jeden z dwóch utworów z płyty, którą wczoraj recenzowałem. Od razu rzucają się w uszy zmiany - np. sekwencerowe intro i dodatki. Czuć mocny bas i perkusję. Chórki są mocniejsze i wyraziste, jeżeli nie zostały dodane w tej właśnie wersji. Ta interpretacja jest mocniejsza od oryginalnej ale czuć iż jest to ten sam utwór. Sporo perkusji w nim jest co według mnie jest złe. Przegięli z perkusyjnymi dodatkami. Motyw w ok. 1:45 brzmi świetnie w tej odświeżonej wersji. Tak jak w oryginale, mamy tu też partię gitarową. Gitary jest więcej niż studyjnej wersji. Końcówka jest inna. Ciekawa interpretacja, chociaż nie jest to debiut utworu (zespół grał go w USA w 1988 podczas trasy promującej album "Optical Race"). Zrobili z niego bardziej rozrywkową nutę niż oryginału.

"Hoël Dhat The Alchemist" ("The Angel Of The West Window", 2011)

Jeden z moich ulubionych nowszych numerów TD. Rozpoczyna się tajemniczo i marzycielsko. Ciche chórkopodobne dźwięki dominują w intrze. Powoli się pojawiają, z cicha i nieśmiało, klawisze. Pojawiają się też elektroniczne "westchnienia". Utwór powoli się rozbudowuje. W ok. 1:45 wchodzi już rytm i perkusja oraz sekwencer. Brzmi miło i ciekawie. Brakuje drastycznych zmian w stosunku do oryginału. Wierna reinterpretacja. Ok. 3:00 utwór znowu przyśpiesza, otoczony tajemniczymi chórkami. Czuć iż utwór przyśpiesza. Ma swój specyficzny, nieco bajkowy klimat. W 5 minucie mamy kolejną zmianę klimatu. Utwór zaczyna się kończyć się wesoło ok. 6:30. Jeden z lepszych utworów na tej płycie.

"Cat Scan" ("Optical Race", 1988)

Drugi i ostatni utwór z wczorajszej recenzji. Brzmi inaczej, weselej i szybciej. Czuć iż jest wzbogacony o nowe brzmienia. Da się rozpoznać stare brzmienia. Doszły np. chórki (słabo je słychać). Ogólnie, brzmi znajomo. Figlarny, mandarynkowy kotek po elektronicznym liftingu. Ciekawa reinterpretacja, nawet przyjemna.

"Paradise Cove" ("Lily On The Beach", 1989)

Kolejny, ostatni już, utwór z tej płyty. Dawno jej nie słuchałem i nie pamiętam jak brzmi oryginał. Ta wersja natomiast brzmi mocno i rytmicznie. Mocna praca perkusji. Ok. 1:00 wchodzi gitara. Nic specjalnego.

"Dreaming In A Kyoto Train" ("Summer In Nagasaki", 2007)



Kolejny debiut na tej płycie. Rozpoczyna się cicho, skromnie i delikatnie. Po chwili wchodzi sekwencer. Zapowiada się na kolejny ciekawy kawałek na tej płycie. Jest perkusja ale nie jest tak mocna jak w innych utworach. Warto się wsłuchać w sekwencję i "ozdobniki". Nie ma zbyt wiele dodatków. Większe zmiany są dopiero w 4 minucie. Sekwencja jest ciekawa ale utwór raczej średni i nudzi się. Ok. 6:45 utwór zaczyna się kończyć. Pojawiają się chórki.  Trochę jestem rozczarowany.

"Moon River" (nowy utwór)


Utwór wydaje się być podobny do aranżacji "Sungate" z tej płyty. Bardzo wyrazista perkusja. Smutny ale romantyczny utwór. Pojawia się gitara. Piękna kompozycja. Czuć, że coś jest w tle. Brzmi odmiennie od tego, co jest na tej płycie. Ok. 1:55 gitara przybiera na mocy. Chyba lepiej to brzmi przed mocną partią gitary. Cudowne zwieńczenie płyty. Końcówka wybrzmiewa za długo.

"Cruise To Destiny" nie jest złym albumem. Nie jest też świetną płytą. Kompozycje z okresu The Melrose Years nie brzmiały specjalnie super - najlepszą z nich moim zdaniem jest "Three Bikes In The Sky" i "Too Hot For My Chinchilla". Inne, ciekawe utwory to: "Devotion", "Betrayal (Sorcerer Theme)", "Hoël Dhat The Alchemist" oraz "Moon River" (pierwsza połowa). Ogólnie całości się miło i przyjemnie słuchało. W sumie - wyjątkowo dobrych jest 6 utworów (na 14) o łącznym czasie trwania wynoszącym 33 minuty. Miło iż na płycie znalazły się także dwie nowe kompozycje. Znowu mam problem z oceną ale niech będzie 3+, graniczące z 4- . W sumie, całość nie tworzy niczego specjalnego. Do tego jeszcze brakuje przejść między utworami. Ciekawe co jeszcze muzycy ćwiczyli podczas prób? Ale tego się pewnie nigdy nie dowiemy.

sobota, 10 stycznia 2015

10.01.2014 - Optyczny Wyścig po Mandarynkowe Majteczki w Kropeczki

Kolejna recenzja w ciągu kilku dni. Tak jak napisałem na fanpage bloga oraz na swoim FB, dzisiaj coś luźniejszego. Coś, co można określić mandarynkowym disco polo. Płyta poddana ocenie i osądowi nosi tytuł "Optical Race" i została wydana w 1988 roku.

Tytuł posta nawiązuje do tytułu płyty i jakiejś tam piosenki disco polo. :) Recenzja dedykowana dla wszystkich moich (pięknych) koleżanek i przyjaciółek z roku. :)

Rozpoczęła ona krótki okres zwany "The Melrose Years" (1988-1990). Zespół w tym czasie tworzyli Edgar Froese oraz Paul Haslinger (który w TD był od 1986). W tym okresie, w 1990 roku, na dłuższy okres (aż na 16 kolejnych lat), do zespołu swego ojca dołączył też jego syn, Jerome. Twórczość TD z okresu "The Melrose Years" uchodzi za mocno kontrowersyjną i niektórzy zapewne wieszczyli upadek tej formacji. Także zespół zaczął korzystać z komputerów (Atari ST i oprogramowanie Cubase). W pewnym stopniu doszło do ponownego zjednoczenia się TD ze swoim dawnym muzykiem - Peterem Baumannem. Wszystkie płyty (przynajmniej studyjne) zostały wydane przez jego wytwórnię - Private Music. Później Baumann ją sprzedał i wycofał się z biznesu by zająć się filozofią. Wszystkie trzy albumy studyjne wydane przez TD w latach 1988 - 1990 doczekały się nowych nagrań i aranżacji w ramach boxsetu "The Melrose Years" wydanego w 2002, który mam przyjemność posiadać w mojej (nie)skromnej kolekcji (limitowany do 1000 egzemplarzy, mój nosi numer 763). Z oryginalnych wersji nie mam niestety tylko samego "Melrose". Warto też wspomnieć iż mimo wznowień albumów z box setu, "Melrose" zostało źle wznowione i zawiera oryginalną wersję. Jedynym więc sposobem by posiąść nowe nagranie jest upolowanie całego 3 CD zestawu. Okres ten podsumowuje (z mocnym naciskiem na album "Melrose") składanka "The Private Music Of Tangerine Dream" (1992), zawierająca bonusowo 2 nowe, nigdzie indziej nieopublikowane (poza bootlegami) utwory.
 
Okładka przedstawia biegnącego, kolorowego ludzika powycinanego z papieru. Nie widać tego na zdjęciu ale okładka przedstawia tylko sam kontur. W środku jest kolorowa strona, która nadaje ludzikowi kolor. Można wziąć okładkę ze sobą i przyozdobić coś takimi ludzikami. :) Jedyna płyta "disco polo" którą posiadam (1sze wydanie CD, 1989).

Na Youtube nie ma niestety kopii całego albumu. Przy niektórych utworach wrzucę odpowiedni klip.

Pierwszy utwór, "Marakesh".



Otwierają go wesołe akordy, powtarzane kilkakrotnie. Po pół minuty pojawia się sekwencer. To jest inny styl. Sekwencer przyśpiesza po kolejnych 30 sekundach. Przyjemnie też brzmią klawisze. Ok 1:35 sekwencer znika. Utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny. Pojawiają się ciche chórki i bardziej rytmiczna perkusja. Co kilkanaście sekund coś się zmienia. Kompozycja jest dość szybka i rytmiczna. Bardzo pozytywna nutka. Ok. 3:25 utwór znowu się zmienia. Jest jeszcze szybszy. Pewne frazy co jakiś czas powtarzają się (np. w 5 minucie). Troszkę basów jest. Można tego posłuchać. Na szczęście nie ma wokalu i tekstów w stylu "Majteczki w kropeczki" :D "Marakesh" jest najdłuższą kompozycją na tej płycie - 8:20. 

"Atlas Eyes"


Rozpoczyna się od tajemniczego, smutkującego fletosyntezatora czy coś. W tle są ciche i delikatne dźwięki. Po kilkunastu sekundach wchodzi perkusja. Ok. 1:15 wchodzi główna melodia przeplatana ciekawymi i delikatnymi chórkami. Staje się ona coraz bardziej intensywna. W ok. 2:30 przechodzimy płynnie w bardziej rozmarzoną część tej kompozycji. W 3 minucie rytm i melodia wracają. Fajnie utwór się kończy.

"Mothers of Rain"


Utwór ten zespół grał na bis podczas koncertów w 1986 roku (promując "Underwater Sunlight"). Wersja studyjna (zapewne nagrana jeszcze raz, na innym sprzęcie) pojawiła się właśnie na "Optical Race"

Utwór zaczyna się pochmurnie. Dominują chórki, wzbogacone klawiszami. Po kilkunastu sekundach dochodzą "gwizdy". Przyjemna atmosfera. Ok. 1:45 wchodzi perkusja i utwór się zmienia. Na moich słuchawkach mocno słychać brzmienie perkusji. Słoneczko czasem się ukazuje zza chmur. "Gwiżdzące" syntezatory pojawiają się przez cały czas. W tle przygrywa sekwencja, która chyba pojawia się w innym utworze na tej płycie (a przynajmniej brzmi jakby znajomo). Wesoły deszcz, chmury nie przysłaniają w pełni Słoneczka.

"Twin Soul Tribe"

Film jest dostępny na YT ale zablokowany dla Polaków (prawa autorskie).

Troszkę romantyczna kompozycja. Piękny motyw i jego "ruch". Pod nim są dodatkowe dźwięki i chórki. Utwór sunie się powoli do przodu. Bardzo ważne jest tło, np. to, co się dzieje w ok. 2:25 ("fletopodobne" dźwięki). Nie wiem, czy główny motyw w tym utworze nie jest zapętlony na sekwencerze. Pod koniec kompozycji, nastrój się zmienia a motyw znika. Rozmarzona końcówka.

"Optical Race"
 
 

Utwór tytułowy brzmi bardzo wesoło. Chyba najbardziej popowy kawałek TD. Niesamowicie rytmiczny. Zachęca do tańca. Niemożliwe, że to powstało przy współudziale Edgara Froese. Fajne brzmienie jest w ok. 1:40 - takie jakby spadające gwiazdy. Słoneczny utworek. :) Bardzo pogodny i skłaniający do uśmiechu. Kończy się chórkami. Całość - mandarynkowe disco polo.

"Cat Scan"

 
Po tajemniczych dźwiękach wchodzi sekwencer. Oczywiście nie jest goły. Utwór rozwija się. Przyjemna choć troszkę smutkująca melodia wchodzi w ok. 0:55. Po niej utwór staje się szybki i rytmiczny z wyrazistą, mocną perkusją. Tak jak i inne utwory na tym albumie, jest raczej wesoły i pogodny. Ok. 2:45 wchodzi melodia kojarząca się z poprzednim utworem ale jest od niego znacznie lepsza. Po niej, utwór wraca do poprzedniego klimatu. Wesoła nutka.

"Sun Gate"


Bardzo słoneczny kawałek (patrz: tytuł). Słoneczna Brama rozpoczyna się od syntezatorowego obrazu promieni Słońca. Po nim następuje głównie fortepianowa melodia, wzbogacona o syntezatorowe wstawki. Ok. 1:40 pojawia się gitara (na krótko) i utwór staje się bardzo rytmiczny. W ok. 2:05 mamy solo gitarowe. Pod nim jest melodia i piękne chórki. Jeden z najlepszych utworów na tej płycie. Solo kończy się ok. 2:50. Gitara powraca ok. 3:15. Utwór nie trwa nawet 5 minut a jest jednym z najpiękniejszych na tej płycie. Znacznie lepszy od tytułowego. Słoneczny utworek. :)

"Turning Off The Wheel"


Utwór zaczyna się od fortepianizującego syntezatora. Brzmi to dość przyjemnie i słodko. Powoli dochodzą kolejne elementy. Mamy także chórki w tle. Ok. 1:25 wchodzi stukająca perkusja. Ok. 2:08 utwór staje się naprawdę rytmiczny. Wciąż jednak brzmi mniej więcej identycznie. Kompozycja się rozwija i wzbogaca. Jedna ze słabszych kompozycji z tego albumu (nie jest tragiczna ale są lepsze). Nie przepadam za nią.

"The Midnight Trail"


Kolejna fajna i przyjemna kompozycja. Brzmi ciekawie. Fajne brzmienia są zastosowane pod główną melodią. Kompozycja się subtelnie i stopniowo rozwija. Ok. 1 minuty mamy sformułowaną sekwencję. Aż do 2:00 utwór wydaje się brzmieć jednostajnie. Wówczas następuje zmiana i utwór staje się rytmiczny ale bez sekwencerów. Dochodzi też perkusja. Jest pewien taneczny rytm. 3:00 - wchodzi bardzo wesoła, "gwiżdząca" melodia. Aż chce się tańczyć. :) W ok. 3:47 utwór staje się smutniejszy i bezrytmowy. Tajemnicze, słodkie brzmienie. Także samo zakończenie jest tajemnicze. Piękna kompozycja, niezwykle zróżnicowana i zmienna, jak "Marakesh" (pierwszy utwór na recenzowanej płycie).

"Ghazal (Love Song)"


Utwór otwierają słodkie, fortepianopodobne brzmienia. Klimat jest troszkę romantyczny. Wbrew dopiskowi "(Love Song)", nie ma tu żadnych słów. Dość skromnie zaaranżowana kompozycja. Syntezatorowe wstawki są oszczędne. W ok. 2:10 pojawia się perkusja i syntezatory. Teraz brzmi to bardziej elektronicznie. Rytm jest delikatny ale przyjemny. Druga część tego utworu jest trochę podniosła. Synthpopowy, instrumentalny hymn dla miłości. Ok. 4 minuty utwór powoli się wycisza i znika. Pozostawia po sobie ok. 15 sekund ciszy.

Cały album "Optical Race" jest wypełniony kompozycjami dość rytmicznymi i ciekawymi. Najmniej pasującą tutaj z nich jest właśnie tytułowy utwór. Wszystkie zdają się brzmieć podobnie - podobna stylistyka, pewne barwy także wydają się być zbliżone jeśli nie identyczne. Na płycie tej panuje dość wesoły i przyjemny nastrój. Miejscami bywa nawet taneczny. Płyta przyjemna w odsłuchu ale nie ma tego czegoś, co na przykład sprawia iż lubię "Underwater Sunlight" (1986). Po prostu brzmienie mimo wszystko się spłyciło. To jest wyczuwalne i to bardzo wyraźnie, zwłaszcza w tytułowym utworze. Po dość poważnym "Tyger" (1987), zespół podupadł troszkę. Wpadł w pewien rodzaj kryzysu dźwiękowego. Myślę iż gdyby Franke nie odszedł z TD, takiego "Optical Race" (utwór) byśmy na pewno nie mieli. Ciężko mi porządnie ocenić ten album. 3+, może 4-. Obecnie grają znacznie lepiej. Prawdziwą ocenę jednak pozostawiam do wyrobienia Czytelnikom - udostępniłem aż 90% zawartości tej płyty (z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłem wrzucić jednego filmiku).

piątek, 9 stycznia 2015

09.01.2015 - Ritlere fahrt fahrt fahrt auf der Autobahn

W kolejnej recenzji chciałbym zaprezentować Wam "Autobahn" zespołu Kraftwerk. Niniejszy tekst jest dedykowany mojemu jedynemu przyjacielowi - Rittelowi. Recenzji tej dokonam z niesamowitą przyjemnością.

"Autobahn" (1974) był to pierwszy wielki album Kraftwerk. Zespół jeszcze nie odszedł od instrumentów tradycyjnych. Nastąpił natomiast przełom w innej sferze - Kraftwerk nagrał piosenkę (tytułowy utwór). Płyta ta to początek niekończącego się sukcesu zespołu, który wciąż rozbudza nadzieje i wypełnia sale na swoich koncertach (nie wydając nic nowego od 2003 roku). Nie oznacza to iż zespół nie robi nic tylko zgarnia pieniądze za koncertowanie. Pracują jak w fabryce - codziennie. To nie są muzycy. To są Musikarbeiterzy. Ich muzyka zmieniła świat. Bywali porównywani nawet z Beatlesami. Zespół kultowy ale odseparowany od mediów. Człowiek inteligenty muzycznie musi znać ich dorobek.



Powyższy germański, sielski krajobraz stanowi okładkę tej płyty. Jest też nawet małe Słoneczko wychylające się zza gór. :)

Album tworzy 5 utworów. Tytułowy, "Autobahn", zajmuje całą stronę płyty winylowej. Pozostałą część wypełniają krótsze kompozycje.




Na tym filmiku jest cały album. Jako ilustrację, ktoś wybrał zdjęcie zespołu z tego okresu. Ralf Hütter jeszcze w długich włosach (pierwszy od lewej). :)

Czas na przejażdżkę po idealnych, aryjskich drogach muzycznych (sorki, musiałem xD).

Odpalamy Volksvagena. Autobahn zaczyna się tym właśnie dźwiękiem - startem silnika. Potem następuje vocoderowo zniekształcone "Autobahn" powtórzone kilkakroć. Wchodzi syntezatorowy bas. Jedziemy monotonnym, jednostajnym tempie po doskonałych, niemieckich drogach. 1:22 - zaczyna się melodia. Wesoła ale bez przesady. Pogodna bo pogoda dopisuje na okładce (i Słoneczko !). Równo w 2:00 wchodzi perkusja (a nawet 2 - Kraftwerk miał 2 perkusistów). Kilka sekund potem wchodzi wokal. Właśnie od tych słów wziął się tytuł tego tekstu. Zmiana następuje w ok. 3:20. Rozkoszujemy się pięknymi widokami z okien naszego pojazdu. Przemierzamy ziemie germańskie. Słoneczko mocno dopisuje. Wie, co dobre. :) Przemierzamy wraz z Kraftwerk Autostradę do przyszłości. 4:37 - pojawia się flet (grany przez Floriana Schneidera). Rytmiczna, instrumentalna część wciąż trwa i opiewa przyjemność płynącą z jazdy samochodem. Ok. 6:25 chyba pojawia się gitara (Ralf). Ok. 6:35 znowu wracamy do wokali. Utwór jest delikatny i przyjemny. 8:10 - wyprzedzamy kogoś i przyśpieszamy. Możemy rozkoszować się jazdą. Teraz jedziemy szybciej. Nie wiem ile muzycy mieli na liczniku wtedy. :) W 9 minucie pojawiają się świetne efekty. Wciąż są syntezatorowe basy (Minimoog?). Przy skromnej ilości sprzętu, zespół stworzył prawdziwe arcydzieło. Utwór "Autobahn" to pierwszy międzynarodowy sukces Kraftwerk (szczyt: 11 miejsce na liście przebojów w Wielkiej Brytanii). W 13 minucie mamy kolejny powrót do wokali. Linia melodyczna jest już nam dobrze znana. Z głośników wydobywa się wesoły dźwięk: "Autobahn" (tak!). Ralf i Florian powtarzają wielokrotnie to słowo przy akompaniamencie syntezatora brzmiącego troszkę jak fortepian. Pod koniec 15 minuty muzyka zwalnia. Wokaliści bardzo cichutko szepczą tytułowe słowo-klucz. 16:50 - wchodzi coś na wzór sekwencji. Najrytmiczniejsza część tego utworu. Czuć moc Minimooga. W 18 minucie mamy krótką sekwencję. Cały czas coś się dzieje. Muzyka mimo wszystko jest skromna i stonowana. Ok 20:35 - znowu sekwencja. Ok. 20:40 staje się głośniejsza. Co jakiś czas dokonują w niej zmiany. Utwór zbliża się ku końcowi. Przeważają brzmienia "organopodobne". Zespół znowu skanduje "Autobahn". Koniec przejażdżki.

"Kometenmelodie 1". Na płycie tej jest też druga część. Obie są ze sobą połączone. Pierwsza zaczyna się bardzo tajemniczo, wręcz kosmicznie. Ok. 1:15 kończy się ta część. Teraz snujemy się powoli po ciemnym niebie. Coś pogwizduje. Ponura kołysanka. Ok. 3:05 wchodzi delikatny fortepian. Taki ludzki element w tej kompozycji. Pod koniec czwartej minuty utwór wraca do swojego kosmicznego, ponadludzkiego brzmienia. Wydaje się brzmieć cały czas podobnie.

"Kometenmelodie 2". Kometa przelatuje. W końcu. Poprzednia część to oczekiwanie na nią. W przeciwieństwie do części pierwszej jest to rytmiczna kompozycja. Wesoła perkusja i melodia ale abstrakcyjna. Całkiem przyjemna kompozycja. Zespół trochę mniej się hamuje niż na "Autobahn". To był kolejny singiel z tej płyty, mocno skrócony ("Autobahn" został jeszcze bardziej okrojony - do 3-4 minut z 23).

"Mitternacht". Utwór przedstawia muzyczną impresję północy. Zdominowany jest z początku przez organy i tajemnicze efekty dźwiękowe. Noc jest tajemnicza. Kropi deszcz. Brzmienia z początku powracają. Jest wietrznie i deszczowo. Chłodna noc. Słoneczko już nie świeci. Utwór kończy się tajemniczymi efektami.

"Morgenspaziergang". Po deszczowej i zimnej nocy, wszystko znów budzi się do życia. Ptaki od rana ćwierkają (nie, nie na Twitterze xD). Flecik miło przygrywa. Coś się dzieje, jakieś poruszenie. A może tylko wstawiamy sobie wodę na kawę / herbatę i.. bierzemy się za ćwiczenia na fortepianie (ok. 1:35). Potem ćwiczymy mowę ptaków. Wesoły, przyjemny poranek. Na pewno nie poniedziałkowy. :) Słuchamy przyjemnych odgłosów natury i dokładamy do nich ludzki, fortepianowy element. Cichy dialog między fortepianem a fletem wieńczy tą kompozycję. Jest to najmniej elektroniczny utwór na tej płycie! Niemalże w całości nagrany za pomocą tradycyjnych środków muzycznej ekspresji. Bardzo piękna kompozycja.
"Autobahn" to początek właściwego Kraftwerk ale nie debiut. Zespół przechodził wówczas ku elektronice. Następna płyta, Radio-Aktivität (1975), była już w pełni elektroniczna. "Autobahn" jest kulminacją początkowego okresu w historii zespołu. Początek legendy. Wszystko na tej płycie jest fajne, w zasadzie poza tylko "Kometenmelodie 1" (ma lepszy klimat niż 2ka ale jakoś jest dla mnie przydługa). Album zasługuje na 5 mimo tego jednego słabszego utworu. Jest to ważna płyta. Kraftwerk ma oczywiście w swoim dorobku ważniejsze i lepsze albumy ale nie wolno pomijać "Autobahn", granego przecież na każdym koncercie zespołu. To jeden z utworów-ikon zespołu. To tak jakby Iron Maiden nie grali swojego "tytułowego" kawałku. Nie zawsze stawiam 5. Ta płyta na to zasługuje.

Edit: drobne poprawki w ostatnim akapicie. Dzięki Rittel!

09.01.2015 - Muzyczna photoshopka z Warszawy 1983 czyli Poland - The Warsaw Concert #2

Zgodnie z sugestią umieszczoną w tytule, tekst ten jest częścią drugą wczorajszej recenzji. Do opisu pozostał mi drugi krążek zawierający dwa utwory - "Barbakane" i "Horizon". Po wstęp zapraszam do wczorajszego tekstu . Dzisiaj będzie więc nieco krócej.

"Barbakane" otwiera delikatna melodia brzmiąca jakby nawiązanie do hejnału z Wieży Mariackiej. Ok. 1:00 zespół wprowadza powoli rytm. Cicha perkusja stuka ok. 1:15-1:20. Utwór cały czas brzmi w podobny sposób - łagodnie i delikatnie. Rytm zaczyna nasilać się ok. 2:30. Pojawia się charakterystyczne, specyficzne brzmienie. "Hejnałowa" część utworu wygasa. Utwór teraz brzmi jakby soundtrack do jakiegoś pościgu.  3:40 - piękny flet, cichy, delikatny, prawie niesłyszalny ale powtarza się co jakiś czas. Dużo różnych sampli. Mocniejsze brzmienia były na pierwszej płycie "Poland" ale obecna część "Barbakane" także jest dynamiczna. Trochę się dzieje. W 5:40 mamy do czynienia ze zmianą klimatu. Ktoś się zmęczył biegnąc przez Kraków. Po chwili na odpoczynek, znowu biegniemy od ok. 6:40. Jest łagodniej niż w pierwszej części. Ok. 7:50 - ciekawe cymbałki czy coś. Fajne, trochę śmieszne dźwięki w tle. Ok. 8:40 mamy kolejne przejście. Bardziej melodyczne niż przerwa w biegu. Ok. 9:20 wchodzi "Warsaw In The Sun". Rozpędza się powoli. Cicho wchodzi sekwencerowy rytm. Trochę później wchodzi perkusja - mocna, łomocząca. Wyraźna jest główna melodia. Jeden z bardziej znanych fragmentów z tej płyty - dość często grany na koncertach. Nic dziwnego, że stał się singlem a TD nie przywykli do wydawania singli. Niesamowicie mocna perkusja jak na TD. Świetnie brzmi na moich słuchawkach. Ok. 14 minuty "Warsaw In The Sun" kończy się. Muzyka powoli się wycisza i wchodzą tajemnicze dźwięki części trzeciej. Od ok. 14:28 mamy tajemniczą mandarynkową maszynerię w akcji. Całość kojarzy się troszkę industrialnie. Jakaś syrena w tle, dźwięki przypominające pracę maszyn. Wszystko brzmi całkiem wesoło chociaż tajemniczo. Ot, taka mandarynkowa kinder niespodzianka. Przyjemna melodia. Właśnie tej części często brakuje w 1 CD wydaniach "Poland". Ok. 17:25 się kończy - szum morza, syrena. SOS, Bałtyk wylał i zalał Kraków.

Ostatnim utworem na płycie jest "Horizon", 3 minuty dłuższy od 18 minutowego "Barbakane". Od 1983 roku, tylko 2 razy w ciągu historii pojawił się na koncertach - w 2012 i w 2014 roku (oczywiście fragment). Utwór rozpoczyna się mrocznie i tajemniczo. Jakby Kraków zatonął. Klimaty mroczne i tajemnicze. Zespół buduje napięcie. "Horizon" wchodzi tam, gdzie "wyszedł" "Barbakane". Pod mrokiem klawiszy są skryte ciche dźwięki. Polska zmienia się w Krainę Lodu. Zima stulecia atakuje. W 2:20 pojawiają się przeciągłe chórki. W 2:36 chyba coś się wynurza. Jednak istnieje tu Życie. Cały czas jest nastrój grozy i tajemnicy, niepodobny do tego co do tej pory znamy na "Poland". Od ok. 3:33 zaczyna się rozjaśniać. Promyki wesołości wpadają do kompozycji w postaci pojedynczych, wesołych dźwięków. Ok. 4:30 wchodzi cichy sekwencer na tym tle. Ok. 4:50 mamy już dwie sekwencje. Całość brzmi jakby nawiązanie do klawiszowej partii z początku drugiego utworu na "Mirage" Klausa Schulze (1977). Ok. 5:45 mamy brzmienie kojarzące się ze "Sphinx Lightning" ale w bardziej polskiej, zimowej odsłonie. Sporo dzieje się w tle, może to nie zawsze być łatwe do wychwycenia. Muzyka się rozwija i przybiera iście epicki wymiar. Czuć to ok. 7:30. Zimowe, łagodniejsze oblicze Sphinxa. Czuć pewien specyficzny klimat jaki panuje na tej płycie. Ok. 9:30 sekwencery znikają. Pozostaje sam rytm perkusyjny wzbogacony samplami. Mamy kolejne przejście. Również groźne, ponure. Jakby gniew lodowego Sphinxa. Sphinx epicko się gniewa. Czuć tą moc.  Tajemnicza syrena (ok 11:20) próbuje go uspokoić swoim śpiewem. Teraz dominują syrenie chórki. Sphinx sroży się już tylko delikatnie. 13:30 a ta sekcja wciąż trwa. 14:08 - wchodzi sekwencer. Podmuch zimy wzbudził sekwencery. 14:40 - sekwencery pełną parą. Niesamowite efekty, takie "sprężynujące". Dodatkowo mocna praca perkusji (kojarząca się z drugą częścią utworu "Poland"). Pod tym wszystkim, w tle, jest delikatny zimowy podmuch. Ok. 15:50 mamy "nibygitarę". W 16 minucie zaczyna się melodia właściwa w tej sekcji utworu. Majestatyczne zwieńczenie. Ok. 16:35 - solo na "nibygitarze". Pojawia się co jakiś czas (np. w ok. 15:45). Po kilku sekundach perkusja zaczęła galopować. Jedziemy kuligiem! Wciąż pojawia się ten łomot. Kulig trafia na wyboje (ach te polskie drogi...). :) Ok. 17:50 praca perkusji staje się bardziej dynamiczna i mniej hałaśliwa. Otacza nas aura mrozu. Całość brzmi teraz jak bitwa perkusyjna z drugiej części "Poland" (sekwencery vs perkusja). Po chwili dołącza do niej mocny, zimowy podmuch. Bitwa przeradza się w wojnę. Wygrywają w niej sekwencery. Perkusja jest znacznie słabsza. Ok. 20:11 utwór się zaczyna kończyć. Muzycy bawią się sekwencją. Perkusja znika. Sekwencja zanika powoli. Muzycy wieńczą kompozycję tajemniczymi dźwiękami.

Druga płyta albumu "Poland" zawiera równie piękną muzykę jak pierwszy krążek. Ma troszkę inny charakter, jest łagodniejsza. W pewnym miejscu nawet nawiązuje trochę do "Sphinx Lightning" (album "Hyperborea", 1983). Najintensywniejszy moment został zostawiony właśnie na sam koniec - czwarta część "Horizon". Jest trochę elementów rytmicznych ale chyba więcej ich jest na pierwszej płycie. Nie mogę ocenić tego albumu na mniej niż 5. Cały "Poland", obie płyty, jest piękny. Ciężko znaleźć jest jakieś wady. Miłą niespodzianką dla polskich fanów jest początek "Barbakane" a także oficjalna dedykacja dla Warszawy - "Warsaw In The Sun".


czwartek, 8 stycznia 2015

08.01.2015 - Muzyczna photoshopka z Warszawy 1983 czyli Poland - The Warsaw Concert #1

Po kolejnej "długiej" przerwie (zaledwie kilka godzin) witam znowu. Tym razem zamierzam się przyjrzeć bliżej albumowi "Poland - The Warsaw Concert" autorstwa Tangerine Dream. Płytę (nawet podwójną) wydano w 1984 roku. Jest ona upamiętnieniem serii koncertów jakie dał zespół w Polsce (grudzień 1983). Szczególnie podkreślił zespół koncerty w Warszawie (tego dnia zagrali dwa razy na Torwarze, 10.12.1983) - według raportów, zmienili lekko aranżację "Sphinx Lightning" (gdzieś pojawił się tekst z "Kiew Mission"). Szkoda, że nie zarejestrowali tego na płytę.

Koncerty związane z materiałem z "Poland" składały się w zasadzie tylko z nowego materiału. Został on nagrany na nowo na płytę by nadać mu spójność (np. "Horizon" był przedzielony na dwie części a na albumie mamy jedną, spójną kompozycję). Płytę tworzą cztery kompozycje (każda ok. 20 minut długości). Zespół na późniejszych koncertach grywał fragmenty z tej płyty (np. druga część tytułowej kompozycji). Zresztą Ci z Was, co kojarzą płytę "Valentine Wheels" (zrecenzowaną przeze mnie w tekście Walentynkowe Koła ), wiedzą o czym mówię. W 1997 roku zespół zagrał drugą część utworu "Poland" i fragment z "Barbakane" (znany pod tytułem "Warsaw In The Sun").
 
Czemu jest to "muzyczna photoshopka" ? Zespół nie wydał typowej koncertówki. Jest to materiał podobny ale został obrobiony i dopracowany w studiu. Można powiedzieć iż dokonano muzycznej obróbki.


W załączonym filmiku przedstawiony jest cały album w wersji kompletnej (remaster z 2012 roku). Należy wspomnieć iż nie każde wydanie tego albumu jest pełne. Zawsze wydanie 1 CD jest "wykastrowane", dlatego polowałem na wydanie amerykańskie z 1984 lub na to z 2012. Utwór "Rare Bird" został wydzielony z utworu "Tangent" jako osobna część (i tak na albumie była drobna przerwa a potem pojawia się ta część).

Recenzja ta jest poświęcona płycie pierwszej - zawiera ona 2 utwory: "Poland" i "Tangent".
 
Płytę i utwór "Poland" otwiera dźwięk znany ze "Sphinx Lightning" i przemówienie Jerzego Kordowicza (propagatora elektroniki w PRL). Po krótkim "spiczu" pojawia się elektroniczny wiatr bądź szum i wchodzi "Poland". Zaczyna się od mocnej, rytmicznej elektronicznej perkusji i "grzmotów". Czuć moc tego utworu od samego początku. W tle są różne grzmotopodobne dźwięki. Utwór jest bardzo tajemniczy i mroczny chociaż, jak np. w ok. 1:55, bywa wesoły. W końcu PRL nie był tak kompletnie zły - m.in dzięki koncertowi TD. ;) Pojawiają się dźwięki, których nie znałem wcześniej (szczegóły w perkusji np. ok. 2:50). Ok. 3:05 perkusja staje się dudniąca. Bardzo ciekawe klawisze. Utwór staje się coraz bardziej pogodny. Perkusja i rytm wyznaczany przez nią są wciągające ale nie są najważniejsze. Ok. 4:50 pojawiają się sample głosowe (zniekształcone coś w rodzaju "Umgebung" - jakieś niemieckie słowo). Piękne, krótkie solo klawiszowe ok. 5:22. Ok. 6:15 mamy "solo na perkusji" przetykane basowymi dodatkami. Charakterystyczny moment, który mi się kojarzy z "Poland". Solo kończy się w 7 minucie. Klawiszowe solo z 5:22 znowu wraca ok 7:40. Jeszcze więcej klawiszy w 8 minucie. "Poland" rozwija się.  8:36 - utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny. W 9 minucie "Poland" staje się szalony, brzmi niemalże jak gitarowe solo. Elementy gitaropodobne pojawiają się też w 10 minucie. Czuć iż coś się dzieje i utwór się zmieni niedługo. Natężęnie perkusji i moment kulminacyjny - ok. 11:20 zaczyna się zimowy pejzaż. Delikatne brzmienia i chórki. Kojarzyć się to może nieco z, również zimowym, "Mirage" (link prowadzi do mojej recenzji) Klausa Schulze (1977). Tangerine Dream pokazują teraz delikatniejsze, wrażliwsze oblicze zespołu. Muzyka delikatna niczym kryształ. Zimowa melodia piękna jak dziewczyny u mnie na roku. :) Ok. 13:40 zespół zaczyna powoli i tajemniczo rozbudowywać ten sielski, zimowy obrazek dźwiękowy. Muzyka jest trochę zamyślona. To, co dzieje się teraz jest piękniejsze od części 1szej tego utworu. Śnieg pada w rytmicznym, stałym tempie. Cicho i delikatnie płatki łączą się ze swoimi braćmi już opadłymi. Słuchacz w tym czasie wygląda przez okno wieczorem i grzeje się przy kominku.. Ok. 16:00 zaczyna się robić rytmiczniej. Wchodzi znowu mocniejsza perkusja przy lekko dronujących klawiszach. Pojawia się też charakterystyczny sekwencer i gwizdy (w 1997 - jest to niby flet). Wciągające dźwięki. Można zapaść w elektroniczną medytację. Oczywiście zespół na tym nie poprzestaje. Przed 18 minutą sekcja ta się rozwija ale wciąż są "gwizdy" i "niby flet". 18:35 - zimowa maszyneria świętego Mikołaja w mandarynkowej akcji-interpretacji dźwiękowo-muzycznej. W 19 minucie wchodzi więcej perkusji. Nie ma już sekwencera znanego sprzed chwili. "Poland" się intensyfikuje.  Przypomina jakąś bitwę między sekwencerem a perkusją. (to też jest w wersji z 1997). 20:15 - kulminacja "drum battle". Staje się to coraz bardziej intensywne. Akompaniują temu "gwiżdzące", "fletopodobne" klawisze. "Poland" pędzi na złamanie karku. Zespół daje niezły łomot, mocniejszy od ZOMOwskich pał. "Poland" kończy się nagle i nieoczekiwanie. Perkusyjna moc nagle zostaje zahamowana.

Następny utwór na płycie to "Tangent". Zaczyna się w zasadzie tam, gdzie skończył się "Poland". Początek brzmi groźnie i tajemniczo ale po chwili staje się muzyką baletową. Delikatna, romantyczna, piękna. W ok. 0:52 wchodzi sekwencer, również delikatny i subtelny. Cudowne są te "basy" przy klawiszach. Ok. 1:30 utwór staje się abstrakcją i intensyfikuje się. Znowu mamy mocny rytm, bazowany na mandarynkowym balecie. Mocne talerze jako perkusja. Dziki ryk w ok. 2:38 i pomruki zimy. Zima stulecia w pełnej krasie. Wspaniała gra perkusji. Zespół nie odpuszcza baletowej melodii. Ok. 3:35 odlatujemy gdzieś. "Rare Bird" trzepocze skrzydłami i zrzuca z nich śnieg. W 4 minucie mamy dużo zimowych efektów. Znowu muzyka jest tajemnicza i groźna. Elektroniczna zima znowu w akcji dźwiękowej. Znowu "Mirage"-ujące skojarzenia.  Po krótkiej, mroźnej przerwie znowu idziemy w nieznane krainy dźwiękowe. Idziemy krok w krok, prowadzeni przez mandarynkowych liderów przez zimowe krainy. Ciekawe efekty w tle. Warto ku nim zwrócić ucho. Całkiem fajne brzmienia są w 6 minucie. Marsz nie jest nudny mimo jednostajnego tempa. Tajemnica Krainy Lodu. Jawi się ona jako mroczna, zimna, tajemnicza. W 8 minucie tempo marszu lekko się zmienia. Można łatwo przegapić ten moment, gdzie rytm się lekko zmienia. Ok. 9:35 znowu się zmienia klimat. Zimowa przerwa. Po niej następuje TraDycyjny taniec zimolubnych Hiperborejczyków - tzw. "Polish Dance" (taki tytuł ta część miała na singlu "Warsaw In The Sun"). Wesoła i rytmiczna melodia. Są basy i można potańczyć. Zostaliśmy doprowadzeni przed oblicze Pani Zimy i tańczymy z Nią w mandarynkowy rytm. Ta część nigdy nie pojawiła się poza tym albumem i wspomnianym singlem. 12:40 - dźwięki jakby znajome... to wariancja na temat "Choronzon" ! Ciekawy remiks. Ok. 13:30 utwór wraca do poprzedniego, tanecznego klimatu. W 15:20 "Polish Dance" się kończy. Są oklaski po których następuje pauza. Ok. 15:57 startuje "Rare Bird". Również jest to wesoła część. Ma swój specyficzny klimat. Można kołysać się tego kawałka... a nawet rapować! Tak. Wykorzystano sample z niego w jednym rapsie ("W Weekendy Żyjąć" - Małolat i Ajron - paskudny utwór, szkoda, że nie podano od kogo wzięli sample...). Kompozycja w klimacie poprzedniej. Na koncertach była jednym z bisów (stąd ta przerwa i oklaski na początku tej sekcji). Jest to faktycznie rzadki ptak - zespół rzadko grywał go na koncertach (1986, koncerty w Hiszpanii w 2004 i 2 koncerty w 2007). Przyjemny dla ucha utwór grany na bis. Wieńczy on "Tangent".

Pierwsza płyta albumu "Poland" jest świetna! Po udanym "Virgin Years" zespół wchodzi w nowy okres - "The Blue Years" (okres 1984 - 1988 - do "Livemiles" włącznie ale już bez "Optical Race", również wydanego w 1988). Wejście to można zaliczyć do udanych. Muzykę obrobiono w studiu i zaprezentowano słuchaczom ją w naprawdę najlepszej formie. Po raz kolejny mamy żywy dowód na to iż TD świetnie potrafią sklejać ze sobą różne fragmenty muzyki. Całość jest spójna ale przeważają elementy rytmiczne. Troszkę więcej zimy tu jest niż w "Hyperborea" (1983). Piękna muzyka. Jeden z niewielu post-Virginowskich albumów, które są naprawdę wielkie. Zasłużona 5.  Zespół w składzie Edgar Froese, Chris Franke i Johannes Schmoelling pokazali klasę.

Bonus:



Na tym filmiku jest nagranie z koncertu z Warszawy (fragment, niestety nie wiem z którego z nich). Nagranie obejmuje cały utwór "Poland" i pierwszą część "Tangent". Podobno da się wyczuć różnice między tym "Poland" a wersją albumową.




08.01.2015 - Kolejna mandarynkowa recka

Tym razem na bardzo świeżo. Właśnie przyszła do mnie pocztą płyta: "Limited World Tour Edition 1997". Jest to singiel wydany przez Tangerine Dream z okazji trasy (europejsko-angielskiej) w 1997. Singiel ten wyszedł w 5000 egzemplarzach a mój nosi numer 3546 - środek stawki ale nie koniec. :)

20 minutowy krążek zawiera 3 utwory - dwa nowe remiksy "Maedchen Auf Der Treppe" (który jest remiksem "White Eagle" - oba utwory są z 1982) i jeden nowy utwór - "Order Of The Ginger Gild".

Czy ten mandarynkowy "Rare Bird" jest warty złapania? Tego przekonacie się czytając mój tekst oczywiście. :)

Pierwszy utwór to "Maedchen On The Stairs (Rien ne va plus - Sunset Radio Mix)". Otwiera się w sposób delikatny i piękny. Po chwili wchodzi znajomy motyw. Czuć iż jest to nowsza aranżacja niż oryginał z 1982. Jeszcze przed 1szą minutą wchodzi bit i basy. Ogólnie - klimaty troszkę Dream Mixowe. Stare brzmienia w nowej oprawie. Sympatyczna wersja. Rytm nie jest przesadnie agresywny moim zdaniem. Na ok. pól minuty przed końcem utwór się kończy w stylu podobnym do początku.

"Maedchen On The Stairs (Rien ne va plus - Sunrise Club Mix)" zaczyna się identycznie jak wersja poprzednia ale ma dłuższy czas trwania. Nawet start melodii jest w podobnym miejscu, jeśli nie identycznym. Nic nowego. "Pełna" wersja remiksu. Dodatkowe elementy zaczynają się ok. 3.30. Brzmią ciekawie. Dłuższy oryginał jest lepszy od skróconej, radiowej wersji. Piękna melodia w 4:15.
Nowocześnie brzmiące TD ale to nie jest styl jaki reprezentują obecnie. Przyjemna aranżacja starego, dobrego "White Eagle" ("Maedchen Auf Der Treppe" jest również remiksem). Według tłumacza Google, tajemnicze "Rien ne va plus" oznacza... nic nie idzie. :)

Ostatni, jedyny naprawdę nowy utwór - "Order Of The Ginger Gild". Od razu atakuje rytmem i melodią. Taki na densflora. :) Maedchen z poprzedniego utworu może zatańczyć z młodym Jerome albo - jeśli woli starszych - z Edgarem. :) Również tu jest trochę basów. Przede wszystkim mamy szalony rytm, naprawdę krejzi. Myślę, że ładnie by się sprawdzał na dyskotekach. :) Ok. 1:55 mamy lekko tajemniczą nutę. Również tego się przyjemnie słucha, chociaż to nie jest typowe TD z tego okresu. Znacznie bardziej agresywna nuta niż 2 poprzednie utwory. Ok. 4:18 pojawiają się sample głosowe. Ok. 4:55 sekwencery szaleją. 5:08 - mała porcja rytmicznych basów.  Ok. 5:50 zaczyna się łagodniejsze przejście. Dużo chórków. Po pewnym czasie utwór wraca do imprezowego nastroju i stylu, który znika w 8 minucie. Nagle wybrzmiewa niby gong i mamy tajemniczy nastrój "morning after". Pojawiają się sample wokalne - "drim drim drim" (tendżerin drim?) i coś jeszcze. Utwór się kończy.

Podsumowując całość moich mandarynkowych rozważań trzeba powiedzieć iż "Limited World Tour Edition 1997" to całkiem fajna i przyjemna minipłytka od TD. Nie jest to brzmienie z jakim chciałbym by zespół ten był kojarzony ale można powiedzieć, że jest to miła odmiana. Nie jest to rewelacyjny album. Ciekawostka dla fanów. Co innego seria Dream Mixes. Singiel mogę znowu ocenić na 4. Dobrze się sprawdzi na domówce. ;)

sobota, 3 stycznia 2015

03.01.2015 - Pamiątka czasów minionych...

Tangerine Dream po progrockowej wizycie w oku Cyklonu powrócili na scenę dopiero w 1980. 31 stycznia 1980 roku zespół wystąpił w Berlinie Wschodnim. Przedstawili zupełnie nową, improwizowaną muzykę w nowym składzie. Od tego dnia, Tangerine Dream tworzyli "oficjalnie" Edgar Froese (odwieczny i wieczny lider, klawiszowiec i gitarzysta), Chris Franke (klawiszowiec, długowieczny ale nie wieczny i wieczysty) oraz najnowszy (wówczas) nabytek zespołu - Johannes Schmoelling (ważny klawiszowiec ale nie siedział w Panteonie Mandarynkowych Bogów nawet w połowie tak długo jak Franke). Tego dnia nastąpił "podwójny" debiut Johannesa na koncercie. Zespół dał dwa koncerty zaś jeden z nich został wydany w ramach Tangerine Tree (bodajże vol. 17 - kompletne nagranie wieczornego koncertu).

Album "Pergamon" został wydany w 1986 roku jako reedycja na cały świat (a także na CD) albumu "Quichotte" (tylko winyl w Niemczech, 1980). W dwóch ok. 20 minutowych suitach zespół zawarł na płycie "the best of" z obu koncertów. Jak brzmiało owo "the best of" z ostatniego, improwizowanego koncertu zespołu?

Na Youtube jest cały album:

 

"Quichotte, Part One" zaczyna się od fortepianowego wstępu (Johannes?). Jest on bardzo charakterystyczny i zapada w pamięć. Bardzo dynamiczna część - niektóre elementy tego intra dość ciężko jest usłyszeć. Ok. 2:23 ta część staje się wręcz bajkowa. Ok. 4 minuty zaczyna się coś zmieniać - wciąż jest przynajmniej trochę bajkowo, baśniowo. Doszły syntezatory ale wciąż najważniejszy jest fortepian. Dopiero tak w 4:45 syntezatory zaczynają dominować w swój specyficzny, abstrakcyjny, elektroniczny sposób. Ok. 5:20 mamy bardzo fajny bas, cichy i delikatny ale dla mnie wyczuwalny. Zespół improwizuje bez sekwencerów (na razie). Improwizacja jest bardzo ciekawa, z nutką tajemniczości. Muzyka jest zmienna, nie jest na jedną nutę czy kopyto. Ok. 7:45 zaczyna wyraźnie przyśpieszać. W 8 minucie nastąpiła drastyczna zmiana. Jest rytmicznie ale nie dzięki sekwencerom, nie aktywowanym jeszcze. Jest sporo basu przy tym. Ok. 9:25 mamy świetny popis na "syntezatorowanym fortepianie". Ok. 10 minuty mamy dłuższą, zamyśloną część wzbogaconą o nieco "White Eagle"-ujące efekty (kojarzące się z utworem "Mojave Plan"). W 11:25 wchodzi sekwencer. Motyw zaprogramowany na nim jest dziwnie znajomy.. toż to "Tangram" ! Zespół wówczas jeszcze pracował nad tym albumem (wydany w maju 1980). To, co jest obok niego jest za to zupełnie nowe i zaimprowizowane. Ok. 13:15 - klawisze jakby kojarzące się z "Cloudburst Flight", nie wiem czemu. Na moich słuchawkach dokanałowych słabo słychać sekwencer (chyba źle je włożyłem). Całość jest bardzo rytmiczna i dość szybka. Tylko sekwencer brzmi "Tangram"-owato. W każdym razie całość jest w innym klimacie niż sety znane z 1976 czy 1977. To już zupełnie inne TD.  Teraz dobrze słyszę sekwencer i basy - naprawdę mocno włożyłem te pianki. Na pewno po uszach się dorwało też jakości - w końcu mp3 to nie flac...  18 minuta na iPodzie. Sekwencer wciąż brzmi znajomo a zespół nie przerywa improwizowania. Ok. 19 minuty powoli sekwencer "wysiada" ale jednak zostaje. Brzmi jakby się rozstroił ale gra na podobną, "Tangram"-ową nutę. Do tego niesamowite dźwięki "nibyfletu". Po jakieś chwili wraca do normy. Ok. 21:20 znowu się zmienia. Utwór zbliża się ku końcowi. 22:18 - jakaś awaria, szumy, głos. Koniec imprezy ludzie, zwijamy się. Tajemnicze dźwięki prowadzą nas do końca.

"Quichotte, Part Two" otwierają tajemnicze dźwięki, jakby kontynuacja części pierwszej. Po nich nastąpiły lekko zimowe dźwięki. Wciąż mamy aurę tajemniczości. Jest skromnie ale ciekawie. Mroczna muzyka połączona z syntezatorowymi "sykami" i jakimiś dźwiękami kojarzącymi się z "Tangram". 2:56 - co oni robią? Zoolook Jarre'a? :D "Tyt". Zmienił się klimat muzyki. Kompletna abstrakcja. Pod koniec 3 minuty wynurza się z nicości sekwencer. Ok. 4:15 nabiera mocy w basie. Jest "przystrojony" syntezatorowymi wstawkami. Brzmią bajkowo na swój sposób. Znowu mam dobre ułożenie pianki i słuchawki w uchu. Brzmienie się poprawiło. W 7 minucie do tego trochę szalonego i wciągającego rytmu dołączyła perkusja (automat). Pod koniec 8 minuty Edgar chwycił za gitarę. Teraz całość stanowi tło dla gitarowych popisów maestro Froese. Dość mocne, szalone solo. W 14 minucie wciąż Edgar mocno gra na swoich sześciu strunach. Zamiast dzikich popisów na syntezatorze mamy szaloną grę gitarzysty. W ok 16 minucie czuć iż troszkę się pozmieniało. Ok. 17:30 gitara przestaje grać. Sekwencer dalej brzmi w ten sam sposób. Długi, sekwencerowo-gitarowy pasaż. Nie przestaje nawet na 2,5 minuty przed końcem. Dopiero przed 21 minutą sekwencer zanika. Zespół dąży do zwieńczenia kompozycji. Robi bardzo łagodnie i delikatnie. Ok. 22:00 znowu pojawia się "nibyflet". W zasadzie on i dźwięki kojarzące się z organami wieńczą ten utwór. Wraz z końcem "Quichotte, Part Two" kończy się też cały album.

Całościowo jest nieźle - otrzymuje fragmenty z ważnego koncertu w historii zespołu (debiut Johannesa Schmoellinga). Część pierwsza jest zdecydowanie lepsza moim zdaniem. Ten pasaż sekwencerowo-gitarowy w części drugiej stał się na swój sposób nudzący i nieciekawy. Ci, którzy słuchają koncertów z lat 70 (zwłaszcza '76-'77) mogą się nieco zawieść. Jest to inna muzyka, inny zespół. Wciąz jednak przyjemnie się tego słucha. Nie mogę wystawić "Pergamon" całej 5. Część druga jest za słaba. 4+. Mocnym punktem tego albumu jest początek części pierwszej. Fortepianowe solo Johannesa wpada w ucho tak jak początek "Ricochet, Part Two". "Pergamon" to wspaniała pamiątka minionych czasów.

02-03.01.2015 - Walentynkowe Koła

Szczęśliwego nowego roku! :) Recenzja ta jest pierwszą jaką piszę w tym roku. Dzisiejszy tekst dotyczyć będzie albumu koncertowego TD zatytułowanego "Valentine Wheels". Zespół nagrał i wydał pierwszą część (tzw. Vintage Set) z koncertu w Londynie (06.11.1997). Druga część koncertów została wydana jako "Tournado" i pochodzi z Zabrza (23.04.1997). Jak sprawował się zespół? O tym się przekonacie w tym tekście.

Na płytę składa się 10 utworów - poza 3 wyjątkami, pochodzą one z lat 80. Te trzy wyjątki to Betrayal i Stratosfear (ale w wersji bazowanej na nowej wersji, z 1995) i Sundance Kid (nowy utwór, grany na koncertach w 1992 roku i wydany na "220 Volts Live" oraz na "Arizona Live '92").

Płytę otwiera utwór "Waterborne" ("Oasis", soundtrack, 1997). Już pierwsze dźwięki świadczą o świetnym doborze utworu otwierającego cały koncert. Początek jest bardzo subtelny i delikatny. Po chwili do niego są dobudowywane kolejne dźwięki. Całość brzmi przyjemnie i relaksująco. Nie brzmi przesadnie skomplikowanie. Zespół się jakby rozgrzewał. 2:16 - utwór zaczyna się robić dziki. Wchodzi perkusja (grana na żywo - nie automat). Chyba też pojawia się gitara. Voices In The Net uznaje tą wersję za wierną koncertową replikację wersji studyjnej. Zespół ponadto zagrał ten utwór w całości (w 1992 zadebiutowała skrócona wersja, wydana oficjalnie dopiero na "Arizona Live '92" w 2004 roku). Jestem w 5 minucie i czuję, że ten utwór ma moc. Zespół się rozgrzał i gitarzysta szaleje (niestety nie Edgar :) ). W 5:44 utwór się wycisza i wchodzi przejście w kierunku następnego utworu. Mocno w jego stylu. Tajemnicze i mroczne.

Nadchodzi... Betrayal! Po dwu-trzy sekundowym wstępie wchodzi mocna i znajoma sekwencja. Mocniejsza wersja od oryginału. Ostatni raz Betrayal był grany w 1990 (w stosunku do koncertów z 1997) a zadebiutował - w 1987. Bardzo krótki ale szybki utwór. Przejście trwa ok 15 sekund. Podsumowując: poprawna reinterpretacja klasyka.

Zespół szybko, wręcz od razu, przeszedł do grania fragmentu z utworu "Poland". Od razu wchodzi perkusja. Brzmi trochę inaczej od oryginału z 1983 ale jest mniej więcej wierna (inne instrumentarium). Ok. 0:57 ludzie rozpoznają znajome brzmienia. Dopiero wtedy "Poland" brzmi mocno klasycznie. Wzmocniona jest linia basowa i perkusyjna. Zaprezentowano dość długi wycinek z końca utworu. Aranżacja jest wierna i nie odstaje mocno od wersji albumowej ("Poland. The Warsaw Concert", 1984). Z upływem czasu, utwór staje się coraz szybszy i intensywniejszy. Nigdy nie zagrali (poza 2001 - promocja "Dream Mixes III") części pierwszej Poland (oczywiście poza 1983 rokiem). Pojawiają się w utworze gdzieś dodatkowe chórki i może jakieś dodatkowe brzmienia. Po ok. 6,5 minuty "Poland" się kończy i zaczyna się mostek. Pojawiają się znajome skądinąd dźwięki - chyba słyszałem je na "Ages", solowym albumie Edgara Froese z 1978 (albo remiksie któregoś z utworów z tej płyty).

Sundance Kid. Utwór otwiera krótki wstęp po którym od razu wchodzi sekwencer. Wydaje się on być na przedzie, zaś reszta utworu stanowi tło. Niezwykle szalony, rytmiczny kawałek. Ok. 1:36 wchodzi perkusja. Brzmi troszkę w stylu mocnosekwencerowej muzyki TD z wczesnych lat 80 ale to nie jest to. Mostek trwa ok. 1 minuty. Pojawiają się w nim specyficzne chórki. Jest zupełnie odmienny od utworu "Sundance Kid".

Przechodzimy nim w kierunku "Silver Scale". Wersja ta jest bazowana na wersji wrzuconej na 5 płycie box setu "Tangents" (1994). "Nowoczesne" chórki i brzmienia na tle sekwencera. Wbrew pozorom, jest to bardzo spokojny utwór. Powrócił na "deski" po wielu latach nieobecności - grany był w latach 1980 i 1981 jako nowa kompozycja (ok. 20 minut). Czuć iż wersja na "Valentine Wheels" musi być odświeżona. Ok. 3:37 zaczyna się rytmiczna część. Brzmi jakby zespół zaczął improwizować na wesołą nutę. Czuć dodatki ale nie są one przegięte ani nie jest ich zbyt wiele. Mostek również trwa ok. 1 minuty.

Kolejny utwór to "Warsaw In The Sun". Zaczyna się znajomo. Perkusja mocno wali. Brzmi mocno oryginalnie, wiernie w stosunku do oryginału z albumu "Poland". W zasadzie bez zmian - dodano np. chórki (są jakby w tle). Przejście do kolejne utworu jest jak zwykle płynne. Trwa ok. 1 minuty.

"Stratosfear 1995". Aranżacja dłuższa niż studyjna wersja tej interpretacji klasyka z 1976. Zaczyna się mniej więcej jak studyjna wersja (z 1995, "Tyranny of Beauty"). Wzmocniono chórki. W 1 minucie Stratostrach wybucha. Od razu czuć moc gitary. Żywy i mocny utwór. Nic nie zastąpi jednak wspaniałego oryginału. Tu brzmi bardziej rockowo. Chórki są szczególnie wyraźne w ok. 4:38 i nieco dalej. Jest to poszerzona wersja z większą ilością gitary. Mostek jest krótszy (ok. 50 sekund) i kojarzy się z tą częścią z wyraźnymi chórkami.

"Dolphin Dance" - poprzedzony jest przepięknym wstępem. Po nim wchodzi znajomy rytm. Czuć dodatkowe dźwięki i chórki. Niestety, partia gitarowa jest playbackiem (wg Voices In The Net). Piękna wersja klasyka z "Underwater Sunlight" (1986). Nie jest przesadzona pod względem dodatków. Mostek trwa ok. 1,5 minuty. Lekko może się kojarzyć ze specyficzną atmosferą "Underwater Sunlight" - pojawia się słynny dźwięk "wynurzenia" a potem... mostek właściwy (ok. 0,5 minuty).  Na 20 sekund przed końcem przeradza się w melodię ze "Le Parc" ale w zwolnionym tempie.

Nietrudno zgadnąć co będzie następne - "Le Parc" ! :) Mocna, dynamiczna i szybka wersja. Szalony utwór. Dużo się dzieje ale sekwencja jest jakby bardziej w tle miejscami. Pojawiają się jakieś dodatki. Po 3 minutach zaczyna się mostek.

"Beach Theme". Kolejny soundtrackowy utwór na tym koncercie. Tym razem z "Thief" (1981). Jest to debiut koncertowy tego utworu. Voices In The Net opisuje tą wersję jako odmienną od studyjnej a więc zespół nagrał ten utwór od nowa na potrzeby trasy koncertowej. Brzmi naprawdę ciekawie i ładnie. Dużo gitary, wręcz ona odgrywa "pierwsze skrzypce" tutaj. Utwór ten wieńczy tą część koncertu.

Czas na podsumowanie. Jest to pierwsza płyta koncertowa TD z niezmienionym materiałem (żadne studyjne remiksy materiału z koncertów). Dość porządna i ciekawa. Pochwalić ją można za odmienną interpretację "Beach Theme" (debiut tego utworu na żywo!) oraz za wskrzeszenie klasyka - "Silver Scale". Mocny "Betrayal" także jest atutem tej płyty. W zasadzie zespół zagrał swoje utwory bez większych zmian i dodatków, chociaż one też się pojawiają. Tradycyjnie, wielkim plusem koncertów TD są przejścia między utworami (których zabrakło na Phaedra Farewell Tour w 2014 roku...). Całościowo, "Valentine Wheels" jest dość porządnym albumem. Można się czepiać setlisty ale gdyby Edgar i jego ekipa mieliby zagrać wszystkie swoje hity z lat 80. to chybaby taki koncert trwał z pół dnia. :) "Tangents" jest obecnie nie do dostania (nieliczne używane egzemplarze krążą na Allegro) a ten album jest dość łatwy do dostania ("mandarynkowe" wznowienia z 2009). Dla prawdziwego fana - opłacalne chociażby ze względu na "Silver Scale". Dla innych - nic specjalnego. Mocną 4 mogę wystawić z całego serca. 

PS. Wydanie z 2004 (Membran, te z jaszczurką) ma karniaka za okładkę :) Niestety ja mam właśnie te...