wtorek, 24 marca 2015

24.03.2015 - SBB pomiędzy płytami - Live Jazz Nad Odrą 1975

Dzisiaj, po bardzo krótkim okresie oczekiwania, doszła do mnie płyta SBB - "Live Jazz Nad Odrą 1975". Ukazała się ona nakładem GAD Records w 2013 roku. Jest to zapis wyjątkowego koncertu zespołu będącego w pewnym sensie "pomiędzy płytami" - "Nowy Horyzont" nie został jeszcze wydany a "Pamięć" nie została nagrana. Nie przeszkodziło to jednak muzykom zaprezentować muzykę z obu tych płyt wzbogaconą o "coś jeszcze" od muzyków. Gdyby ta płyta przyszła dzisiaj z pół godziny wcześniej, nie powstałaby zapewne wcześniejsza recenzja z dzisiaj: Tangerine Dream - Sorcerer . (Nie)Skromnie podlinkowałem stosowne recenzje płyt SBB gdyż takie popełniłem.

Okładka tego albumu. Młody Józef Skrzek w akcji.

Recenzja ta powstanie w wyniku pierwszego, dziewiczego wręcz odsłuchu tego albumu. Od momentu zamówienia planowałem ją napisać. Nie sądziłem, że płyta pojawi się tak szybko. Tylko to, że zacząłem pisać poprzednią recenzję sprawiło iż musiałem odłożyć tą na później.

Części wstępnej stało się zadość. Nie chcę ujawniać za dużo gdyż od tego jest książeczka dołączona do płyty. Warto ją przejrzeć a także kupić sam album. Na necie nie ma więc jest to jedyna "alternatywa".

Nie ma na necie wielu próbek z tego albumu. Posłużę się tylko oficjalnym zwiastunem tej płyty. Zostanie on podlinkowany przy stosownej okazji.

1. Pamięć w kamień wrasta. Mój zachwyt nad studyjną (1976) wersją tej kompozycji sprawił iż nie mogę się doczekać przesłuchania tej wersji roboczej. Utwór rozpoczyna Józef Skrzek i tajemnicze, ciche dźwięki. Koncert rozpoczyna się od wprowadzenia atmosfery mroku, tak jak wspomniany przeze mnie wcześniej "Sorcerer" Tangerine Dream. Po chwili wchodzi perkusja i gitara (ok. 0:55). Pamięć w wersji rockowej zapowiada się niezwykle ciekawie. Zupełnie inne spojrzenie. Po rockowym wstępie następuje partia fortepianowa. Fajny, ciekawy popis wirtuozerski od Józefa, wzbogacony cichym Davolisintem oraz jego śpiewem (nie wokal). Brzmi jak fragment z "Wolności z nami". Ok. 4:10 wchodzą bardziej znajome dźwięki ale w innej, skromniejszej aranżacji. Dominuje fortepian i gitara (cicha, skromna, delikatna). 5:00 - wchodzimy mocno w rockową Pamięć. To, co następuje po elektronicznym Skrzekowichrze w oryginale. Tu brzmi to jeszcze lepiej niż w oryginale. 5:40 - wchodzi wokal (na tle fortepianu). 7:00 - znowu znajoma partia ale w innej aranżacji. Świetnie to brzmi na fortepianie. Piękne połączenie tego instrumentu i basowych brzmień. 8:00 - zaczyna się.. chyba zaraz wejdzie szybkie solo z ok. 10:00 (w wersji oryginalnej). Cichy bas w tle. Weszło! 8:855. Niesamowicie to brzmi bez syntezatorów. Tu w wersji bardziej rockowej. Cały czas jest bardzo znajomo ale inaczej. Pojawia się Davolisint i fortepian. Świetna jakość nagrania tylko cicho (słucham na -20 dB na swoim iPodzie... zwykle słucham muzyki na poziomie -35 do -30 dB). Skromniejsza aranżacja bo i skromniejsze środki. Żeby choć był tutaj Minimoog. :) Ale nie jest źle, jest bosko. Prawdziwy Odlot dla fana SBB. Skrzek katuje Davolisinta (jedyny syntezator jaki miał wówczas). Ciekawie to wszystko brzmi.. "jazzgot", "muzyczy szum". Ok. 12:55 - niesamowite.. uwielbiam tą partię w oryginale a tu jest jeszcze bardziej dzika, ostra i drapieżna. SBB z rockowym pazurem. 14:41 - tu jest ostra gitara (albo duet z Davolisintem) - ciekawie to brzmi, mając w hmm.. Pamięci oryginał (także na CD !). Ok. 15:50 zespół powoli wieńczy kompozycje. Skrzek finiszuje ją swoim fortepianem. Pod sam koniec dołącza się do niego Piotrowski na perkusji. Mocny finał.

2. Fos. Z "Pamięci" przechodzimy w ostrą, szybką, szaloną improwizację. Świetna perkusja Jerzego. Cudowna gitara. Rockowe oblicze SBB, bardziej szalone niż na debiutanckim SBB z 1974. Słychać gitarę basową Józefa. Piękny muzyczny szum. Szalona solówka Apostolisa na basoSkrzekowym tle. Cudowny utwór. Utwór wieńczy perkusja i krótka, krzykliwa gitara.

3. "Szalony Grześ" rozpoczyna Szalony Józef na basie. Tym razem to Skrzek soluje na basie i Davolisincie. Ten utwór powinien nosić tytuł "Szalony Józek". ;) Piotrowski rytmicznie gra na perkusji. Niesamowity utwór. Nie do pominięcia. W zasadzie wchodzi od razu po finiszu poprzedniego utworu. Dzikie, szalone, ostro solo. Ciekawe zwieńczenie kompozycji.

4. Bass. Solo basowe Józefa. Chyba też wspiera się Davolisintem (na początku). Ciekawe solo. Skrzek ma niesamowity talent. Przy odsłuchu pominęło ten utwór i następny. Okazało się iż pliki skonwertowane z kopii płyty zrobionej przeze mnie były wadliwe. Problem już naprawiony, kosztem niesamowitego spadku nastroju... Tą i następną część dodałem potem. Ech...

5. Ku Pamięci. Krótki, minutowy utwór (fragment). Tym razem cały zespół basuje razem i niezwykle szybko. Przechodzi w solo perkusyjne Jerzego.

6. Drums. "Na perkusji będzie grał Jerzy Piotrowski". Tym cytatem z pierwszej płyty SBB (1974) chciałbym podsumować ten utwór. Nic więcej. Prawie 3 minuty popisu (nie wtrącajmy polityki ani POlityki tutaj ;) to nie miejsce na to). Bardzo ciekawe solo.

7. Wolność Z Nami (I). Davolisintowe Skrzekopomruki otwierają ten utwór. Pewna reminiscencja z wstępu do Pamięci zaprezentowanego na początku tego koncertu (i tej płyty). Tym razem jest to bardziej ponura i groźniejsza wersja. Cicha harmonijka i skromna perkusja uzupełnia elektrodźwięki. Groza jeszcze groźniejsza niż na "Sorcerer" Tangerine Dream. ;) A może ładunek grozy jest ten sam ale inaczej wyrażony? :) Ocenę zostawiam Słuchaczom. Ok. 2:20 perkusja mocno łomocze. Cudowna aranżacja. Ok. 2:40 zaczyna się fortepian i Davolisint. Znajoma partia, gdzieś ze środka bodajże (a może początek?). Brzmi nieco odmiennie niż wersja studyjna. Świetna wersja koncertowa. Brzmi lepiej i ciekawiej. Na swój sposób hipnotyzująca. Głównie gra Skrzek. Pod koniec pojawia się także jego głos.

8. Z Których Krwi Krew Moja. Wczesna wersja hitowego utworu z "Pamięci". Wychodzi z poprzedniego utworu. Ciekawy fortepian, wręcz boski! Dopiero po kilkunastu sekundach, jak weszła gitara i perkusja to rozpoznałem ten utwór. Skromniejsza aranżacja ale równie ciekawa. Dużo wirtuozerii. Ok. 1:25 wchodzi wokal Józefa. Rockowy refren wciąż zachował swoją moc. Skrzek naprawdę głośno krzyczy. Instrumentalna część utworu robi wrażenie. Brzmi wiernie ale skromniej. Ok. 3:35 - wspaniały Davolisint. Utwór brzmi jak powinien ale został później przearanżowany na bardziej "bogato" (i nieco skrócony). Tu mamy więcej rocka. Ok. 5:45 wchodzi moja ulubiona partia z tego utworu. Śmiem twierdzić, że tu brzmi lepiej niż w oryginale. Świetny fortepian / Davolisint. Mam motyla w uchu. To chyba z miłości do muzyki. ;) A ja z takiej to miłości jestem. ;) Nie słyszałem cichych dzwonków tkliwości bo były na drugim kanale a ja słyszę tylko jednym uchem. ;) Fani SBB na pewno polubią tą aranżację. Skromniejsza (nadużywam tego słowa ale "uboższa" to byłaby obraza!) ale wciąż piękna. Końcówka jest bardzo rockowa. Fortepian przechodzi w kolejny utwór.

9. Piano. Ciekawe, tajemnicze solo fortepianowe. Niezwykle intensywne i zróżnicowane. Skrzek szaleje na fortepianie z iście szaleńczą prędkością. Straż Miejska gdyby istniała wtedy to pewnie by dostał mandat za przekroczenie prędkości. ;) Pojawia się nawiązanie do sola z Pamięci (tego nad którym się zachwycałem). Dużo się dzieje przez cały czas. Później muzyka brzmi jakby zupełnie z innej epoki. Wszystko to jest płynne. Jeden z najbarwniejszych momentów na tej płycie, chociaż naprawdę ciężko powiedzieć co tu nie jest barwne i ciekawe (z pozycji fana SBB).

10. Toczy Się Koło Historii. Ten sam fragment pojawia się np na koncercie w Getyndze z 1977 (również wydanym na CD) ale tu w skromniejszej aranżacji. Świetnie brzmi wykonane na fortepianie i Davolisincie. Utwór podniosły i dumny, posuwa się do przodu marszowym tempem, wyznaczanym perkusją Piotrowskiego. Wykonanie instrumentalne, pozbawione tekstu. Całość to jeden z dwóch utworów (20 minut każdy) na którejś solowej płycie Józefa Skrzeka (jednej z pierwszych).

11. Wolność Z Nami (II). Finał koncertu. Gwałtownie wkracza na scenę i rozrywa bieg koła historii. Zaczyna się od intensywnego fortepiany podpartego pomrukującym Davolisinthem. W pewnym momencie fortepian znika i pozostaje tylko Davolisint. Proto dark ambient od SBB ? ;) To gdzieś ze środka utworu. Jest głośno, muzyka jest rozedrgana i .. po prostu Skrzeczy! :) Wchodzi perkusja i wciąż Skrzeczy. Brzmi niezwykle ciekawie. Szalona, psychodeliczna muzyka. Skrzeczy, dźwięczy, brzmi. Utwór należy do Skrzeka, zdecydowanie. W 6 minucie do gry muzycznej przyłącza się Anthimos Apostolis. ze swoją gitarą. A może prowadzony jest dialog muzyczny o przyjaźni polsko-greckiej? ;) Niektóre partie brzmią mi na Davolisint a nie na gitarę. Muzyczny wymiar ekstazy i szaleństwa. Ok. 7:40 jest świetne "przełamanie". Perkusyjne zerwanie rozmów. Ok. 9:00 utwór niby się kończy. Davolisint cicho pomrukuje. Pojawia się też fortepian. Kolejna rozbudowana i majestatyczna partia fortepianowa. Skrzek prowadzi dialog muzyczny na dwa fronty - Davolisint i fortepian. Ok. 11:30 następuje koniec koncertu i bardzo ciche oklaski. 

Publiczność niezwykle żywo przyjęła ten koncert. Zespół nie zrobił ani sekundy przerwy. Przez 72 minuty zdawało się, że grają jedną ale niezwykle długą, rozbudowaną i zróżnicowaną kompozycję. Dużo tu "momentów". Starsi (bardzo starsi.. "starsiejsi" ode mnie ;)) fani być może powspominają sobie stare, dobre czasy i koncert na którym być może byli. Młodsi zaś - poczują muzyczny klimat tamtego SBB i wysłuchają wspaniałego koncertu zespołu, godnego by słowo "zespół" pisać przez duże i pogrubione Z.

Sam również z wielką przyjemnością przesłuchałem tej płyty. Nie zraziła mnie do niej mała usterka techniczna (po mojej stronie jak się okazało). Brzmienie albumu jest niezwykle ciche i wymaga przygłoszenia. Jednak najważniejsze - Muzyka - smakuje. Muzyczne danie na tym płaskokrążku lustronumerycznym jest niesamowicie wysokiej jakości. SBB tutaj jest także pomiędzy stylami - rockowym (jak na "SBB" z 1974) oraz bardziej progresywnym, silnie Skrzekodominantnym (od albumu "Pamięć" z 1976). Wyjątkowy album, wyjątkowy koncert, wyjątkowy Zespół. Cóż więcej mogę napisać (i tak popadłem w grafomanię :P) ? Kolejna świetna płyta. 5.

PS. A dla fanek (i dla niektórych fanów :P) - w każdym wieku - z tyłu pudełka jest młody Jerzy Piotrowski bez koszulki. ;)

PS 2. Recenzję tą dedykuję Marlenie, mojej przyjaciółce i Słoneczku. Przepraszam za odwołane spotkanie ale obowiązek mnie wezwał. ;) Mam nadzieję, że Ci się spodobało. :)


24.03.2015 - Czarnoksiężnik (bez Złodzieja)

Album "Sorcerer" to pierwszy oficjalnie wydany soundtrack w prawie 50-letniej historii Tangerine Dream. Nie oznacza to iż zespół nie miał nic do czynienia z muzyką filmową wcześniej. Pod koniec lat 60. Edgar skomponował muzykę do jakiegoś polskiego filmu (niestety, nie mam informacji o tytule) a także do paru niemieckich filmów. W niektórych też był aktorem. Prawdziwe zainteresowanie sobą zespół przeżył w latach 80-tych. Wówczas powstało mnóstwo soundtracków, w olbrzymiej większości niedostępnych w sklepach oraz strasznie drogich i rzadkich w "drugim obrocie".

"Sorcerer" (1977) jest jednym z niewielu albumów z muzyką filmową TD który da się dostać w "normalnym obrocie". W 2012 roku został zremasterowany i wznowiony na rynek a dwa lata później. w 2014, Tangerine Dream nagrali od nowa i wydali większość muzyki zrealizowanej w ramach oryginalnego wydania "Sorcerer" a także uzupełnili o dodatkowe, zupełnie nowe nagrania (chociaż nie "z epoki"). Warto też wspomnieć o tym iż nowa wersja "Sorcerer" doczekała dość intensywnej promocji - kilka koncertów gdzie TD grali tylko materiał z "Sorcerer 2014" a także do koncertowych łask powrócił Betrayal i wkroczył Grind (dwa utwory z tej płyty).





"Sorcerer" to nowa wersja filmu z 1953. Oba są bazowane na książce (bodajże też ten sam tytuł). Książkę tą przeczytałem w liceum na zajęciach z wf-u (uroki wiecznego zwolnienia... ;)) przy akompaniamencie m.in tej oto muzyki.


Powyższy film zawiera w sobie całą muzykę w oryginalnej wersji.

1. (Main Title). Mroczna kompozycja, pełna strasznych, syntezatorowych efektów. Pełna napięcia i tajemnicy. Ciekawy utwór, kojarzący się przede wszystkim z kosmicznym, tajemniczym brzmieniem grupy zwłaszcza z okresu 1971-1972 (Alpha Centauri i Zeit). Wybrzmiewa atmosfera strachu i niebezpieczeństwa. Z każdą chwilą jest coraz strasznie.

2. Search. Krótka, "wesoła" sekwencja. Dla odmiany po strasznym i groźnym (Main Title). Nie jest to utwór monotonny ale nie promieniuje z niego wspomniana aura. Dużo ciekawego brzmienia, tak jak w poprzednim utworze. Atmosfera się rozkręca z każdą minutą.

3. The Call. Z pozoru dron ale z ciekawą melodią nad syntezatorową, ponurą, groźną pulsacją. Niepokój. Nóż na gardle. "Jak odmówisz to przyjdzie Wania i cię zastrzeli". Syntezatorowe "nad" miejscami brzmi jakby protoorkiestralizacja. Melodyjka pod "oczekiwanie na połączenie z konsultantem".

4. Creation. Kolejny tajemniczy i groźny kawałek. Mrok opisany dźwiękiem. Z niego wyłaniają się cienie. Groza bije z każdej sekundy. Tangerine Dream świetnie tworzą atmosferę. Jest pewna melodia ale raczej dość szczątkowa (cicha gitara łkająca ze strachu). Gitara podkreśla i upiększa. Drobny rockowy akcencik.

5. Vengeance. Ciche klawisze i ponure, tajemnicze "dodatki". Muzyka brzmi jakby soundtrack do jakiegoś pojedynku (nie oglądałem filmu). Jeden z moich ulubionych utworów z tej płyty. Pojawia się też delikatne, fletopodobne granie (mellotron?). W późniejszym momencie do głosu dochodzi groza i strach. Dwóch patrzy po sobie groźnie. Muzycy próbują jakoś oddać siłę ich wzajemnego spojrzenia. Znowu mamy do czynienia z pewną formą "protoorkiestralizacji". Utwór trzyma w napięciu. Pojawia się także skromna gitara (?). Mniej minimalistycznie jest dopiero pod sam koniec. Epicki finał kompozycji.

6. The Journey. Kolejna krótka kompozycja. Tajemnicze, minimalistyczne brzmienie oparte o sekwencer. Pojawia się mellotronowy (mam nadzieję ;)) flet. To właśnie on tworzy główną melodię w tym utworze.

7. Grind. Szybka, rytmiczna kompozycja. Niemalże wesoła w porównaniu do reszty albumu. Brzmienie ciekawe i trochę podchodzące pod orkiestrę jak dla mnie (mam jedno ucho, na dodatek słoń na nie nadepnął :P Nie, nie ten raper :P). Bardzo szybki sekwencer. Niepokojące zakończenie.

8. Rain Forest. Kolejny szybki kawałek ale tym razem nie jest wesoły. Tajemnicze dźwięki "natury" na tle szybkiego sekwencera. Dużo akcji. Ciężarówka wypełniona niebezpiecznym, wybuchowym materiałem przejeżdża przez las. Chwila nieuwagi i to wszystko może wybuchnąć.

9. Abyss. Kolejny utwór nawiązujący luźno do klimatów z wczesnych lat 70. Tajemniczy, mroczny i na swój sposób hipnotyzujący. 7 minut a więc jest najdłuższym utworem na tej płycie. Jest to najmroczniejsza kompozycja na tej płycie. Groza i strach wręcz krzyczą. Są wszechobecne. Niektórzy zapewne po przesłuchaniu tego utworu poczuliby się źle a może nawet - wpadli w depresję. Świetny utwór dark ambientowy. Soundtrack do prawdziwego koszmaru a może do jakiejś arcymrocznej wizji samego Piekła. Ok. 2:15 pojawiają się w tle jakieś odgłosy, jakby jęki potępieńców skazanych na wieczne cierpienie za niesłuchanie TD. ;) Piękna kompozycja. Mnóstwo efektów. Ok. 3:05 wchodzi sekwencer. Brzmi jakby znajomo... Macula Transfer? Druga połowa utworu brzmi trochę w klimatach tej solowej płyty Edgara Froese. Przy okazji, polecam ten album Edka. ;) Jeżeli go nie zrecenzowałem to za to uchybienie szczerze przepraszam. Mea culpa, mea tangerine culpa.  Abyss mocno ryje mózg. Jest opętańczy. Wbija się w mózg przez uszy i przejmuje kontrolę nad myślami i odczuciami Słuchacza.

10. The Mountain Road. Rozpoczyna się od skromnego fletu, oczywiście wzbogaconego syntezatorowymi efektami. Szybko dołącza się perkusja (albo jakiś sekwencer). Niecałe dwie minuty relaksu w pięknej aczkolwiek nie do końca spokojnej i relaksującej atmosferze dźwiękowej.

11. Impressions Of Sorcerer. Niesamowicie piękny utwór z cudowną gitarą Edgara Froese. Impresje Czarnoksiężnika... troszkę mi się smutno zrobiło gdyż od razu jak się tylko ten utwór zaczął to pomyślałem (o zmarłym niestety) Edgarze. A tak poza tym, to świetny utwór. Znowu taki relaksacyjny.

12. Betrayal (Sorcerer Theme). Główny hit z tej płyty. Krótki wstęp i szalona, piękna, dynamiczna sekwencja startuje. Pojawia się też perkusja. Dużo mellotronu (?). Tajemnicze brzmienie formuje się na tle sekwencera. Niesamowite dźwięki w tle. Jedyny utwór na tej płycie, który był grany na koncertach (poza Grind, który pojawił się w 2014). Każda późniejsza aranżacja jest mocniejsza od tej studyjnej ale nic nie zastąpi oryginału. ;) Piękny motyw. Na swój sposób jest to "rozedrgana" kompozycja. Sporo się dzieje. Jedne z najpiękniejszych 4 minut na tym albumie.

"Sorcerer" jest pierwszym "poważnym" projektem soundtrackowym zespołu. Jest to, moim zdaniem, bardzo udany album. Posiada wyjątkową, specyficzną atmosferę, która stanowi wielki plus. Niestety nie mam porównania jak się ma dźwięk do obrazu czyli do samego filmu. Ciekawa pozycja w dyskografii zespołu. Zasłużona 5-tka!

PS. Czemu taki tytuł posta? Ponieważ istnieje remix (oficjalny) utworu Betrayal, który został połączony z fragmentem innego utworu z kolejnego soundtracku zespołu - "Thief". Wersja ta nosi tytuł "Sorcerer And Thief" (nagranie pochodzi z bootlega, tytuł ten został nadany na oficjalnej publikacji zespołu, "Antique Dreams", link prowadzi do YT, do momentu startu tego utworu).

sobota, 21 marca 2015

21.03.2015 - Podążanie za marzeniem wraz z SBB...

Czyli 'Follow My Dream" (1978). Dzisiaj zamierzam Wam przedstawić tą płytę z całkiem obfitego dorobku polskiego SBB. Płyta ważna gdyż to dzięki niej ludzie z Zachodu poznali się na nieodkrytych do tej pory talentach ze Wschodu. Polacy dogonili cywilizowaną resztę świata, przynajmniej w sensie muzycznym. Zresztą zespół dość często grywa(ł) fragmenty z niej na swoich koncertach - często nawet dość obfite. Jeden z oficjalnie wydanych koncertów zawiera cały album "Follow My Dream" zagrany na żywo!





Płytę tworzy 8 utworów, dwie suity wypełniające każdą ze stron oryginalnego winyla. Jest tu parę piosenek jak i też pewien ciekawy smaczek, który postanowiłem zachować sobie na potem. Moje wydanie (Metal Mind Productions, 2006) zawiera 3 bonusy ale pominę je. Rzadko ich słucham a i nie one są najistotniejsze. ;) Po raz pierwszy teksty u SBB są po angielsku (wyjątek: I Need You, Babe z debiutanckiego albumu SBB z 1974).

Pierwsza część albumu - suita Going Away.

Freedom With Us. Utwór rozpoczyna się wstępem brzmiącym jak organy. Utwór przyjmuje minimalistyczną, skromną aranżację. Nie dzieje się wiele. Spokój i delikatność. Słychać głównie klawisze Skrzeka. W ok. 1:35 wchodzi wokal. Nie jest przesadnie mocny ani głośny. 2:30 - muzyka staje się bardziej rockowa. Dołącza się delikatna gitara i perkusja. Całość wciąż jest delikatna i spokojna. Na szaleństwo jeszcze przyjdzie czas chociaż utwór wciąż się rozwija. Najwięcej się dzieje w sekcji klawiszowej. Zespół się dopiero rozgrzewa. Niedługo przestanie wiać nudą (zależy dla kogo)... Przejście w kierunku następnego utworu jest dość delikatne i spokojne chociaż ma w sobie nutkę niepokoju.

3rd Reanimation. Mocny punkt albumu. Od razu uderza nas po uszach mocna i szybka perkusja Jerzego Piotrowskiego wspierana przez klawisze Józefa Skrzeka. Ok. 0:45 wchodzi melodia. Brzmi lekko saksofonowato. Teraz to chyba jest jazz-rock. ;) Bez tej perkusji to byłby kit a nie hit. Jest to szybki utwór, zwłaszcza od ok. 3 minuty. Gdzieś ok. 3 minuty zaczyna się naprawdę mocne szaleństwo - Skrzek daje popis swoich umiejętności. Ok. 4-4.30 zaczyna się wolniejsza część ale brzmi nie mniej epicko jak inne. Kurtyna opada i następuje przejście w kierunku kolejnego utworu. Spokojna i delikatna, krucha syntezatorowa melodia.

Going Away. Znowu perkusja na start, tym razem w rytmie marszowym. W tle cicho i wesoło nadaje Józef. ;) Perkusja delikatnie i powoli staje się coraz głośniejsza, tak jak i "syrena". Nagle ok. 1:30 dochodzi do kulminacji. Zmienia się rytm i melodia. Ok. 2:35 znowu zmiana. Tym razem dochodzi też bas. Zaraz zacznie się piosenka. Przyjemny, jednostajny rytm z elektronicznymi dodatkami jest tłem dla wokalu. Ok. 5:35 dochodzi do kolejnej zmiany w brzmieniu. Utwór przechodzi w...

(Żywiec) Mountain Melody. Potężne solo Józefa. Pierwiastek kosmiczny w niezwykle żywej muzyce SBB. Jeśli po tym utworze nie uznacie Skrzeka za porządnego klawiszowca to ja chyba Was nie przekonam... Ciężko to opisać na YT nie ma wersji studyjnej. Ciekawie to wyglądało na DVD Live in 1979. Utwór ten wieńczy część 1sza płyty Follow My Dream.

Druga część albumu - suita Follow My Dream.

Wake Up. Tajemniczy, syntezatorowy wstęp. Hipnotyzujące dźwięki i delikatna melodia. Ok. 1:20 wchodzi "sekwencer" (Skrzek chyba nie korzystał z tego, stąd cudzysłów). Melodia dalej wybrzmiewa w podobnych, gładkich tonach. Ok. 2:25 zaczyna się zmieniać i brzmi ostrzej. Dochodzi bas i perkusja oraz gitara. Teraz gra całe trio i budzą Słuchacza. Jest bardzo rytmicznie i może nawet słodko. Przyjemna melodyjka. Ok. 4:30 utwór się "łamie" i zaczyna się tajemnicze przejście.

In The Cradle Of Your Hands. Powtórka z Pamięci (podlinkowałem nieskromnie swoją recenzję tego albumu), część 1sza (W kołysce dłoni twych). Nowa aranżacja części śpiewanej wspomnianego utworu. Novum jest angielski tekst. Nowa wersja nie oznacza z automatu gorszej. Wciąż brzmi ciekawie ale i znajomo jednocześnie. Zdecydowanie utwór uległ odświeżeniu, odmłodzeniu i złagodzeniu.

Growin'. Druga część. Jak dobrze pamiętacie oryginał to rozpoznacie dźwięki. Ciekawa, bogatsza w dźwięki aranżacja. Ok. 1:10 - uwielbiam te dźwięki. 2:10 - świetny motyw. Bardzo go lubię. Brakuje mi tej gitary jak w oryginale. 2:50 - SBB szaleje. Szybka część tego utworu. Zagrane łagodniej niż w oryginale ale wciąż drapieżnie i z (lekko obciętym) pazurem. W końcu Apostolis się pokazał ze swoją gitarą. Ta część mogłaby być ilustracją do sceny pościgu. Ok. 5:15 gonitwa zwalnia i zbliżamy się do finału czyli...

Follow My Dream. Utwór rozpoczyna się od wesołej i rytmicznej perkusji. Syntezatory są cicho ale są wyraźne i słyszalne. Stają się głośniejsze oczywiście. Muzycznie, może jest pewne podobieństwo do Freedom With Us. Piosenka się rozwija i słychać to szczególnie od ok. 3:00. Później pojawia się ciekawa partia gitarowa, która dominuje. Można się zapomnieć przy tej piosence. Ok. 5:30 mamy mrocznawe przejście. Ok. 6:10 zaczyna się kolejna część tego utworu. Kojarzy mi się z "dyskotekową" częścią pod koniec Force Majeure (z albumu Force Majeure, Tangerine Dream, 1979). Uderzenie gongu i organowe outro. Groźne i straszne. Skrzek wieńczy płytę w podobny sposób co ją zaczął.

Niezwykle przyjemny i przełomowy dla zespołu album. Warto zwrócić na niego uwagę gdyż w zasadzie jest to "zachodni" debiut SBB. O ile zespół grywał za granicą wcześniej to jednak dopiero Follow My Dream był płytą w pełni "zachodnią" - nagrana i wydana w Niemczech. Fani na pewno się uśmiechali słysząc wariację na temat W kołysce dłoni twych z albumu Pamięć (1976). Ok. 50 minut przyjemnej dla ucha muzyki, chociaż mniej rockowej niż na poprzednich płytach. Żałuję, że na Youtube nie ma więcej próbek z wersji studyjnej. Chciałbym umieścić jeszcze (Żywiec) Mountain Melody i In The Cradle Of Your Hands wraz z jego następcą, Growin'. W zasadzie chętnie bym podlinkował całą płytę ale nie ma. A szkoda bo to dobra płyta. ;)

piątek, 20 marca 2015

20.03.2015 - Nie do końca Zielona Pustynia

Dzisiaj kupiłem sobie w jednym z warszawskich sklepów z płytami album Green Desert (Tangerine Dream, 1986). Nie pamiętam kiedy go ostatni raz słuchałem ale jak zobaczyłem napis Tangerine Dream i skojarzyłem, że tej płyty jeszcze nie mam to od razu kupiłem. 16 zł ale sprawiło mi niemałą radość. Jeszcze lepiej mi się zrobiło jak odkryłem, że to jest pierwsze wydanie (obecnie na Allegro ludzie wystawiają je za 60 zł + oczywiście wysyłka).

Historia tego albumu zaczyna się w 1973 roku. Młody Peter Baumann wyjeżdża w wakacje do Indii i Nepalu. Edgar Froese i Chris Franke zostają sami i zabawiają się fajnymi zabawkami w studio. W efekcie powstały przyszłe podwaliny pod ten album. Miała to być, w pierwotnym zamierzeniu, prezentacja możliwości i umiejętności zespołu dla świeżo powstałej ale już wielkiej Virgin Records. Kiedy Peter wrócił, muzycy porzucili pracę nad tymi taśmami i zajęli się nagrywaniem albumu Phaedra.

Do taśm z wakacyjnych sesji z 1973 roku Tangerine Dream powrócili w 1984 roku. Zostały one dokończone i zremiksowane by w 1986 ukazać się jako Green Desert. Green Desert stanowi istotny krok w ewolucji brzmienia zespołu - po raz pierwszy pojawia się sekwencer (dysponowali sekwencerem w studio w którym album ten został nagrany w 1973 roku).


Załączony powyżej obraz przedstawia okładkę posiadanego przeze mnie wydania tejże płyty. Nie widać tu zieleni. :) Stąd wziął się tytuł tego posta.

Zespół zamieścił 4 utwory o łącznym czasie trwania nieprzekraczającym 40 minut.


Cały album tu jest.

Pierwszy utwór to najdłuższa, 20 minutowa, kompozycja tytułowa. Zaczyna się mrocznie i tajemniczo. Po chwili pojawiają się tajemnicze świsty, szelesty itp. Soundtrack do słynnego, westernowego kłębka kurzu przemierzającego Dziki Zachód tyle, że w wersji mrocznej. ;) Warto się wsłuchać w tło, w te wszystkie dodatkowe dźwięki, szelesty, świsty, nibybłyski. Jest ciemna noc. Światło księżycowe opromienia Dziki Zachód. W 3:26 słychać kosmitów. Coś musi być nie tak z ich spodkiem. Jest tajemniczo. Coś się zaczyna dziać ok. 4:50. Pojawia się perkusja (Franke, ostatnie nagrania TD z Chrisem Franke na perkusji). W 5:30 wchodzi delikatnie gitara. Szeleści wiatr. Samotny UFO-kowboj przemierza pustkowia Dzikiego Zachodu. A może to Edgar na koniu jedzie? Utwór delikatnie się rozwija. Brzmi niezwykle przyjemnie. Bardzo cywilizowana muzyka - w porównaniu z poprzednimi albumami zespołu. Pojawiają się też i inne dźwięki - np. smyczki ok. 7:50. Dominuje jednak gitara. Różna roślinność szeleści. Słońce świeci i ogrzewa naszego bohatera. Jest już dzień. Czas skopać tyłki kilku Indianom (a może Indyjczykom ;) ?). Przed 10 minutą utwór się rozwija i intensyfikuje. Franke gra bardziej dynamicznie na perkusji. Edgar także uderza w inne tony swoją gitarą. Zaczynamy pędzić galopem a nie spokojnym kłusem lub inszym truchtem. Rozpędzamy się. Wciąż jest wyczuwalny pewien niepokój. Przed czym ucieka nasz heros? Kosmici strzelają ale Kowboj omija ich pociski. Ciekawe klawisze przed 12 minutą. Kosmicznie nastrojowe. Talerz Tajemnic goni Kowboja z gitarą (i syntezatorem). Pościg staje się coraz bardziej intensywny. Szybko mijamy krajobraz. Galopadę wiernie próbuje oddać Chris Franke grający na perkusji. Gitary niestety nie ma bo Kowboj musi uciekać w obawie o własne życie by kosmici nie zdobyli jego skalpu. ;) Talerz Tajemnic wciąż kontynuuje pościg. Koń staje się coraz bardziej zmęczony. Biegnie przez kamieniste podłoże. Perkusja znikła ok. 15:40. Muzyka jest groźna, tajemnicza i złowieszcza. Czyżby jednak naszego dzielnego Kowboja dopadli UFO-Indianie? 16:30 - wieje wiatr. Muzyka brzmi zupełnie inaczej od tego, co było jak i tego, co będzie (Phaedra). Ostatnie 2-3 minuty to żałobna symfonia elektroniczna na cześć oskalpowanego Kowboja. Piękna aczkolwiek smutna melodia pojawia się ok. 18:20. Wyłania się ona ze smyczków, które teraz uzupełniają ją. Utwór się wycisza na koniec ale mam poczucie jakby niedookreśloności. Nie został skończony. Zakończenie jakby urwało się w pewnym punkcie. Nie mniej, te 20 minut minęło naprawdę szybko. Nie jak 20 minut. Jak mniej niż 20 minut. :)

White Clouds. Utwór rozpoczyna perkusja i jakieś syntetyczne wycie. Tym razem Indianie i ich sygnały dymne. Perkusja przyśpiesza i wchodzi ciekawa, przyjemna melodia. Wesołe jest życie Indiania. ;) Skalpy i fajka pokoju. ;) Tytułowe Białe Chmury (a może raczej blade bo dla Indian my to blade twarze ;)) nie przysłaniają grzejącego mocno jak Franke na perkusji Słońca. Przyjemny utworek. Słychać, że wakacyjny klimacik dał się we znaki Frankemu i Froesemu. :) Pojawiają się fletopodobne brzmienia ok. 4:00. Mimo pewnego mroku w dźwięku, nie jest to mroczny utwór.

Astral Voyager. Wódz Mandarynkowy Sen przeholował z fajką pokoju. Sekwencer pełną gębą, otoczony głosami duchów przodków. Niezłe zielsko wykombinował Wódz. Ależ Wodzu, co Wódz. ;)
Pojawiają się smyczki i fletopodobne brzmienia. Kolejny przyjemny, wakacyjny utworek. Zupełnie nie w stylu TD z wczesnych lat 70, mocno zakrapianych eksperymentami dźwiękowymi. Może ten utwór powstał w 1984 na bazie sekwencji z '73 ? Nigdy się nie dowiemy prawdy. Nigdzie nie wyszły nawet fragmenty z oryginalnych taśm z 1973. Sekwencja zmienia się trochę pod koniec. W sumie to niewielka zmiana ale zauważalna.

Indian Summer. Spokojna, cicha, równina należąca do Czerwonoskórych. Słońce błyska słonecznie spomiędzy Białych Chmur. Wiatr spokojnie wieje. Lato i wakacje pełną gębą. ;) Pojawiają się syntezatorowe basy. Czyżby kowboje jechali i głośno strzelali ze swoich coltów? W ten czas piękna Pocahontas (w tej roli: jakaś hot piękność z Instytutu Pięknych Słoneczek. ;) Nie wybrałem jeszcze odpowiedniej. Czekam na zgłoszenia. ;) ) gra na syntezatorowym flecie i zerka na swoje równie piękne odbicie w jeziorze. Wakacyjna sielanka. Indyjska idylla. Może lekka prefiguracja dla Sequent 'C', gdzie wielką rolę odgrywa "flet" (tu, w Indian Summer, tworzy główną melodię utworu). Córka Wodza daje fajne solo na flecie dla dzikiej przyrody by ją uspokoić i zapewnić jej przychylność dla swojej wioski. Zakończenie - gwałtowne, "szybkie", słoneczne przebłyski i wiatr. Dużo wiatru. Wichura? Tornado? :) To już zostawiam Waszej imaginacji bowiem właśnie skończył się ten album.

Co by tu powiedzieć / napisać na koniec? Green Desert jest nietypowym albumem. Brzmi zupełnie inaczej niż inne z okresu Pink Years (1970 - 1973). Pewnie przeszedł sporą metamorfozę podczas remiksowania w 1984. Prawda jest nieznana i raczej nigdy jej nie poznamy. Co więc poznaliśmy? Spokojny album. Bardzo delikatny i łagodny, z pewną nutką tajemniczości. Pozycja raczej dla fanatyków Tangerine Dream choć dla fana Słoneczek też coś się tu znajdzie. ;) W każdym razie nie żałuję wydanych 16 zł. Mam płytę i starczyło jeszcze na rogalika z Biedronki za 1.20 więc jest cudownie. ;) Nie oceniam tego albumu bo nie potrafię. Ciężko jest to ocenić. Takie zupełnie niemandarynkowe TD.

20.03.2015 - Mandarynkowa Astrofobia '99 czyli Rocking Mars - CD 2

Dzisiaj dokończę co zacząłem wczoraj. Pozostała do przesłuchania i zrecenzowania druga płyta z albumu Rocking Mars. Po część wstępno-historyczną zapraszam do wczorajszego tekstu opisującego płytę pierwszą .

Druga część koncertu została uwieczniona w całości na drugiej płycie. Zespół natomiast nie umieścił żadnych bisów - w tym rzadkiego Ancient Powerplant (pierwotnie nagranego jako soundtrack - The Keep, nagrany w 1983 czy coś koło tego, wydany w 1997). Przypominam iż jest to pierwszy raz gdy zespół grał tą kompozycję na koncercie. Następny raz nastąpił dopiero w 2014 roku podczas koncertów w Australii - Supernormal - The Australian Concerts 2014 ). Dla zainteresowanych, na Youtube jest wycinek z Tangerine Tree 43 zawierający tylko i wyłącznie bisy z koncertu w Osnabrück (12.06.1999) - 23 minuty, 4 mandarynkowe bisy .

Drugi set otwiera kompozycja pod tytułem Ça Va - Ça Marche - Ça Ira Encore, wydana na singlu o tym samym tytule (1998, singiel był bonusem do box setu Dream Dice ). Jest to jedna z rzadszych kompozycji TD. Znajome (dla mnie intro) - tajemnicze i intrygujące dźwięki z których powoli wyłania się melodia i rytm, dość szybki i oparty o sekwencer. Nagle coś się dzieje i mamy szybką perkusję połączoną z ostrą gitarą. Gitara odgrywa ważną rolę w tym utworze. Wydaje się iż nie ma tu klawiszy a tylko gitara i perkusja (ew. gitara przysłania syntezatory). Oczywiście klawisze są. :) Szybka i rytmiczna kompozycja, pełna energii chociaż niekosmicznej (może poza początkowymi, introdukcyjnymi dźwiękami). Bardzo kosmiczny i tajemniczy mostek. Brzmi jakby doszło do jakiejś awarii na międzygwiezdnym krążowniku. Przeciążenie systemu. Stan: Astrophobia.

Astrophobia. Jesteśmy zagubieni gdzieś w przestrzeni kosmicznej. W m-tym (mandarynkowym) wymiarze. Intro tego utworu długo wybrzmiewa ale przeradza się w mocny i energetyczny kawałek z przysłowiowym powerem. Czuć mocne basy. Napięcie rośnie z każdą sekundą. Pierwszy bit pojawia się w 2:00. Ok. 2:30 zaczyna się prawdziwe szaleństwo, wspomagane gitarą. Szybki rytm i fajny gitarowy riff. Z każdą chwilą jest coraz ciekawiej. Nie można narzekać na nudę. Warto zwrócić uwagę na klawiszowe rytmy - np. ten w 5 minucie. Po nim szybko wchodzi gitara. W zasadzie mocne partie gitarowe to jedyna różnica między tą wersją a studyjną. W 7 minucie mamy chyba najmocniejszy moment utworu. Basy mogą niszczyć żebra i uszy, do tego wesoły, szybki rytm i mocna gitara o niezmiennej dla tego utworu sygnaturze brzmieniowej. Dość szybko nastrój się zmienia. W 8 minucie mamy jakby tykanie zegara. Ok. 8:50 mamy powrót do dźwięków z początku utworu. Przejście jest raczej mało ciekawe. Miło jednak, że jest. ;)

Tharsis Maneuver. Bardzo ciekawy utwór. Mocno wybrzmiewa, zwłaszcza zanim wejdzie perkusja. Wyraźne, mocne basy. Zgrabnie omijamy meteoryty w paśmie tarsjańskim. Mnóstwo smyczkopodobnych brzmień. Pojawia się też gitara ale nie jest tak wszechobecna jak w poprzednim utworze. Mocna gitara wchodzi dopiero w 2:10. Jest otoczona anielskimi chórami (w kosmosie.. co ci TD ćpali.. ;)). Świetna perkusja w ok. 3:35. Ok. 4:30 utwór się kończy i zaczyna się mostek. Jest cichy i delikatny.

Outland. Zgrabnie z mostku przechodzimy w charakterystyczny, kosmiczny dźwięk otwierający tą kompozycję. Podbito basy. Ok. 0:30 wchodzi coś. Automat perkusyjny czy coś.  Ok. 0:50 utwór naprawdę się zaczyna. Mocno i z przytupem (oraz z gitarowym pazurem). Gitara świetnie wybrzmiewa i uzupełnia utwór. Znowu wspaniałe momenty, godne tytułu "Rocking Mars". Mars nie jest chłodny ale gorący. W końcu Rzymianie tak zwali swego boga wojny. ;) Tradycyjnie, gitara i podbite, wzmocnione basy to w zasadzie jedyne różnice między oryginałem z płyty a wersją koncertową (debiutancką w tym przypadku). W ok. 3:00 mamy technopodobną perkusję. Potem się robi niezwykle ciekawie. Pojawiają się efekty jakby znajome... Edgarowe Macula Transfer? "Techniczny" klimat cały czas się mocno trzyma. Taniec - breakdance - w przestrzeni mandarynkowo-kosmicznej. Kolejny, szybki, energetyczny, mocny utwór. Gorące rytmy ale w nie dyskotekowo-tanecznym wydaniu. Myślę, że mało kto by chciał tańczyć do tej nutki. :) Delikatne i spokojne zakończenie przeradza się w ciekawy mostek. Mogliby pociągnąć dłużej tą melodię i rozwinąć ją. Troszkę mi się z Logos kojarzy.

Dies Martis. Ostatni utwór z Mars Polaris ale to jeszcze nie koniec setu. Po kosmicznej chwili dźwiękowej mamy "fortepianosyntezator" ciekawie i spokojnie plumkający w akompaniamencie "efektów specjalnych" i smyczków. Spokojny, delikatny (prawie)finał. Drobny i przyjemny relaks po intensywnych, muzycznych, kosmicznych, rytmicznych, mandarynkowych, dźwiękowych eskapadach. Ciekawy mostek, z saksofonopodobnymi brzmieniami.

Następne 3 utwory to wyjątki z Sony Center Topping Out Ceremony Score, bardzo rzadkiego singla TD.

Terra Gravity - delikatna, skromna kompozycja. Bardzo tajemnicza. Po chwili wchodzi sekwencer i prawdziwie dyskotekowy rytm. Mandarynkowy melanż podlany dziwną gitarą. Przechodzi w tajemniczy sposób w kierunku następnego utworu.

Wormhole Number Five - od razu mocna perkusja i głęboki bas. Bardzo rozbudowana sekcja perkusyjna. Dziwny utwór. Brzmi jak solo perkusyjne z dodatkowymi efektami by nie było nudno. Całkiem fajne solo, trzeba dodać.

Red Ocean - lekko nawiązuje do Logos Coda. Takie zwieńczenie drugiego setu koncertu. W tle brzdąka sobie gitarzysta. Mocna gitara wchodzi ok. 1:55. Dość fajny i krótki utwór. Ciekawe zakończenie.

Podsumowując, druga płyta jest równie ciekawa co pierwsza chociaż jest bardziej urozmaicona. Szybkie i mocne kawałki, takie jak Astrophobia, zostały wymieszane ze spokojnym Red Ocean czy Tharsis Maneuver. Świetna druga część wyjątkowego koncertu. Zasłużone 5. Mocny, rockowy punkt w dyskografii TD. 

Całe wydawnictwo to zasłużona 5. Chociaż za obcięcie Running Out Of Time z pierwszej płyty powinienem obniżyć ocenę o co najmniej pół stopnia...

PS. Linki w tytułach utworów prowadzą do stosownych filmów na YT. Nie ma zbyt wiele próbek z tego albumu i wszystkie są z płyty drugiej.

czwartek, 19 marca 2015

19.03.2015 - Mandarynkowa Astrofobia '99 czyli Rocking Mars - CD 1

Tym razem recenzję sponsoruje pewne słówko: prokrastynacja . ;) Zamiast wziąć się za naukę to wolę spędzić ten wieczór ze słuchawkami w uszach i odpowiednią muzyką. Co dzisiaj na playliście? "Rocking Mars". Dwupłytowy album koncertowy Tangerine Dream wydany w 2005 roku, zawierający większość z ich jedynego koncertu w 1999 roku (12.06.1999, Osnabrück). Całość krąży na necie jako TT 43 ). Zespół wówczas zaprezentował w większości zupełnie nowy materiał - cały album Mars Polaris (wyszedł w tym samym miesiącu - też czerwiec, 1999). Niestety, nie ma zbyt wiele na Youtube więc będę musiał podlinkować oryginalny album (a na Rocking Mars aranże są ostrzejsze i mocniejsze - tytuł płyty zobowiązuje :P).

W tym poście zrecenzuję tylko pierwszą płytę. Album składa się z dwóch CD, po ok. 45-50 minut każdy.

Okładka drugiego wydania, Membran, 2009 (posiadanego przeze mnie)


Na pierwszej płycie jest 6 utworów. Wszystkie pochodzą z wspomnianego wcześniej Mars Polaris.

Pierwszy z nich, Comet's Figure Head, jest tajemniczym z początku (i nieco kosmicznym) ale mocnym wejściem zespołu. Od początku towarzyszy nam "żywa" perkusja - Emil Hachfeld. Całość wzbogaca w ciekawy sposób Gerard Gradwohl na gitarze. Czuć pracę sekwencera i tajemniczą, trochę zachmurzoną na swój mandarynkowo-kosmiczny sposób, melodię. Muzyka się rozkręca z każdą chwilą. Ok. 2:30 wchodzi mocny, potężny bas oraz gitara. Gitara jest mocna, słyszalna i wyczuwalna. "Rocking Mars in its finest", jakbym to miał ująć w naprawdę dobry sposób (a nie wiem jak dobrze to oddać po polsku). W 4 minucie jest niesamowita gitara. Tej partii gitarowej nie ma w studyjnej odsłonie. Utwór wyraźnie brzmi mocniej i ciężej. Nabrał masy. Niekończąca się partia gitarowa wzmacnia i dodaje uroku temu utworowi (który jest świetny w wersji studyjnej). Klawiszowe melodie są raczej na drugim planie ale nie można ich pominąć. Trzeba się w nie wsłuchać. W końcu po to się słucha TD - dla klawiszy. ;) 8:26 - niesamowity Odlot przez prawdziwie duże O ! Cudowne klawisze. Przebłysk Kosmosu. A potem drapanie strun. ;) Ok. 9:50 utwór się kończy i rozpoczyna się przejście, bazujące na tej końcówce. Mroczny, tajemniczy pasaż prowadzący nas w kierunku..

Rim Of Schiaparelli i niezapomniany otwierający ten utwór dźwięk. Po nim od razu wchodzimy w rytm. Właściwie ten utwór startuje ok. 1:10. Rytmiczny i dość szybki. Klawisze brzmią eterycznie, cicho i skromnie ale czuć pewną dozę mocy.  Perkusja w "nowoczesnym" stylu ale niektóre partie klawiszowe brzmią trochę kosmicznie. Nie jest to kosmos rodem z lat 70. ale też jest fajnie. ;) W tle jakieś świsty się pojawiają, coś jakby nibyflet. Troszkę bardziej dyskotekowy kawałek, zwłaszcza jak się rozkręci. Kosmiczno-anielskie chórki wieńczą ten utwór. Są przeplecione kosmicznym odgłosami. W końcu płyta traktuje o kosmosie. :P Ciekawe przejście - znowu tajemniczy pasaż, kojarzyć się może z latami 70 i rozwlekłymi, tajemniczymi improwizacjami.

Deep Space Cruiser - Krążownik Międzygwiezdny P4C1 zaatakowany przez meteoryty! Kosmiczne kamienie stukają niczym lodowy grad w pancerz statku. Ale jest spokojnie. To tylko uroki gwiezdnych wojen lotów. Spokojny, sympatyczny kawałek z mocną, drapieżną gitarą. Zaczyna się jakby tak od środka. Trzeba się wsłuchać bo klawisze są fajne ale można je łatwo przegapić jak się wsłucha w gitarę. ;) Ok. 4 minuty jest całkiem fajne solo gitarowe. Ewidentny dodatek, tego nie ma w wersji studyjnej, o ile dobrze pamiętam. Kolejne ciekawe przejście.

Pilots Of The Ether Belt - ciekawy wstęp. Utwór rozpoczyna sympatyczna perkusja i skromne klawisze. Łatwe do zapamiętania i zanucenia. Ok. 1:25 utwór startuje "z kopyta". Gitara jest novum i została dodana na potrzeby tego koncertu. Świetnie brzmi. Niesamowity dodatek chociaż przysłania resztę (np. sympatycznie brzmiące klawisze z 2:15 i dalej). W ogóle na moich słuchawkach coś zbyt cicho brzmi reszta całości, poza gitarą. Mocne i ciekawe basy w ok. 3:45. Spokojne przejście wzmocnione mięsistymi basami. 4:09 - dźwięk znajomy... to jest coś z Dream Mixes II (1997). :) Niestety nie pamiętam z którego utworu. Ok. 4:40 pojawia się jeszcze raz. W tym utworze jest sporo takich delikatniejszych przejść. Mocarna partia w 6:00. Potężna gitara wzmacnia całość brzmienia. Brzmienie gitary skojarzyło mi się z... Depeche Mode - Come Back . :) 7:35 - znowu jest rytmicznie i ciekawie. Gitara plumka cicho i delikatnie oraz wzbogaca i uatrakcyjnia całość. Bardzo progresywny utwór. Dość często się zmienia. Niestały w brzmieniu (w przeciwieństwie do mnie i moich uczuć wobec Słoneczek :D ). Kolejne niesamowite przejście. Elektryfikuje. Dosłownie. Po kosmicznym brzmieniu mamy sekwencer i smyczki (oczywiście syntezatorowe :P).

Spiral Star Date - Spiralna Kosmiczna Randka. :D Startujemy od razu grubo - od sekwencera. Ciekawa melodia jest dodana jako dodatek do sekwencera. Rytm jest mocny. Oczywiście znowu pojawia się, nieobecna w aranżu studyjnym, gitara. Świetny utwór. Jest lekki i miły dla ucha. Delikatny i skromny ale nie bezbronny. Mocniejsza gitara pojawia się ok. 1:50. Chyba ta partia była też na Mars Polaris. Trochę za lekkie klawisze ale na szczęście wciąż je słyszę. :) Ok. 5:30 - powtórka z rozrywki, muzyka brzmi znajomo (i gitara również). Bardzo długi mostek - ok. 1,5 minuty. Intrygujące brzmienie, bardzo cicha perkusja. Cichsza od klawiszy! Kojarzy się mi z czymś. Tak, Running Out Of Time (Miracle Mile, soundtrack, 1989). Nie zamieszczony na tej płycie.

Mars Mission Counter - delikatna i skromna, tajemnicza melodia. Brzmi troszkę jak podrasowana elektronicznie i dopieszczona harmonijka ustna. Ok. 0:50 milknie i wchodzi szybka oraz rytmiczna melodia. Pojawia się gitara albo są to jakieś syntezatorowe wstawki. Trzeba się wsłuchać w klawisze. Skromna melodia ale za to wyraźny rytm. Fajny "fortepianopodobny" motyw się przewija. Warstwa rytmiczna jest tak ciekawa jak pierwsza połowa Poland ale tu dzieje się jeszcze więcej. Nie ma "grzmocenia" ale też jest fajnie. :P Pojawiają się jakieś orkiestropodobne, smyczkopodobne ozdobniki, wyraźniejsze (tak jak i uprzednio wspomniany motyw) w drugiej połowie utworu. Głosy, chórki, rozpoczynające się w ok. 5:25 stanowią (o ile dobrze pamiętam) element oryginalnego zakończenia. Zespół nic nie dodał nowego. Następują oklaski i koniec płyty pierwszej. Zakończyła się pierwsza część tego koncertu.

Pierwsza płyta zawiera spory wycinek pierwszego setu z koncertu. Wycięto tylko wstęp oraz wspomniany wcześniej utwór Running Out Of Time. Tangerine Dream dość rzadko grali utwory ze swojego obfitego repertuaru soundtrackowego. Szkoda, że został pominięty, zwłaszcza, że miejsca na płycie jest aż nadto (CD 1 trwa ok. 45 minut). Niemniej, jest to kawał dobrej muzyki podanej w bardzo ciekawym wykonaniu. Lubię Mars Polaris i uważam go za jeden z najlepszych albumów w niemalże nieskończonej dyskografii TD. Na tej płycie zespół zaprezentował studyjne wersje (oczywiście podrasowane pod koncert) ale z dodanymi nowymi partiami gitarowymi. Warto się w nie wsłuchać i zwrócić na nie ucho. Bywa rockowo ale nigdy nie jest zbyt dyskotekowo na tej płycie. 5. Ale gdyby zabrakło pierwszego utworu (Comet's Figure Head) to ocena poszybowałaby gwałtownie w dół! ;)

PS. Nie ma próbek na YT. Jeżeli coś znajdę to wrzucę w drugiej recenzji, dotyczącej CD 2.
PS 2. Poprawiłem jedną literówkę. :)

środa, 18 marca 2015

17-18.03.2015 - Atak depresji...

Miałem iść spać ale "drobny incydent" sprawił, że nie mogę zasnąć. Otóż zacząłem myśleć nad swoim życiem, o samobójstwie, o tym, co bym powiedział "na odchodne" paru osobom, które lubię. Wtedy się popłakałem. Po chwili rozmowy i odpoczynku postanowiłem iż napiszę recenzję na blogu. Długo trwał wybór płyty - przecież opisałem większość posiadanych przeze mnie płyt TD ! A na niektóre nie mam ochoty bo są za długie (a może i warte recenzji...). Wybór tym razem padł na... "Some Great Reward" (1984) Depeche Mode. Wystarczyło dłuższe spojrzenie i przeglądnięcie tekstów piosenek w książeczce (zacząłem cicho śpiewać "Somebody") i uznałem, że to by było to! Jakoś mnie na uczucia wzięło.

Jak pewnie wiecie, mam parę "odskoczni" od Tangerine Dream. Przecież znam na pamięć wszystkie albumy (no prawie... są takie, których słuchałem raz czy dwa w ciągu tych kilku mandarynkowych lat... serio!). Czasem warto, wbrew tytułowi bloga ("TANGERYNKOWA strona życia"), zwrócić uwagę Czytelników na inną muzykę, żeby nie wyszło, że jestem monotonny. ;) Chociaż tak, jestem...
Ta recenzja to 20-sta napisana w 2015 roku i jednocześnie 5 (w tym roku) niezwiązana z TD.

Może jakiś wstęp, tak bardziej od siebie? Depeche Mode słucham od dłuższego czasu ale faza minęła i to zdecydowanie. Mniej więcej wtedy, jak kupiłem sobie "Violator" (1990) gdyż tej pozycji mi brakowało do pełnej dyskografii studyjnej (to było przed ukazaniem się "Delta Machine" w 2013 roku, sporo przed). Czasem jednak wracam do słuchania DM, zwłaszcza do swoich ulubionych płyt - właśnie "Some Great Reward" czy "Construction Time Again". Ta pierwsza jest tematem niniejszego artykułu.

Od razu wrzucę cały album (za pośrednictwem Youtube). Okładka mogłaby być lepszej jakości, paskudna jakość i jakaś taka wyblakła.



"Something To Do" otwiera album w sposób agresywny i mocny. Perkusja i melodia uderzają Słuchacza niczym pięść, wzmocniona basowym kastetem. Po chwili dołącza się męski wokal Gahana. Pojawiają się też sample (np. coś w stylu klaksonu samochodowego).

"Lie To Me" - wciągający rytm na start i agresywny, mocny bas. Melodia aż się prosi o zanucenie (ta na starcie). Wokal brzmi jakby przepuszczony przez jakiś efekt. "Okłam mnie szczerze". Brzmi absurdalnie? "Powiedz, że mnie kochasz, powiedz, że jestem jedynym". Wszystkie znajomości na jedną noc takie są.. jedno wielkie kłamstwo ale wypowiedziane na tyle przekonująco, że... nie będę kończył. ;) Także mocny utwór na tej płycie - zarówno od strony instrumentalnej jak i tekstowej.

"People Are People" - tak jak poprzednie piosenki, jest szybka, rytmiczna i agresywna. Tym razem o rasizmie. A raczej przeciwko. Czarny, żółty, biały. Wszystko jedno. To człowiek. Ten utwór to jeden z singli z tej płyty. Odrobinę słabszy niż dwa poprzednie ale to tylko moje zdanie.

"It Doesn't Matter" - romantyczna, delikatna pościelowa. Piosenka o tęsknocie. Mocne basy ale nie jest agresywna i szybka w brzmieniu. Czułe wyznanie. Tym razem od Martina Gore'a. Na następnej płycie zespołu ("Black Celebration", 1986) piosenka doczekała się swoistej kontynuacji. Basy mimo wszystko ranią moje uszy. Mam mocno basowe słuchawki, za basy odpowiada oddzielny przetwornik. Taki cud techniki - dwa przetworniki w słuchawce. ;)

"Stories Of Old" - łagodny i delikatny początek przechodzi w ciekawą, nastrojową piosenkę. Kolejny mocny punkt na płycie. Utwór staje się mocniejszy przy pierwszym refrenie. W sumie to dość łagodna w brzmieniu piosenka.

"Somebody" - punkt na który czekałem! Fortepianowy, skromnie zaaranżowany utwór (w zasadzie). Kolejne czułe wyznanie od Gore'a. Najlepszy tekst na tej płycie. Prosto w moje uczucia. Nie jestem już smutny, muzyka i ta recenzja poprawiły mi humor. Zsamplowano pod koniec bicie serca. Również singlowy utwór.

"Master And Servant" - bardzo dobry, super mocny (ktoś coś zauważył ? :>) punkt programu. Bardzo agresywna piosenka. Kolejny singiel z tej płyty. O czym jest? Niegrzeczne zabawy w łóżku - BDSM a konkretniej - dominacja. Któreś ze Słoneczek mnie weźmie na smycz, pobawi się ze mną w panią i sługę ;) ? Let's play master and servant / Come on master and servant !!

"If You Want" - tajemniczy, dziwny początek. Perkusja i basy walą niczym sąsiedzki remont. W pewnym momencie utwór przyśpiesza ale nie jest wybitnie agresywny (choć może podrapać ;) ). Oczywiście, można potańczyć. Nie jest źle ani tragicznie, co najmniej średnio.

"Blasphemous Rumours" - znowu tajemniczy początek. Brzmienie perkusji jest znajome i kojarzy się z tym albumem. ;) Fajny efekt jest przy wersie o podcięciu żył. ;) Utwór smutny, spokojny poza refrenami ale potem staje się nieco mocniejszy. Smutny finał fajnej płyty. Mimo tekstu, muzyka wcale nie jest aż tak smutna. Co z tego, że ktoś umiera, zawsze jest czas na party i czilałt! ;) Soł ajronic, tak ironicznie. Końcóweczka końcówki: "dodatkowy" utwór. Mała perełka.

"Some Great Reward" to ciekawa płyta. Brzmieniowo, znowu jest mrocznie. Utwory są agresywne i szybkie. Album-pięść. Jest też trochę miejsca na coś łagodniejszego. Lubię tą płytę, jest to jedna z moich ulubionych płyt Depeche Mode. Taka na 5-teczkę, jak wszystkie moje Słoneczka. :D Mam nadzieję, że podczas odsłuchu basowa Moc była z Wami! ;)

wtorek, 17 marca 2015

17.03.2015 - Francuskie Pola... MAGNETYCZNE !

Dzisiejszy odcinek sponsorują nuda i niechęć (delikatnie powiedziane...) do przedmiotu "międzynarodowa porównawcza polityka społeczna". Dzisiaj przedstawię Wam jeden z lepszych albumów mojego pierwszego Mistrza muzyki elektronicznej - "Les Champs Magnetiques" ("Magnetic Fields") autorstwa Jean Michel Jarre'a.

Jest to jedna z lepszych pozycji w jego dyskografii. Potem raczej średnio mu szło. Ma sporą dyskografię i sporo koncertów, także rekordowych. Z czego zasłynął (poza "Oxygene Part 4", które zna chyba każdy :P) ? Działalność charytatywna (o ile dobrze pamiętam, coś tam w UNESCO), theremin (głównie w "Oxygene Part 3").

Co ważnego jest na tej płycie? Sample. Sporo tu sampli. Ponadto, bardziej rozrywkowe brzmienie. Zupełnie odmienne od tego, co muzyk pokazał na swoich poprzednich płytach - "Equinoxe" (1978) oraz "Oxygene" (1976). Na poprzednich raczej zabawiał się z "poważną" elektroniką, przez co słuchacz otrzymał ciekawy miks poważnej muzyki kosmicznej bądź ambientu ("Oxygene Part 1"), rockowych solówek (solo w "Oxygene Part 2") oraz synthpopopodobnego czegoś (nieśmiertelne "Oxygene Part 4").

Na serwisie Youtube jest umieszczona cała kopia albumu.



Okładka - Jan Michał Zelektryfikowany (patrzcie na włosy) :)

Część 1szą otwiera szybka partia, brzmiąca nieco jak fuga. Szybko wpada w ucho i w pamięć. Pod nią są dodatkowe efekty bo klawisze, w przeciwieństwie do kobiet, nie mogą być nagie. :P Szybko pojawia się też perkusja a dodatkowe klawisze z brzmienia lekko przypominają gitarę. Utwór wówczas staje się bardzo rozrywkowy w brzmieniu i wydaje się być jeszcze szybszy. Nawet podczas "przejścia" (ok. 2:30) jest wciąż żywy i rytmiczny. Bardzo żywa i rytmiczna część utworu. Ok. 4:05 zaczyna się kolejne przejście. Oczywiście w tym "refrenie" nie ma słów. Prawdziwa muzyka elektroniczna jest instrumentalna. ;) Pojawiają się sample - np. coś w stylu płukania ust (gdzieś w 5 minucie). :D W 6 minucie "fuga" zmierza w kierunku zmiany. Rytm zanika, wycisza się. Przed 7 minutą cały rytm zanika. 

Słychać jakieś tajemnicze dźwięki. Muzyczny wymiar hipnozy. Jakieś głosy, śmiechy. To wszystko sample. W praktyce cała część druga pierwszego utworu składa się z sampli. Coś drga, ktoś mówi. A wszystko to podlane przyjemnymi, delikatnymi brzmieniami. Bez bitu i basów. Ok. 8:25 można mieć poczucie iż właśnie elektroniczny słowik szczebiocze wesoło o (elektronicznym, a jakże!) poranku. Później jest więcej grania niż samplowania ale proporcje się zmieniają (np. jakieś koty czy coś). Czuć klimat "przejściowy" w 11 minucie.

3cia sekcja. Nagle wchodzi szybki rytm i sekwencer. Wesoła Noc w Chinach (pod tym tytułem część ta ukazała się na koncertowym "The Concerts In China" w 1982). Disco wczesnych lat 80. Brzmi jeszcze bardziej rytmicznie i weselej od początku tego utworu. Ciało samo prosi się do tańca. "Rozśpiewane" klawisze z lekka kojarzyć się mogą z Thereminem ale JMJ nie użył tego instrumentu na tej płycie. Impreza na całego. Ciekawe czy ta część poradziłaby sobie na dyskotekach w XXI wieku? :) Agresywny bit, sekwencer i gorący, porywający do tańca rytm. Na koniec DJ odchodzi samotnie bo nikogo nie wyrwał. :P

Część 2 - bardzo znany fragment z tej płyty. Żywy i rytmiczny. Charakterystyczny bit, przypominający konia oraz ten rytm.. Elektronicznie bajkowy kucyk Pony! :D Melodia słodka jak miód (i niektóre moje koleżanki ;)). Myślę, że też mógłby zrobić małe zamieszanie i rozruchy na parkiecie. ;) W pewnym momencie na scenę wchodzi Bob Budowniczy i jego ekipa. Kupa sampli rodem z placu budowy i... muzyczna ilustracja ciszy, bezdźwięku wcale nie niemego. Tworzy on tło i podkład pod..

Część 3 - .. trzeci utwór na tej płycie. Prawie od samego początku mamy sample (od 0:05, a więc nie od początku :P). Tajemnica Praczki? Ten sampel mi się kojarzy z praniem. Nie pytajcie czemu. Mam i tak skrzywioną wyobraźnię. Cicha melodia pomaga praczce skupić się na praniu. Delikatna i skromna aczkolwiek niezwykle urodziwa to melodia, tak samo jak praczka. :) Pod sam koniec wchodzi Pan Sekwencer i niszczy całą sielankę.

Część 4 - znowu dyskotekowy bit i bas. Praczka porwana. Uprowadzono Piękną i zmuszono ją do tańca. Oczywiście niegrzeczny Jaś podpatruje i nagrywa kolejny utwór na tą płytę. :P Rytm staje się intensywniejszy a melodia jakby gdzieś na drugim planie. W drugiej minucie jesteśmy "świadkami" muzycznej, samplowej (?) konwersacji. No, teraz to mamy coś w stylu protorapu - brakuje do tego bitu nawijki o biedzie i o dostarczaniu uciech seksualnych służbom mundurowym (głównie Policji) itp. :D "Rap" się kończy ale melodia i bit lecą dalej. Pan Sekwencer twardo stąpa po parkiecie w przeciwieństwie do swojej skromnej i nieśmiałej towarzyszki-Praczki z poprzedniego utworu, którą porwał. Ok. 5:00 chyba znowu wbija na parkiet Bob Budowniczy. Ok. 5:45 wjeżdżamy w tunel tzn. opuszczamy tą imprezę. :)

Część 5 - Wesoła, wakacyjna melodyjka. Nie jest agresywna, wręcz przeciwnie. Łagodna i słodka. Ma w sobie coś uwodzicielskiego i pięknego. Sielanka i Hawaje. Brakuje tu gitary elektrycznej, chociaż (zwłaszcza pod koniec) mamy brzmienia zbliżone. Jakby to podsumować? Honolulu. :) W ten oto słodki (jak Marlena ;)) sposób kończy się płyta.

Album ten składa się z dwóch ciekawych suit. Pierwszą tworzy tylko jeden ale za to długi i trójdzielny utwór. Druga zaś składa się czterech kompozycji, tworzących drugą stronę winylowej wersji albumu.

Gorące rytmy, wesołe brzmienia ale wciąż wszystko jest raczej stonowane. Party hard? Nie przy tym albumie. Ale odczilować się można. ;) Dość dobra i przyjemna w odsłuchu płyta. Ciekawa w brzmieniu i nie jest nudna. Warto na nią zwrócić uwagę. Do relaksu - chyba się nada. Na imprezę - wtedy bym puścił coś innego, np. bardziej rozrywkowe (moim zdaniem) "The Dream Mixes" (1995) Tangerine Dream.

niedziela, 15 marca 2015

15.03.2015 - Nowy Horyzont czyli studyjny debiut SBB !

Dzisiejsza recenzja prawdopodobnie nie powstałaby przez kolejny atak depresji. Po obejrzeniu któregoś z kolei filmu, postanowiłem zrobić sobie przerwę i zająć się czymś innym. Na naukę jest już za późno. ;) Dla odmiany dzisiaj - nie będzie Tangerine Dream. Dzisiaj będzie o czymś bardziej krajowym. SBB, proszę państwa! SBB w najlepszym wydaniu! Józef Skrzek, Antymos Apostolis i Jerzy Piotrowski !

SBB jest dość rzadkim gościem na moim blogu. Zaledwie 3 recenzje. Jest to zespół, który dość niedawno odkryłem. Z SBB było u mnie bardzo podobnie jak z Tangerine Dream - też nie zaiskrzyło od razu. Kiedyś próbowałem słuchać SBB ale miałem poczucie, że nic nie słyszę. Nie wiem czemu. Skasowałem i nie interesowałem się. Jakiś czas temu znowu wróciłem, też nie wiem dlaczego. I teraz zaiskrzyło. Jestem fanem tego zespołu, zarówno w odsłonie "starej" (do 1980-1981) jak i "nowej" (w zasadzie po 2001 czy 2002).

Dzisiaj będzie więc o debiutanckim albumie studyjnym SBB. Jest to ważne rozróżnienie gdyż pierwszym albumem zespołu był "SBB", album koncertowy (bardzo dobry zresztą). Studyjny debiut zespołu miał miejsce w 1975 roku i wyglądał tak:



Na okładce jest płomień. Płomienny album. Dużo rockowego powera ale i nie tylko. Na płycie zespół zamieścił 5 utworów ale nie będę nic spoilerował.


(Pierwszy utwór z tej płyty)

Na pierwszy ogień pójdzie pierwszy utwór na tej płycie. Nosi on tytuł... "Na pierwszy ogień". Jakiś kroki i coś w stylu uderzenia gongu. Narastający świst syntezatora i od razu wchodzi zakręcona melodia. Mocny bas Skrzeka i rytmiczna perkusja Piotrowskiego. Po chwili znowu wchodzi specyficzne brzmienie Davolisynthu (?). W każdym razie wtedy Skrzek nie miał np. Minimooga. :) 1:35 - wchodzi potężne ale ciche solo Apostolisa. Jest jakby przygniecione basem i perkusją. Pozostali muzycy trzymają "fason" i grają to samo jako podkład pod popis Greka (Antymos ma greckie korzenie). 3:13 - utwór się wycisza. Wchodzi fortepian. Skrzek daje upust swojej wirtuozerii. Delikatna, skromna melodia. Zupełne przeciwieństwo tego, czego słuchałem przed chwilą



(Drugi utwór z tej płyty)

"Błysk" - wchodzi ostro i mocno. Ledwo się skończył fortepian. 0:15 - wchodzi brzmienie wydające się być niczym sekwencer. Ale SBB nigdy nie korzystali z tego. Zakręcony, szybki, dziki rytm tego utworu. Mocny bas. Kolejny gitarowy popis. Nie ma miejsca na siestę - jest miejsce tylko na szybką, ostrą jazdę. Krótki, rytmiczny, muzyczny szybki numerek. Skromne możliwości brzmieniowe nie były wielką limitacją dla muzyków. Znowu przedwczesny finał i znowu fortepian. Kolejny Skrzekowy mostek w kierunku...



(Trzeci, tytułowy utwór z tej płyty)

Nowego horyzontu. "Nowy horyzont" to trzeci, tytułowy utwór na tej płycie. Rozpoczyna go mocna gra wszystkich trzech muzyków. Wchodzimy w nieznane. Mocna dominacja Skrzeka. Nagle zapada muzyczna ciemność. Cicha gitara i "straszne" pomruki z instrumentu Skrzeka. Delikatniejsza część, bez basu ale za to z (quasi)elektronicznymi wstawkami. Muzyka intryguje swoją zmiennością. Nic nie jest stałe. Muzyczny X nie jest constans. W 3 minucie rockowy pazur powraca. Znowu słychać bas Skrzeka. Jest spore i fajne solo zaczynające się gdzieś pod koniec 3 minuty. Skrzek gra solo na basie? Robi to w stylu raczej kojarzącym się z gitarą elektryczną. Traktuje "baśkę" jak zwykłe wiosło (nie jak szmatę, wiem co piszę :P). Z każdą chwilą jest coraz goręcej. Cały czas jest ciekawie i nie można narzekać na nudę. 5:35 - kolejne odczarowanie. Rockowe wyciszenie. W 6 minucie mamy powrót do początku ale w mocniejszym wydaniu. Czuć moc zespołu. Utwór zatoczył koło ale nie skończył się. Chwila zawieszenia ok. 7:30 i... szybki fortepian. Piano forte (?). Zwieńczenie. Dumny pochód trzech Muzyków przez nieznaną Krainę Dźwięków.



(Czwarty utwór z tej płyty)

"Ballada o pięciu głodnych" opiera się na groźnych pomrukach Skrzeka. Brzmi to nieco jakby urywek z "Irrlicht" Klausa Schulze. Jest to jedyna piosenka na tej płycie. Skrzek deklamuje tekst. W zasadzie w tym utworze nie ma nic innego niż jego klawisze i wokal. Tajemniczy nastrój, groźne pomruki sprzętowe. 4 minuty muzyki kojarzącej się z dark ambientem wzbogaconej o wiersz.


(Piąty, ostatni utwór z tej płyty)

"Wolność z nami" wychodzi z końca poprzedniego utworu. Po kontynuacji następuje "wesołe" wejście perkusji a po niej - diaboliczne organy. Wielkie i potężne. Słabną by zrobić miejsce dla fortepianu. Jaz(z)got. W 1:05 wchodzi "na poważne" fortepian wzbogacony Davolisynthem (?). Całość jest delikatnie skropiona perkusją Jerzego Piotrowskiego. W pewnym momencie dodatki milczą i uwaga koncentruje się na fortepianie, chociaż pojawiają się różne "przeszkadzajki". Muzyka ewoluuje. Skrzek popisuje się na fortepianie. W 4 minucie dodatkowo "pojękuje" do mikrofonu. Anielski głos wprowadza słuchacza do muzycznego wymiaru Raju. 5:49 - zaraz będzie coś wielkiego. Czuję to. Cały utwór brzmi inaczej. W 6:25 zaczyna się wesoła, jazz-rockowa melodia. Jest anielsko piękna. Czyżby Skrzek grał jednocześnie na basie i na klawiszach? Pojawia się także i tutaj głos Skrzeka. Wolność do muzycznej improwizacji. Jesteśmy wolni. Niesie nas Muzyka. Muzyka ciągle ewoluuje. Zapowiadają się zmiany ok. 9:30. Melodia zanika, w zasadzie ostał się tylko sam fortepian. Kolejny popis fortepianowej wirtuozerii. Nagle bije zegar. Północy jeszcze nie ma.. Czyżby Raj miałby zostać na zawsze utracony? Robi się groźnie i tajemniczo. Zegar bije, niemalże chłoszcze uszy słuchacza. Pojawia się Coś (a może Ktoś ?). Znowu jaz(z)got. Jakiś diablik coś miesza przy sprzęcie. Piękny przykład kakofonii. ;) Najpiękniejsza interpretacja zarzynanego prosiaka. A po niej - SBB rockuje! Szaleństwo. Ten fragment kojarzy się bardziej z początkiem płyty, zwłaszcza z "Błyskiem". Jeszcze niecałe 6 minut do końca. Miejscami dalej trwa muzyczne świniobicie. ;) Kolejna zmiana.. ok. 15:20. Jakby utwór miał się kończyć. Mocny bas Skrzeka. Utwór naprawdę się kończy ale to tylko pozory. Jeszcze 3,5 minuty do prawdziwego końca. 17:02. Koniec. Skrzek żegna się ze słuchaczami grając pięknie aczkolwiek smutnie na fortepianie. Smutek szybko mija i nastaje czas popisów. Żałobna, pożegnalna melodia wchodzi ok. 18:20. Oczywiście, po raz kolejny jest to partia fortepianowa Józefa Skrzeka. Utwór nieubłagalnie zbliża się do faktycznego końca. Zbliża się koniec wolności. Już tylko ostatnie, pożegnalne nuty i cisza. Koniec wolności. Koniec płyty.

"Nowy horyzont" to w zasadzie jedna, 40 minutowa (40 minut i 8 sekund) suita. Podzielona na dwie części gdyż na płycie winylowej nie zmieściłaby się taka ilość muzyki na jednej stronie nośnika. Słuchając tego albumu na CD (albo w mp3 a jeszcze lepiej - we FLAC :P ) wydaje się iż podział na utwory jest zbędny. Wszystkie są płynnie połączone zgrabnymi, ciekawymi fortepianowymi wstawkami granymi przez Józefa Skrzeka, klawiszowca (i basisto-wokalistę zespołu). Muzycznie zaś całą suita to niesamowita podróż przez różne nastroje - od delikatnych i skromnych, "pokojowych" dźwięków aż po dzikie, rockowe granie z pazurem. Mamy tu Niebo ("anielsko piękną" partię "Wolności z Nami") jak i Piekło (sporo rockowych, dynamicznych, szybkich, mocnych partii). Nie ma tu miejsca na Czyściec (no, może przejścia między utworami :P). 

Ten album to ciekawa zapowiedź tego, co będzie dalej. Warto dać SBB szansę i sięgnąć po kolejne płyty tego zespołu, zwłaszcza te wydane do 1981 ("Memento z banalnym tryptykiem", ostatni studyjny album zespołu... aż do roku 2002). Na moim blogu pojawiło się kilka: Pamięć (1976) oraz Ze słowem biegnę do ciebie (1978). Obie bardzo dobre płyty.

Ciężko mi jest ocenić "Nowy horyzont". Jest to dobra płyta ale po niej przyszły jeszcze lepsze. Nie zostawiam oceny tym razem. Sami zdecydujcie. Nie skreślajcie tylko tego zespołu na podstawie tej jednej płyty. Dajcie im szansę. Poznajcie chociażby dwie płyty wspomniane w poprzednim akapicie. Polskie też może być dobre. :P

poniedziałek, 2 marca 2015

02.03.2015 - Moja pierwsza recenzja po angielsku :)

Dzisiaj zamierzam przedstawić w języku obcym wcale nieobcy dla mnie (ani dla moich Czytelników, mam nadzieję) album. Jego recenzja powstała jeszcze w tamtym roku ale tym razem zamierzam napisać ją zupełnie od nowa - po angielsku. Moje dotychczasowe recenzje w tym języku były tylko tłumaczeniami uprzednio napisanych tekstów. Album dzisiejszy to... Mandarynkowy Rykoszet ! Wybitna pozycja z przeogromnego zbioru materiału muzycznego nagrana i wydana przez rozwiązany już zespół Tangerine Dream.

Dzisiejsza recenzja jest drugą z kolei, którą napisałem w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Pierwszą była krótka i treściwa recenzja Supernormal, zapisu audio ostatniego (jak się okazało) koncertu Tangerine Dream.

Wspomniałem wcześniej o innych recenzjach przetłumaczonych przeze mnie z języka Reja na język Szekspira. Zostaną one opublikowane później, kiedy będę w domu. Wszystkie zostały upublicznione na nieoficjalnej grupie fanowskiej TD - The Zest. Serdecznie zapraszam. ;)

-----

Tangerine Dream's "Ricochet" (1975) is their first live album and one of their finest. Comparable in sound only to their "Encore" (1977), provides us with a little insight to Tangerine Dream's creative perfomances from one of their finest periods - The Virgin Years. The band, tucked between a vast array of synthesizers (and one guitar), played improvised electronic music. Sometimes very delicate and fragile and sometimes really rocky and powerful. Both of these soundscapes can be found on "Ricochet".

The three visionaries are: Edgar Froese (died in 2015), Chris Franke and Peter Baumann. Everyone of them was playing synths though Chris was caring about some drumming (though he wasn't playing drums although he used to be a drummer, even in TD) and Edgar played guitar (not always and everywhere).

What band put on this album? Just two, sidelong tracks. Is that enough? No. But that's the best of the best of their 1975 tour! They had to relisten a lot of tapes and choose some best parts and put it together. That's how Ricochet was born - each of the composition is a mixture of parts from various shows performed during 1975 tour, promoting their then-latest studio album, "Rubycon" (1975).

"Ricochet Part One" starts with a dark, Phaedra-like sounds. There's a lot of drumming and guitar in this track. A lot of sound- and moodshifting. This one is very unstable and everchanging piece. Probably one of the most memorable parts of it is the guitar additions from Edgar Froese, especially the ones around 2-3 minute mark. Sequencer-based electronic fans will also found something for themselves as one of the later parts of this composition is based on fast sequence supported by drums. It's hard to describe it with words as this is real live music - it lives and changes. Every minute introduces new elements, new sounds. One ear of mine is probably not enough to fully taste it. What to expect then? A lot of changes and a great variety of climate and atmosphere changes. Progressive rock-like electronic at its tangerine finest.

"Ricochet Part Two" is quite different but can also deliver a solid punch in listener' ear(s). Starting with a memorable piano + mellotron flute part, the piece develops into powerful, classic and unforgettable sequence-driven unstable and everevolving improvisation. Classical music introduction transforms into something... more modern. The sequencer is fast and unstable. After a few seconds of stuttering the memorable melody is played by the band - or rather: melodies. There's few concurrent melodies overlaying and interweaving themselves! It's mostly hearable when one compare the sequence and the melody played by the band. Later, the melody is played again but the sequencer is enriched by basses and drum-like sounds. Melody is going on the foreground vying for domination with sequencer which is sometimes more dominant. There's also quite a lot of siren-like synthetised choirs enriching it all and creating a really crazy and insane atmosphere. One have to give himself / herself to the sound. There's no reason to try to understand it. It's all too much and at once. During mixing and creating of this album, the band not forgot about Edgar's awesome guitar skills. Some guitar additions are also in "Ricochet, Part Two" though I think that this instrument is more prominent in "Part One". I cannot write about it all. Even this short and probably somewhat lacking essay cannot describe the real beauty of this piece. It's less inconsistent though evolving and changing. Seems like it comes from one concert but was enriched in studio (not tangentized as later renditions of this pearl). This composition ends in a really nice, mysterious way. The sequencer is extinguished by layer of mysterious voice-like sounds.

"Ricochet" is an excellent album. It shows the hard-to-learn-and-master skill of music improvisation. Though it's kind of a studio work based on live deeds of the band it's still majestatic. One can sit and get into the sequence flow, try to be one with the sound, immerse himself / herself in it. A fascinating and mysterious album. Unsurpassed by other live albums from Tangerine Dream and equalled only by its younger brother - "Encore" (1977). The latter bids farewell to TD's "live improvised" albums though band issued later Bootleg Box 1 & 2 (real recordings from real concerts). What's to say more? Stop reading and listen to it ASAP ! Really, it's an excellent CD (or LP if you have it). About 35 minute of pure electronic rock ecstasy.