czwartek, 30 kwietnia 2015

30.04.2015 - Pięć Atomowych Pór Roku: Jesień

Następna część serii The Five Atomic Seasons ukazała się w 2008 roku. Nosi tytuł Autumn In Hiroshima. Poznajemy ciąg dalszy życia Japończyka - po traumatycznym zdarzeniu jakim był wybuch bomby atomowej, udał się on do zakonu gdzie zresetował swój umysł i uporządkował się.


Tym razem płyta składa się aż z 14 utworów ale sporo z nich to krótkie, zaledwie 2-3 minutowe kompozycje. Wszystkie utwory skomponował Edgar Froese ale udzielali się też (jako wykonawcy, nie współkompozytorzy) inni członkowie zespołu. Całość ma 57 minut. Ta playlista na YT zawiera cały album.

1. Trauma. Płyta wita nas brzmieniem podobnym do poprzedniej części cyklu - Summer In Nagasaki ale mniej słodkim. Wstajemy i jesteśmy oszołomieni tym, co się stało oraz skalą zniszczeń. Całe życie legło w gruzach. Ponure, bolesne, powtórne narodziny. Brzmieniowo, jest mniej słodyczy, więcej tragedii i smutku. Po dwóch bolesnych minutach wchodzi rytm. Trzeba się pozbierać i dalej żyć. Cud (prze)życia. Kompozycja robi się coraz ciekawsza i bardziej interesująca. Robi się coraz rytmiczniej. Trauma to niesamowicie rytmiczna kompozycja. Jedna z niewielu z tego cyklu jakie były grane przez zespół na koncertach. W pewnym momencie, pod koniec, wracamy do klimatów z początku utworu.

2. Reset. Reset umysłu. Łagodny, tajemniczy utwór. Mnóstwo chórków. Pojawiają się drobne orientalizacje, muzyczne refleksy postapokaliptycznego Słońca. Dołączamy do zakonu.

3. Awareness (1st Teaching). Pierwszą nauką, jaką przekazali naszemu bohaterowi mnisi jest odkrycie własnej Świadomości. Łagodna, spokojna kompozycja. Ładne mniszki śpiewają (może tym razem to wokal a nie sample, chyba raczej wokal). ;) Można pomedytować i zastanowić się nad tym wszystkim.

4. Novice (2nd Teaching). Nowicjat. Tajemnicza, dynamiczna, rytmiczna kompozycja z cichym "mruczeniem" mniszek. Mandarynki w łagodnym, dźwiękowym sosie.

5. Strange Voices. Najkrótsza kompozycja na tym albumie (1:08). Rytm znika powoli. Wchodzą tylko tytułowe głosy. Muzyka jest jeszcze bardziej łagodna.

6. Fathom (3rd Teaching). Pojęcie. Długie medytacje i nauka sztuki Zen sprawiły, że nasz bohater w końcu pojął to wszystko, co się stało. Ogarnął umysłem chaos. Delikatny, skromny, łagodny rytm. Nie ma tu słodyczy znanej z poprzedniego albumu w tej serii. To smutny, powolny i trudny proces wychodzenia z traumy.

7. Oracular World (4th Teaching). Proroczy świat. Tajemnicza, mistyczna ale wciąż łagodna muzyka z elementami odrobinę orientalizującym. Poza większą częścią Traumy to najsłodsza, jak dotąd, melodia na Autumn In Hiroshima.

8. Remembering Ayumi. Wspominamy naszą dawną ukochaną. Smutny wokal (głos tylko). Jeszcze nie tak dawno była randka. Pozostały tylko atomowe, gorzkie wspomnienia. Muzyka jest trochę smutna ale wciąż łagodna.

9. Mellow Submersion (5th Teaching). Łagodne zanurzenie w Zen. Kolejny spokojny, eteryczny kawałek. Pojawia się flet (Linda Spa) nadający niemalże niesłyszalnemu utworowi orientalny charakter.

10. Answers (6th Teaching). Kolejny smutny utwór. Pojawia się sekwencer ale niezwykle łagodny. Szukamy we własnym sercu odpowiedzi na pytania związane z katastrofą. Ok. 2:40 wchodzą bardzo ciekawe brzmienia (Talking To Maddox ?). Po tym przerywniku wchodzi rytm i gitara (Bernhard Beibl). Udało się dotrzeć do najgłębszych głębin samego siebie.

11. Touching Truth. Prawda jest bolesna i smutna. Muzyka jest łagodna ale da się wyczuć wspomniane odczucia.

12. Insight (7th Teaching). Dokładna introspekcja. Wgląd w samego siebie, w całe swoje życie. Wspominamy momenty wesołe i szczęśliwe. Ok. 1:50 pojawia się mocniejszy rytm i kolejna porcja gitary. Do "godziny W" życie naszego bohatera było udane i szczęśliwe.

13. Omniscience (8th Teaching). Wszechwiedza. Pobyt w zakonie dał naszemu bohaterowi mnóstwo czasu na refleksję. Mnisi przekazali mu kilka różnych nauk. Teraz jest bogatszy o tą wiedzę, ma większą (samo)świadomość. Jest to najszybszy utwór na tej płycie. Szalony, szybki sekwencer, wokół którego zbudowany jest cały rytm tego utworu. Przyjemna kompozycja. Ostatnia minuta to tajemnicze przejście w kierunku ostatniego utworu.

14. Nothing And All. Opuszczamy zakon. Czas zacząć życie od nowa. Nie mamy nic, możemy mieć wszystko. Prawdziwy reset. W zakonie spędziliśmy wiele miłych choć trudnych i bolesnych chwil. Trochę smutna kompozycja bo i w sercu bohatera pewnie było smutno jak opuszczał to miejsce. Słabe zakończenie. Wybrakowane. Po prostu jakby się urywało nagle.

Autumn In Hiroshima jest kolejną godzinną suitą w cyklu The Five Atomic Seasons. Tym razem więcej tu refleksyjnych i łagodnych klimatów. Nie brakuje też mocniejszych akcentów (np. Omniscience). Album stanowi kolejną część historii, tym razem bardziej bolesną i poważną. Jest bliższy bardziej klimatowi z początku Springtime In Nagasaki. Nie jest to zła płyta ale Słuchacze powinni mieć na uwadze jej inny charakter i jej odsłuch może się przez to dłużyć. Dla mnie - 4. A dla Was? :)

wtorek, 28 kwietnia 2015

28.04.2015 - Pięć Atomowych Pór Roku: Lato

W 2007 roku wyszła też druga część serii - tym razem Lato - Summer In Nagasaki. Tym razem wchodzimy w centrum wydarzeń - wybuch bomby atomowej. Jest też (smutny) wątek miłosny - Japończyk stracił w wybuchu swoją dziewczynę.


Druga płyta jest w całości skomponowana i nagrana przez Edgara Froese. Składa się z 7 utworów i jest nieznacznie dłuższa od poprzedniej. Youtube ma kopię każdego utworu z tej płyty i zostaną one załączone jak przy poprzedniej recenzji. Znowu, wszystkie utwory tworzą jedną, spójną kompozycję.

1. Climbing Mount Inasa. Znowu łagodne i lekkie klimaty jak w pierwszej części Springtime In Nagasaki (tej nagranej przez Edgara). Oczywiście z letnimi akcentami. ;) Trochę bardziej słodsza w brzmieniu. W drugiej minucie wchodzi cichy sekwencer. Zapowiada się dobra płyta. :) Wchodzimy w ocieplone letnim Słoneczkiem klimaty z pierwszej płyty w tej serii. Przyjemne ciepełko i sekwencerowe atrakcje. Utwór nabiera dynamiki i staje się bardziej zdominowany przez wyznaczający rytm sekwencer. Po kilku minutach mamy wietrzyk zaś sekwencer znika. Przyjemna, letnia atmosfera. Kraj Kwitnącej Mandarynki. W 7 minucie idziemy się wspinać. Łagodny ale dość głęboki rytm perkusyjny zostaje po chwili uzupełniony sekwencerem.

2. In The Cherry Blossom Hills. Jesteśmy wysoki, pomiędzy kwiatami. Rozmarzeni, kontemplujemy i podziwiamy japońską przyrodę. Delikatny, łagodny, medytacyjny kawałek. Zawiera skromny, cichy rytm. Pojawia się cichy sekwencer. Rozmarzony utwór. Rytm staje się intensywniejszy ale wciąż taki senny i łagodnie słodki.

3. Mystery Of Life And Death. "Orkiestralny"początek, tak jak sam początek Springtime In Nagasaki (ale "uletniony"). Po chwili pojawia się delikatny sekwencer. Bardzo poważna kompozycja. Czyżby to była muzyczna adaptacja głębokich przemyśleń snutych podczas pobytu na wzgórzach (patrz poprzedni utwór ;) ) ? Czuć pewien niepokój, napięcie w późniejszej części. Piękna muzyka. Skromna ale jednocześnie mistyczna i tajemnicza. Przed 8 minutą pojawia się sekwencer. Brzmi znajomo... Dreaming In A Kyoto Train (wersja z Cruise To Destiny) ?  Cichy ale szalony.

4. Dreaming In A Kyoto Train. Wraca spokojna słodycz, lekko zakręcona. Pojawia się melodia, również słodka. Melodia przeradza się w sekwencerowy wzorzec, otoczony mistyczną, tajemniczą, słodką "kołderką" dźwiękową. Sennie rozmarzona podróż pociągiem (na szczęście nie PKP).

5. Ayumi's Butterflies. Rytmiczny, szybki, wesoły ale wciąż odrobinę łagodny i słodki numerek. Nutka dla Słoneczek. ;) Tylko zakończenie takie niesłoneczne. :)

6. Presentiment. Przeczucie. Coś się stanie. Słodka tajemnica ubrana w lekko orientalne szaty.

7. 11.02 AM. Muzyka jest tajemnicza i groźniejsza ale wciąż odrobinę słodka. Może pośpieszna ucieczka? W 6 minucie rytm i melodia znikają. Pozostają tylko tajemnicze chórki. Coś się stanie. Czarny moment w historii świata. Wielki smutek i żałość, dobrze oddana muzyką Edgara. Ponury finał słodkiego, miłego i ciepłego brzmieniowo lata.

Summer In Nagasaki jest bardziej słodką kontynuacją Edgarowej połówki Springtime In Nagasaki. Jest to dość udany ciąg dalszy. Jeszcze większy nacisk na sekwencer oraz brzmienie zostało dosłodzone. Może niekoniecznie cukrem ale też smacznie. ;) Niektórzy mogą czepiać się finału ale TD w końcu robi muzyczną autobiografię więc nie mogli pominąć tego ważnego momentu. 

Jak zwykle, nie mogę się zdecydować co do oceny - 4 albo 4+. W całości Edgarowe dzieło, dość dobra robota muzyczna. Jeżeli nie przypadło Wam do gustu Navel Of Light z Springrime In Nagasaki, ta płyta również może się Wam nie spodobać. Myślę, że warto dać jej szansę (zwłaszcza, że podlinkowałem każdy utwór).

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

27.04.2015 - Pięć Atomowych Pór Roku: Wiosna

W 2007 roku Tangerine Dream rozpoczęli kolejny projekt: The Five Atomic Seasons. Zgodnie z tym tytułem, seria ta składa się z 5-ciu albumów. Wszystkie trwają od 55 do 65 minut. Zespół nagrał wszystkie te płyty jako efekt kontraktu z pewnym Japończykiem, który przeżył wybuch w Hiroszimie. Płyty te nawiązują do jego życia i do tragicznych wydarzeń: ataku atomowego na Hiroszimę i Nagasaki. Pierwsza płyta nosi tytuł Springtime In Nagasaki.





Album ten to kolejna kompozytorska współpraca Edgara Froese (*) i Thorstena Quaeschninga. Każdy z nich przygotował po 3 utwory, po pół płyty na głowę. Edgar przygotował pierwszą część - Navel Of Light zaś Thorsten - Persistance Of Memory.

Navel Of Light, Part One otwierają podniosłe dźwięki. W tle pojawią się tajemnicze dodatki. Powoli ujawnia się skromny rytm, ożywiający ten utwór. Nie jest jednak przesadnie zrytmizowany. Brzmi niczym spokojny spacer po ogrodzie. W połowie utworu rytm znika. Po chwili wchodzimy w zadumę. Gdzieś w połowie 5 minuty chyba pojawia się to tytułowe światło. A może to japońskie rozmyślania? Piękna, rozmarzona na swój sposób kompozycja. Skromna, oszczędna w dźwiękach. Przechodzi w następną część.

Navel Of Light, Part Two rozpoczyna się od głosu (sample wokalne). Podtrzymywana jest tajemnicza i rozmarzona atmosfera z poprzedniej części. Dochodzą delikatne orientalizmy brzmieniowe. Mandarynkowy Sen w wydaniu japońskim... Ta część jest jeszcze bardziej rozmarzona niż poprzednia. Ok. 4:45 Edgar nieśmiało wprowadza sekwencer. Brzmi on cicho i niezwykle delikatnie. Po chwili, sekwencer tworzy rytm, który nie jest przesadnie intensywny. Elektroniczna Medytacja w Zen Garden? ;) Sekwencer staje się bardziej intensywny i wciągający. Rewelacyjny utwór. Sekwencerowy wymiar Mandarynkowego Marzenia. :) Zagubiłem się w rozmarzonym, rozsekwencjonowanym klimacie tej kompozycji. Pod koniec sekwencer się kończy i tworzona jest rozmarzona, senna atmosfera jako przejście w kierunku kolejnej części utworu.

Navel Of Light, Part Three unosi nas coraz wyżej. Wciąż jest łagodna i orientalna atmosfera, wzbogacona sekwencerową nutą. Ciekawa melodia. Podoba mi się brzmienie klawiszy. Bardzo dużo się dzieje w tej kompozycji. Każdy utwór jest coraz bogatszy i żywszy od poprzedniego. Tajemnicza końcówka z lekką nutą rozmarzenia na koniec.

Persistence Of Memory, Part One. Thorsten rozpoczyna swoją część tam, gdzie skończył Edgar. Od razu jest rytmicznie i dynamicznie. Na moich słuchawkach - wręcz dyskotekowo (te basy!). Mocne wejście. Kompletne przeciwieństwo atmosfery i klimatu kompozycji stworzonej przez Froesego. Niektórym się może spodobać. Nie ma tego czegoś, poza dzikim i mocnym rytmem oraz basami. Ciekawsze były partie Edgara. Mocny rytm nie odpuszcza w zasadzie aż do samego końca.

Persistence Of Memory, Part Two. Powrót rozmarzonego, orientalnego klimatu. Tym razem mamy jakieś japońskie święto na tapecie muzycznej. Ok. 3:30 pojawia się wyjątkowa melodyjka. Wciąż, lepsza jest część skomponowana przed Edgara. Podoba mi się fortepian w 7 minucie. Delikatne, fortepianowe akcenty położone na tajemniczo rozmarzonym tle. Później przechodzi to w bardziej jazzową nutę. Dość ciekawa kombinacja dźwięków. Jazzowa odsłona Thorstena. Ciekawa odmiana po dyskotekowej części pierwszej. Pod koniec 11 minuty pojawia się muzyczny deszcz. Nokturnalna, straszna muzyka ale ten klimat panuje tylko przez chwilę.

Persistence Of Memory, Part Three. Kolejny rytmiczny kawałek od Thorstena. Nie jest dyskotekowo ubasowiony ale po prostu rytmiczny. Nutka w stylu odświeżonych lat 80-tych. Zwieńczenie płyty jest niestety jej najsłabszą częścią.

Mam mieszane uczucia wobec tego albumu. Całość jest ok, nie jest zła. Jest wyraźna różnica między kompozycjami Edgara i Thorstena. Myślę, że chyba byłoby lepiej gdyby Edgar zrobił samodzielnie tą płytę. Thorsten za bardzo poszedł w rytmy gorące co kłóci się z ideami i nastrojami zaprezentowanymi przez lidera zespołu. Nie mówię, że Persistence Of Memory, Part One i Part Three są słabe. One po prostu tu niespecjalnie pasują. I właśnie przez to ucierpieć musi ostateczna ocena tego albumu. Za dużo tu dyskoteki od Thorstena. Nie mogę postawić nic więcej niż 4. Nawet o tego plusa nie podwyższę. Sor(r)y (Persistence of) Memory! :)

PS. Zakończenie wziąłem z jednej z reklam TP z Sercem i Mózgiem. Taki żarcik na koniec od prowadzącego. :P

niedziela, 26 kwietnia 2015

26.04.2015 - Tangram raz jeszcze

Na samym początku tego bloga pojawiła się już recenzja tego albumu. Postanowiłem jednak napisać ją od nowa - taki "re-recording" (rewriting) jakich pełno w historii TD. ;)

Tangram jest nowym otwarciem zespołu. Nowy skład oficjalnie debiutuje na tej płycie. Johannes Schmoelling wypełnia wolne miejsce 3ciego klawiszowca w zespole. Zreformowane TD zadebiutowało 31.01.1980, co zostało udokumentowane na albumie Quichotte / Pergamon . Część motywów z tych koncertów (tego dnia odbyły się dwa koncerty zespołu) znalazła się na Tangram. W 2008 roku Edgar nagrał go ponownie - Tangram 2008





Filmik przedstawia cały album.

Od samego początku album (Tangram Set 1) prezentuje bajkowy, łagodny klimat. Delikatne i słodkie brzmienie przypomina bajkę opowiadaną przez zespół. Nie brakuje też sekwencera i gitary. Oryginał, w przeciwieństwie do nowszego nagrania, brzmi bardziej kolorowo i bez "dyskotekowych", perkusyjnych wtrętów. Każda część to oddzielna historia, oddzielna układanka ale spójna logicznie. Pięknie brzmi łagodna sekcja zatytułowana w wersji z 2008 "Dragon In The House". Tu jest łagodna, tajemnicza i po prostu piękna. Poezja dźwiękowa dla mojego ucha. Mandarynkowy wymiar słodyczy.

Druga część (Tangram Set 2) jest bardziej tajemnicza ale również posiada w sobie marzycielską nutę. Początek ten szybko przechodzi w sekwencerowe szaleństwo. Cały czas mamy pewną odrobinę bajkowego brzmienia. Zespół skupia się na sekwencerowych zabawach. Czuć tu mięsko oraz porządną gitarę od Edgara. Druga część jest mniej łagodna i słodka ale ma w sobie "to coś". Skupia się głównie na sekwencerach. Nie ma tu nachalnego, męczącego i irytującego perkusyjnego rytmu. Czysty Tangram w wersji oryginalnej. Także części niesekwencyjne są świetnie zrealizowane.

Tangram w wersji oryginalnej jest wspaniałą płytą. Zrealizowaną z niezwykłą wprawą i finezją. Każdy znajdzie tu coś dla siebie - słodki Set 1 oraz tajemniczy i szalony Set 2. To brzmienie trzeba pokochać! Na tej płycie dzieje się bardzo dużo i po prostu wciąga. Polecam tą płytę. Świetne otwarcie nowego składu i nowej dekady.

PS. Wyrobiłem się przed 00:00 :D

25-26.04.2015 - Schulze na Słoneczną nutę

Dzisiaj postanowiłem przed snem napisać jakąś recenzję bo "dawno" (tzn. ze 2 dni) nic nie było. Ostatnio wpuściłem trochę Tlenu na bloga a dzisiaj zamierzam wpuścić odrobinę Słońca. Jak już się zapewne domyślacie - recenzja jest / będzie dedykowana wszystkim moim Słoneczkom z seminarium na Instytucie Pięknych Słoneczek (a w szczególności Łódzko-Słonecznej Weronice). Pani Profesor prowadzącej również. ;)

Początek lat 90. nie był dla Schulza zbyt udany. Raczej kiepskie płyty wychodziły spod jego palców (i nie tylko palców :P). Przykład - moje odczucia podczas ostatniego, niedawnego odsłuchu The Dome Event (najlepszy moment na całej płycie to... gitarowopodobne plumkanie! Nawet sekwencery na koniec koncertu nie były aż tak ekscytujące). Ja wiem, że 30 minut na utwór to za długo dla większości (a The Dome Event to godzinny koncert + mały, 10 minutowy, bonusik ze studia) ale nawet mnie zdołał znużyć. Zresztą nie o tym teraz - pierwsza połowa lat 90. u Schulza to rytmizacja muzyki i fascynacja samplingiem. Pojawiają się różne "dźwięki natury", jakieś głosy ludzkie (jęki kobiet... Body Love?! ;)). Beyond Recall to jednak wyjątek - dość udana płyta do której dość często wracam. Nie tylko dlatego, że wydana w "moim" roku (jestem rocznik 1991) ;) (niestety, nagrana jeszcze w poprzednim).


Powyższy filmik zawiera całą płytę. Na Youtube jest widoczna zarówno tylnia jak i przednia okładka. Można wysłuchać też i z bloga ale tu w miniaturce okładki są "urwane".

Oto całość przedniej okładki. Nic tylko wydrukować i oprawić w ramkę. :)

Na płycie jest 5 utworów. Schulze zamieścił aż 4 krótsze kompozycje - wszystkie trwają ok. 11-15 minut. Jest też miejsce na coś dłuższego - troszkę ponad 25 minut. Właśnie do tego najdłuższego utworu nawiązuje tytuł dzisiejszej recenzji.

1. Gringo Nero. Danie główne jest serwowane od razu na początku. Od razu mamy w wyobraźni krajobraz zachodu Słońca. I Schulza grającego na "gitarze". To syntezatorowi trik - brzmienie zbliżone do gitary. Po krótkiej chwili wchodzi rytm. Z tym nastrojem mi się kojarzy ten utwór. Ok. 1:45 wchodzi motyw, który parę razy się przewija w tym utworze. Niezwykle Słoneczny i ładny. Dużo tu tego gitaropodobnego plumkania na Słonecznie wesołą nutę. Już teraz jest fajnie a co by było jakby Schulze zagrał to z prawdziwym gitarzystą (np. ze swoim przyjacielem z czasów Ash Ra Tempel - Manuel Goetschingiem) ? Ok. 4:50 mamy przejście i pojawiają się brzmienia zbliżone do trąbki (przynajmniej ja to tak nazywam). Wciąż mamy muzyczny zachód Słońca. Cały czas przygrywa wesoła, rytmiczna perkusja. Nawet nie czuję upływu czasu a już 7 minuta na ipodowym liczniku u mnie... Co jakiś czas Schulze delikatnie zmienia nastrój - np. tęczowe klawisze w 9-10 minucie (a w tle jakaś kobieta wije się z rozkoszy na łonie natury... te sample są zboczone! ;) A im dalej, tym bardziej - np. 11 minuta ;)). Muzyka niezwykle lekka (wręcz piórkowo lekka) i przyjemna. Muzyka nieustannie ewoluuje mimo jednostajnie brzmiącej perkusji. Pojawiają się "wtręty jazzowe" - np. przed 15 minutą. Tylko perkusja jest automatyczna, reszta to "robótki ręczne" - bez sekwencerów itp. ;) Zdecydowanie najlżejsza znana mi kompozycja Schulza. Słońce (w wymiarze muzycznym) aż bije po oczach i uszach od tego utworu! :) W 23 minucie Słońce naprawdę zachodzi. Powoli zapada zmrok. Nawet Justynie się spodobała ta nutka - a to już dużo znaczy. :) Najpiękniejszy, muzyczny zachód Słońca. Trochę rozerotyzowany miejscami ale to nic :P

2. Trancess. 13 minut, jeden z kilku krótszych kawałków na tej płycie. Od początku brzmi poważnie i mrocznie ale rozjaśnia go "fortepian" Schulza. Pojawia się flet czy coś. Brzmienie jest bardziej naturalne i bliższe oryginałowi niż syntezatorowe imitacje. Później dochodzi głęboka perkusja a także smyczki i głos (w operowym stylu). Te klasyczne dodatki są naprawdę przyjemne. A w tle elektroniczne plumkanie od Mistrza. Trudniejsza w odbiorze muzyka ale nie jest aż tak trudna jak np pierwsze płyty Schulza. Wciąż jest lekko i łagodnie. Podobają mi się te klasyczne "wtręty" (np. brzmienie "fortepianowych" partii). Odrobina klasyki w elektronicznym stylu (nie jest to jeszcze "to coś" - fani Schulza wiedzą zapewne co mam na myśli a Słoneczkom i innym Czytelnikom (i Czytelniczkom - nie zapominam o kobietach :P zwłaszcza o Słoneczkach!) nie chcę spoilerować).

3. Brave Old Sequence. Schulze powraca do tego, z czego jest najbardziej znany - sekwencer. Tym razem w lżejszym "opakowaniu muzycznym" i formie. Lekki sekwencer i perkusja jak w Gringo Nero. Łagodny utwór. Słoneczna strona sekwencerów. Jest też chwila przerwy, mniej więcej w środku utworu. Przerwa o smaku słonecznego zachodu w dźwiękowym kolorze półmroku (rozjaśnionego Słońcem). ;) Sekwencer powraca pod koniec 7 minuty. Znowu łagodny i kolorowy Schulze. Może nie tak pastelowo słodki jak na Dig It ale na pewno trochę słodszy niż zazwyczaj. Słoneczna strona Schulza? :D (to byłby dobry tytuł tej recenzji)

4. The Big Fall. Schulze maluje dźwiękami okoliczności przyrody. Jest kolorowo chociaż dzień powoli chyli się ku zachodowi. Słońce (a raczej Słoneczka) powoli idą spać. ;) Powoli artysta buduje napięcie. Rozmarzona kompozycja. Znowu mamy jazzowe wtręty. Słodka, klawiszowo-trąbkowa melodia. W 3 minucie wchodzi perkusja. Nie jest tu specjalnie potrzebna. Wolałbym nawet bez. Melodia się rozwija i zwiększa swoje tempo. Schulze staje się elektrojazzowym trębaczem. Wciągający, wesoły i przyjemny rytm. Mimo wszystko, wciąż jest lekko i łagodnie. Później Schulze odkłada trąbkę i wraca do klawiszowania. Niesamowicie przyjemny utwór od kompozytora "wagi ciężkiej" (nie zrozumcie mnie źle... Schulze nie jest gruby ale gra trudną w odbiorze elektronikę, nie to, co Tangerine Dream). Trąbka wraca na sam koniec. Piękna kompozycja.

5. Airlights. Bardzo tajemniczy, mroczny początek przyozdobiony naturalnymi samplami. Po minucie pojawia się liryczna "gitara". Cały czas jest mroczna atmosfera, wzbogacona pięknymi chórkami. Asłoneczna kompozycja. Poważny nastrój zadumy. Nic, zero Słońca. Cały czas oczekuję na coś Słonecznego. Pod koniec 6 minuty pojawia się poważny i piękny zarazem fortepian na tle ciemnej masy dźwiękowej. Czyżby dzień się skończył? Nocne, fortepianowe "robótki ręczne". Ciemniejsza strona Schulza. Niestety, kończy się on zbyt wcześnie. Znowu wrócił mroczny nastrój. Pod sam koniec, ok. 12:40, wchodzi jazzowy akcencik i sample. Tajemniczy finisz utworu. Znikamy w buszu. Natura wzywa (resztę zostawiam Waszej wyobraźni). ;) Mało Słoneczny finisz płyty. Nie oznacza iż jest zły. Najpiękniejszy moment - "partia fortepianowa".

Beyond Recall jest chyba najjaśniejszą brzmienowo i najbardziej Słoneczną znaną mi płytą Klausa Schulze! Mimo znacznie lżejszego brzmienia (najlżejszego w historii), muzyka wciąż smakuje świetnie. Jest niezwykle przyjemna oraz rytmiczna. Ma wiele odcieni, którymi można się rozkoszować podczas dousznej konsumpcji tego krążka. Pięknie i łagodnie, z nutą eksperymentów (jazzowe "wtręty", akcenty oraz sampling). Warto dać szansę tej płycie. Moim zdaniem jest dość dobra dla początkujących. Ocena - 5. Zresztą to nie ja powinienem wystawiać ocenę a Wy - w komentarzach pod recenzją. ;) Moją rolą jest zachęcenie do posłuchania płyty, zwrócenie na nią Waszej uwagi. Ocena ode mnie jest tylko dodatkiem - by formalnościom stało się zadość.

środa, 22 kwietnia 2015

22.04.2015 - Elektroniczny zawał serca

Po nieudanym (moim zdaniem) Dig It, Klaus Schulze wydał swój pierwszy album koncertowy - Live (1980). Album ten zawiera głównie nagrania z poprzedniej trasy koncertowej, promującej album Dune (1979, koncerty też w 1979, recenzja powstała zanim zamieniłem część posiadanych przeze mnie płyt KS na Tangerine Dream). Wciąż jednak posiadam Live (wyd. 2007). Recenzja dedykowana dla mojej ulubionej Pani Profesor. :)



Przedmiotem recenzji będzie dzisiaj druga płyta z zestawu, w całości poświęcona nagraniom z 1979 roku. Na płycie są dwa utwory - instrumentalna kompozycja oraz jedna z wokalnych odsłon Klausa (tzn. Klaus na klawiszach + Arthur Brown gościnnie jako wokalista).

1. Heart (Paryż, 13.11.1979). Utwór otwiera basowe, dość głośne bicie tytułowego Serca. Po chwili słyszymy tajemniczą aczkolwiek cichą aurę. Klaus tworzy tajemniczą atmosferę, z klimatem grozy i mroku. Basowe pomruki Serca cały czas się przewijają. Z każdym kolejnym dźwiękiem zbliżamy się do Serca. Delikatna melodia wyłania się ok. 4:20. Wciąż od Serca bije blada, tajemnicza, dziwna, elektroniczna poświata. Melodia nie jest przesadnie rytmiczna i Schulze prowadzi ją niczym wijący się wąż. Ma jasne, wysokie brzmienie. Odgłosy "sercowe" są cichsze ale wciąż wyraźne. Ok. 10:40 zaczyna coś się dziać. Melodia znika. Pojawiają się dźwięki w stylu helikoptera (?). Zaczyna się zawał Serca. Włączone zostały automaty perkusyjne. Wyłania się nieśmiało kolejna melodia. Perkusja brzmi mocno i krokowo. Utwór staje się głośniejszy. Wspaniały rytm. Melodia ma pewien wibracyjny smaczek dzięki dźwiękom w tle. Ok. 14:40 melodia staje się bardziej rytmiczna. Brzmienie perkusji jest bardzo hipnotyzujące. Melodia się zmienia w 16 minucie na "fletującą" (solo?). Brzmi teraz łagodnie i delikatnie (w pewnej opozycji do perkusji). Więcej się dzieje. Doszły dodatkowe efekty (świsty itp). W Sercu musi się sporo dziać. Wraz z upływem czasu jest więcej tych efektów. Ok. 21:30 mamy kolejny zawał. Perkusja gwałtownie przyśpiesza ale rytm jest ten sam (tyle, że grany szybciej). Teraz wręcz galopuje. Schulze zaczyna grać bardzo szybko (solo). W tej części utwór robi się bardziej szalony. Ok. 24:05 melodia znika a perkusja wchodzi w inny rytm (również hipnotyzujący). Po 2,5 minutach wchodzi łagodna i skromna melodia otoczona delikatną, elektroniczną "kołderką" (i typową dla tego utworu, łomoczącą, kroczącą perkusją). Melodia ta znika ok 30:10 , pozostaje sama "kołderka" i perkusja  (która powoli zanika). Owa "kołderka" kończy utwór i znika.

Heart jest niesamowicie dynamiczną i zróżnicowaną kompozycją. Schulze umiejętnie tworzy atmosferę grozy i tajemnicy a potem niszczy i wprowadza szalony rytm. W utworze dużo się dzieje i nie brakuje ani dzikich momentów, ani lżejszych i bardziej łagodnych dźwięków. Właśnie od tego szaleńczego rytmu (zwłaszcza pod koniec, jak przyśpieszył) wziął się tytuł dzisiejszego posta.

2. Dymagic (Amsterdam, 27.10.1979). Po oklaskach wchodzi mocna perkusja. Może się kojarzyć z poprzednim utworem. Ciekawe tło, nabierające mocy aż w końcu przechodzi na pierwszy plan. Pojawia się kilka tajemniczych, pustynnych dźwięków (takie małe echa tytułowego utworu na albumie "Dune", 1979). Melodii nie ma ale jest bardzo ciekawie. Po orkiestralizacjach wchodzi głos Arthura Browna. Schulze odpowiada swoimi syntezatorami po "zwrotce" śpiewanej przez wokalistę. Jego głos jest bardzo mocny i męski. Da się wyczuć słowa ale w książeczce do płyty nie ma zamieszczonego tekstu. Czyżby wokal był improwizowany? Odpowiedzi Klausa są zwięzłe, krótkie ale piękne. Rytm jest niezmienny i hipnotyzujący. Podoba mi się to, co Klaus gra ok. 6:10 (po czymś co brzmi mniej więcej jak "tempt by yourself" (ang.))  Ok. 7:35 Arthur zmienia melodię swojego głosu. We frazach granych przez Schulza przejawia się echo albumu, który muzycy razem promują (Dune, 1979). Przed 10 minutą Brown zaczyna śpiewać w niezwykle epicki, może nawet trochę operowy sposób (na co Klaus odpowiada lekko orkiestralnie brzmiącymi frazami).10:35 - głos staje się jeszcze bardziej głębszy i operowy. Schulze dodaje orkiestralne brzmienie do niesamowitego głosu Arthura Browna. W 11:30 Schulze wraca do Sercowego rytmu. Mała powtórka z rozrywki. Mocniejszy rytm i szalone, dzikie, może nawet "perwersyjne" solo po którym wchodzi jeszcze więcej rytmu i mocy w utworze. Brownowi też się to udzieliło chociaż śpiewa do "klasycznego" (a może lepiej - klasycyzującego?) podkładu i bitu. Chciałbym słyszeć jakiś poemat wygłoszony przez Browna do muzyki Klausa. Pozostaje tylko druga kompozycja na płycie "Dune" (Shadows Of Innocence, tekst: Klaus Schulze + poprawki Arthura Browna). Muzyka staje się bardziej "Sercowa" ale z wokalnym dodatkiem. 17:30 - krótkie solo od Schulza. Brown śpiewa fragment brzmiący jakby wycinek ze wspomnianego Shadows of Ignorance. Chyba tak.. Na 100%. Ale nie pamiętam jak brzmi ten utwór, możliwe iż muzycy razem o niego "zahaczyli". 19:45 - Brown tym razem dyktuje szybsze tempo. Schulze stopniowo przyśpiesza rytm (tak, to on w końcu obsługuje "aparaturę" - jak na okładce recenzowanej płyty ;)). Pojawia się skromna melodia. Brown znowu śpiewa jakiś normalny tekst. Ok 21:30 rytm przyśpiesza. Brown improwizuje do skromnej melodii. Świetnie ze sobą współgrają. Ok 22:55 zaczyna się bardzo szybkie solo Schulza. Po tej solówce wchodzi Brown i śpiewa jakiś nieznany mi tekst (tzn. nie znam jego pochodzenia - Google zawiodło). 25:40 - rytm przyśpiesza i osiąga niesamowicie szalone tempo. Wydaje się, że Schulze stracił nad nim kontrolę. Nagle "krzyk" i oklaski. Muzycy dalej kontynuują utwór. Schulze gra bardzo delikatną i łagodną, niemalże eteryczną melodię do której po chwili włącza się Arthur Brown. Pod koniec utworu, mam poczucie iż Schulze dodał smyczki tutaj. Ostatni popis. Ostatnie dźwięki. Skromny ale piękny finał.

Pozornie identyczna kompozycja co Heart. Dymagic skupia się mniej na klawiszowych szaleństwach Schulza a bardziej na podkreślaniu głosu Browna. Oczywiście, parę elektronicznych momentów się pojawiło. Zróżnicowana kompozycja, której kulminacja następuje dopiero pod koniec - właśnie ten "krzyk" (Munch się kłania). Dla tych, którzy nie skojarzyli - załączam stosowny obraz. :)


Dwie hipnotyczne i wciągające kompozycje przedstawiają różne odsłony koncertów z 1979 roku. Nie zabrakło dzikich szaleństw (choć bez sekwencerów) oraz delikatnych i łagodnych partii (niekoniecznie wokalnych). Niesamowicie szalony materiał. Jedna z moich ulubionych płyt od Klausa (jakoś nie słucham często pierwszej płyty Live - ze względu na 51 minutowy (ale dobry!) utwór Sense z 1976 :) ). Ostatnia migawka z epoki analogowej, która właśnie umarła (Dig It, 1980). Tym razem Schulze na żywo. Myślę iż płyta ta zasługuje na ocenę bardzo dobrą. Taka mocniejsza wersja Schulza - najmocniejsza, moim zdaniem, płyta nagrana przez niego w latach 70. Czas trwania także jest jeszcze znośny - 2x 30 minut. ;)

PS. Pierwotnie miał być tytuł "Serduszko dla Słoneczek" (od tytułu pierwszego utworu) ale zmieniłem koncepcję na ciekawszą. :) Mam nadzieję, że moje Słoneczka się nie pogniewają. ;)

wtorek, 21 kwietnia 2015

21.04.2015 - Klaus bawi się cyferkami

Dzisiaj przedstawię Wam pierwszy album Klausa Schulze w pełni zrealizowany cyfrowo. Pierwsze syntezatory cyfrowe i nie tylko. Przy okazji zmienia się też podejście muzyka. Pierwszy raz mamy u Schulza krótsze utwory (tzn. zauważalnie krótsze niż 20 minut :D). Jak został nazwany ten album? Dig It. Wydany i nagrany w 1980 roku. Jest to gra słów ale nie będę się na niej skupiał. Jak Klaus rozpoczął nową erę?





Nawet okładka jest taka.. cyfrowa. Wygląda jakby zbudowana z pikseli.

Na płycie są 4 utwory. Stronę A winylowego oryginału wypełniają krótkie kompozycje (maks. 12 minut). Strona B jest zajęta przez dłuższy utwór. Wydanie z 2005 zawiera bonusowy utwór (30 minut) i DVD z koncertu w hucie w austriackim Linz (Linzer Stahlsinfonie). Recenzji podlegają tylko utwory z podstawowej wersji albumu, mimo iż posiadam wznowienie.

Pierwszy utwór, Death Of An Analogue, zaczyna się tajemniczą melodią. To analogowy pogrzeb. Klaus daje nam znać o końcu pewnej epoki. Syntezatory brzmią jakby złagodzona, komiksowa (a może mangowa nawet?) wersja organów (z całą ich dostojnością i powagą). Pojawiają się inne, dziwne dźwięki. Kondukt żałobny wciąż idzie. W 3 minucie pojawia się głos (Schulze?). Utwór się zmienia po jakimś czasie. Wciąż jest powaga ale raczej w słodkiej, komiksowej oprawie. Słychać jakiś tekst (po angielsku). Nie wszystko jest wyraźne. Poważny bit kroczy miarowo. Brzmienie jest skromne ale trochę rytmiczne. Im bliżej końca tym weselej i rytmiczniej. Świetne - ok. 10:45. Coś jakby fanfary na cześć nadchodzącej epoki cyfrowej. Ostatnia minuta to zwieńczenie - bez bitu, głos zanika.

Weird Caravan. No, to jest dziwne. Schulze i 5 minut. Szybki i rytmiczny kawałek. Niezwykle wesoły o rozmarzonym brzmieniu. Jeden z najkrótszych utworów w jego dyskografii. Dziwne. Jak na Schulza - wręcz bardzo dziwne. Ale sympatyczny utworek.

Trzecia kompozycja nosi śmieszny tytuł - The Looper Isn't A Hooker. Magiczny wstęp. Od początku mamy perkusję. Pojawia się sekwencer (ok. 1:15). Jest to bardzo wesoła, rytmiczna kompozycja. Trochę podobna w pewnym stopniu do poprzedniej. Trochę zakręcona nutka. Ciekawe i zróżnicowane zakończenie.

Synthasy (90% utworu). 22 minutowy kawałek. Danie główne po 3 przystawkach. Tajemniczy, rozmarzony początek. Jest pewna mroczna atmosfera ale to nie to, co dawniej. Wszystko rozjaśnione, komiksowe. Odlatujemy w krainę syntezatorowych snów. Kolorowe koszmarki. :) Chyba to jakiś sen, że umarliśmy i się włóczymy jako duch. Ciekawa kompozycja. Taki pejzaż dźwiękowy. Zapadamy w trans. W 10 minucie wchodzi perkusja. Delikatna, rytmiczna. Mroczny krajobraz ale malowany pastelami. W 13 minucie pojawia się głos. Liczenie elektronicznych owiec? Później rytm i tajemnicza melodia stają się dominującymi elementami tego utworu. Ciekawe zakończenie, zwłaszcza ta sekwencja czy coś w tym stylu.

Wszystkie utwory brzmią nijako moim zdaniem. Dig It cechuje się natomiast specyficzną dla tego albumu oprawą dźwiękową (ta komiksowość, mangowatość brzmienia). Niektóre z utworów są rytmiczne (2gi i 3ci). Album jest przełomowy w dorobku Schulza - przejście na cyfrę ale niestety nie jest to cyfra+. ;) Muzycznie po prostu słabo. Najwyżej 3 chociaż szczerze - 2 / 2+ to max co mogę dać. Z tego samego roku (1980) lepszy jest Live. Na szczęście, następny album Klausa, Trancefer (1981), jest dziełem nieporównywalnie lepszym. Jednym słowem - Cyfra-. Też sobie użyję gierki słownej. ;)

niedziela, 19 kwietnia 2015

19.04.2015 - Wpuszczam trochę Tlenu na bloga...

Dobry dzień postanowiłem rozpocząć (potencjalnie) jeszcze lepszą recenzją. Dzisiaj będzie drobna odmiana - też znany elektronik ale nie mający zbyt wiele wspólnego z Klausem Schulze ani z Tangerine Dream. Parę razy o nim już pisałem - Magnetic Fields (1981) i Rendez-Vous (1986). Jeśli zajrzeliście na podlinkowane przeze mnie to już zapewne wiecie o kim będę pisał teraz. Jeśli nie to Wam podpowiem: Jean Michel Jarre.

Poprzednio zrecenzowane płyty uchodzą za jedne z jego najlepszych. Dzisiaj zamierzam "recenzyjnie" spojrzeć na jego pierwszy sukces - Oxygene z 1976 roku. Należy zaznaczyć iż wbrew obiegowym opiniom, nie jest to jego pierwszy album. Jest to natomiast jego pierwsza porządna porządna. ;)

Oxygene uchodzi za jeden z jego majstersztyków. Co więcej, moim zdaniem, jest to jedna z najłatwiejszych w odbiorze płyt. Może kogoś, tak jak mnie, wprowadzi w świat muzyki elektronicznej? :) W końcu moja droga rozpoczęła się od Jarre'a i Kraftwerk (których albumy również polecam - zwłaszcza od Autobahn (1974) w górę).


Nie mylcie tego Oxygene z Oxygene: Live In Your Living Room (2007). Ta późniejsza edycja, choć zawiera nowy remaster oryginalnego Oxygene z 1976, skupia się przede wszystkim na zupełnie nowym i poszerzonym w stosunku do klasyka nagraniu.

Na Youtube istnieje cała kopia tego albumu. Zachęcam do odsłuchu i dalszego czytania mojej recenzji. :) Może to będzie wasze pierwsze 40 minut z muzyką elektroniczną. ;)


Istnieją też w dyskografii inne albumy nawiązujące lub kontynuujące oryginalny Oxygene. Poza wspomnianym Oxygene: Live In Your Living Room jest jeszcze Oxygene 7-13 (1997), będący swoistą kontynuacją (z nawiązaniami). Istnieje też kilka albumów poświęconych remiksom różnych części serii Oxygene - np. Re-Oxygene (ekskluzywny bonusowy CD do boxsetu The Complete Oxygene, 2007) lub Odyssey Through O2 (1998).  Wspomniany box posiadam i wraz z Oxygene: Live in Your Living Room oraz oddzielną, samodzielną wersję Oxygene: New Master Recording był jedną z moich pierwszych płyt (te 3 są moimi pierwszymi, ostatniej pozycji już nie mam).

Po drobnym wstępie historyczno-dyskograficznym czas przejść do najważniejszego - samej recenzji.

Oxygene Part 1 rozpoczyna się bardzo delikatnie, wręcz eterycznie. Ziemia budzi się do życia. Tlen ożywia roślinność i całe życie. Powolne, elektroniczne przebudzenie się Matki Natury. Stopniowo muzyk wprowadza kolejne, ciekawe dźwięki. Razem z Tlenem wpadamy także do wody, obudzić ryby. ;) Delikatne aczkolwiek poważne brzmienie. Mnóstwo delikatnych, cichych, smyczkopodobnych akcentów, które sprawiają mi niesamowitą przyjemność. Piękny ambient. Przy takiej muzyce można się skupić i oddać medytacji. :) Ok. 4:40 jest niezwykle bajecznie. Dźwięki przypominają bańki powietrzne. Co jakiś czas następuje pewna zmiana. Cały czas nurkujemy pod wodą. W 6 minucie słychać bąbelki. Pod koniec sporo się dzieje. Więcej bąbelków.

Oxygene Part 2 wprowadza jakiś tajemniczy wir. Wciąga on do siebie bąbelki. Ziemia tętni życiem. Słychać to w sekcji basowej. ;) Teraz muzyka ma lekką nutkę orkiestrową. Nagle ok. 1:40 zmienia się nastrój i Jarre wprowadza niezapomnianą solówkę. Utwór nabiera lekkości i pewnego specyficznego, tanecznego rytmu. Pewna powaga brzmienia została skontrastowana z lekką, rozrywkową nutą. Może to jest jedną z przyczyn międzynarodowego sukcesu Oxygene? Im dalej wgłąb Oxygene Part II tym bardziej bajecznie i wesoło się robi. Życie potrafi być wesołe i przyjemne (wbrew temu co czasem piszę na swoim fejsie). Rozrywkowy klimacik wygasa gdzieś przed 7 minutą. Nadchodzi kolejna poważna część.

Oxygene Part 3 jest bardzo krótką i poważną kompozycją. Ma lekką "operową" nutę w sobie. Wszystko dzięki Thereminowi, na którym gra Jarre (te dźwięki, brzmiące jakby głos kobiety, od ok. 0:54). Jeden z bardziej charakterystycznych momentów na tej płycie. Pierwsza część albumu się kończy właśnie tym utworem (ograniczenia płyty winylowej). Dobry moment na chwilę przerwy.

Oxygene Part 4 to kultowy utwór z tej płyty. Cechuje się najbardziej rozrywkowym brzmieniem. Charakterystyczna, wesoła i łatwo wpadająca w ucho linia melodyczna a w tle - "poważne" efekty dźwiękowe. Utwór ten jest jednym z najbardziej znanych od Jean Michel Jarre'a. W nieoczekiwany sposób przechodzi w kierunku następnego utworu.

Oxygene Part 5 jest najdłuższą kompozycją na tym albumie. Ma lekką, tajemniczą atmosferę i klimat może zbliżony do Oxygene Part 1. Natura idzie spać? Oczywiście dobrze utleniona. ;) A może spojrzenie na mikrokosmos? W końcu w tle słychać coś w stylu cykania świerszcza czy innego owadopodobnego czegoś. ;) W bajecznie przyjemny sposób mija pierwsze 5 minut utworu. Nagle pojawia się sekwencer i rytm. Dalej jest przyjemnie. Ok. 6:40 wchodzi solo od Jarre'a. Te z Oxygene Part 2 jest, moim zdaniem, lepsze. Ostatnia minuta to powolne przejście w kierunku ostatniego utworu.

Oxygene Part 6 rozpoczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni utwór i dodaje od siebie perkusję (automat). Utwór ma odrobinę smutnego charakteru. Pożegnanie z Naturą, pożegnanie z Tlenem. Nie jest jednak przesadnie smutny. Wciąż jest dość przyjemny w odsłuchu choć nie jest aż tak pozytywny. Fajna linia melodyczna, troszkę kontrastuje ze smutkującym tłem. Ostatnia minuta - rytm i melodia zanikają. Pozostają tylko ptaki i głębokie, elektroniczne oddechy pełne Tlenu.

Oxygene jest niesamowicie przyjemną w odsłuchu płytą o zróżnicowanych klimatach dźwiękowych. Stanowi ciekawe połączenie pewnej elektronicznej "powagi" z rozrywkowym (aczkolwiek nie przesadnie) brzmienie. Stanowi łagodny wstęp do muzyki elektronicznej. Nagrany ze smakiem i niesamowitą finezją. Poprzednie albumy w dorobku muzyka nawet nie są powszechnie dostępne. 3 lata, które minęły od jego poprzedniego - Les Granges Brulées (soundtrack, 1973), nie zostały zmarnowane. Prawdziwe arcydzieło z niesamowitego dla muzyki elektronicznej roku 1976 ! Roku samych perełek (Stratosfear (Tangerine Dream), Moondawn (Klaus Schulze) i Oxygene (Jean Michel Jarre)). Zwróćcie ku Oxygene swoje uszy. Otwórzcie je na Tlen. Innej oceny niż 5 nie mogę wystawić.

sobota, 18 kwietnia 2015

18.04.2015 - Mandarynkowy Wschód (Słońca?)

Tangerine Dream przez wyruszeniem w trasę koncertową i przez "zrobieniem" albumu Melrose zagrali tylko jeden koncert w 1990. Miał on miejsce w Berlinie Wschodnim i odbył się 20.02.1990 (ok. 3 miesiące po upadku Muru Berlińskiego). Prawie cały koncert został po latach wydany przez zespół, w świetnej jakości i bez żadnych poprawek, pod tytułem East (2004). Prawie cały bo nie zmieściły się wszystkie bisy.

Okładka pierwszego wydania, TDI, 2004
Okładka drugiego wydania, Membran, 2009

W nową dekadę zespół wszedł dając koncert na którym przedstawił głównie swój najnowszy materiał. Jest to też jedyny koncert mniej lub bardziej promujący (wówczas najnowszy) album Lily On The Beach (1989). Pojawiło się też kilka utworów z soundtracku Destination Berlin (1989) a także 2 zupełnie nowe kompozycje. Powinienem był napisał 3 nowe ale ta trzecia była grana na koncertach w 1988 roku więc, technicznie rzecz biorąc, nie jest nowością (zwłaszcza, że album Rockface, zawierajacy prawie cały koncert z 1988 roku, wyszedł w 2003 roku).

Zespół wystąpił w 5-osobowym składzie: Edgar + Jerome Froese oraz Paul Haslinger i 2 saksofonistów (Linda Spa + Hubert Waldner).

1. Marakesh. Nowe, krótkie intro (zalatuje lekko wejściem utworu Streethawk) przeradza się w początkowe dźwięki tego utworu. Poza tym krótkim wejściem nie różni się niczym od wersji studyjnej tego utworu. Energiczny i rytmiczny początek występu. Krótkie, delikatne przejście przechodzi do

2. Atlas Eyes (fragment z koncertu). Sporo krótsze niż na płycie ale zyskało dodatkowe akcenty (gitara?), nieobecne w wersji studyjnej. "Refren" brzmi bez zmian. Reszta także, poza wspomnianymi akcentami.

3. Gaudi Park (również video z koncertu). Ostatnie nuty z Atlas Eyes są przeciągnięte i wchodzi Gaudi Park. Brzmi głębiej i bardziej bogato od oryginału z 1985. Czuć nowe dźwięki w intrze. Poza intrem, brzmi jak oryginał (ale nowe akcenty się pojawiają). Ok. 2:40 pojawia się coś nowego. Tych dźwięków nie ma w oryginale, chyba. Ciekawe i słodkie dodatki. Mostek zbudowany jest na bazie końcówki tego utworu. Znowu ostatnie nuty przechodzą w kolejny utwór.

4. Cat Scan (znowu video). Od początku słychać nowe, dodatkowe brzmienia nałożone na oryginał. Brzmią jakby jakaś harmonijka. Pojawia się tylko na początku. Reszta brzmi bez zmian, jak na Optical Race (1988).

5. Teetering Scales (video). Mroczna atmosfera i nagły wybuch sekwencji z tego utworu. Pojawiają się nowe dźwięki ale nie jest ich wiele. Brzmią trochę jak trąbka.

6. Lily On The Beach (video). Mocniejsza, bardziej obfita w basy wersja. Na filmiku ktoś gra na gitarze. Marlenkowa nutka. ;) Brzmi jak wersja studyjna.

7. Nomad's Scale (video). Płynne przejście, w zasadzie bez mostku. Odrobina wolniejszego rytmu. Nie jest to tak szybki utwór jak poprzedni ale ma swój rytm. Ok. 1:50 wchodzi szybka gitara i mocniejszy rytm. TD naprawdę mocno szaleje na gitarze. Bardzo mocna solówka. Solo się kończy w 5 minucie. Zmienił się rytm. Ok. 5:40 rytm staje się mocniejszy. Cały czas towarzyszy mu gitara. Wyjątkowy numerek. Według VITN, zarówno Edgar jak i Jerome grają na gitarach (w 1988 - tylko Edgar).

8. Daybreak On The River Spree. Zupełnie nowa kompozycja, grana tylko podczas tego koncertu. Przechodzi płynnie z poprzedniego utworu. Słodka, delikatna kompozycja o rozmarzonym charakterze. Wydaje mi się, że pochodzi z sesji nagraniowych do Lily On The Beach. Zresztą brzmi jak materiał TD z końcówki lat 80 w bardziej refleksyjnej, rozmarzonej wersji (z odrobiną rytmu).

9. Longing For Cashba. Nagły wybuch po krótkim mostku. Wchodzimy w szybki i dziki rytm a po chwili zwalniamy. Bardzo rytmiczny i zmienny utwór. Inną wersję zespół opublikował na 6-płytowym boksie I-Box (2000) a potem na składance Silver Siren Collection (2007). Sporo się dzieje. Czuć iż jest to utwór z lat 1988-1990. Szalona kompozycja. Warto na nią zwrócić ucho gdyż jest to nowinka od zespołu (na dodatek dość rzadka). Ok. 8:45 - bardzo słodkie brzmienia.

10. Mount Shasta. Wierna oryginałowi wersja. Nic nowego raczej, może poza kilkoma szczegółami. Krótki, ciekawy mostek (kontynuowany w następnym utworze).

11. Alaskan Summer. Wierna aranżacja z dodatkowymi detalami. W zasadzie są to kosmetyczne zmiany ale miło się słucha odświeżonej lekko wersji.

12. Wall Street. Bardzo szybki utwór z saksofonem. Chyba nie ma go w wersji oryginalnej (dawno go nie słuchałem). Brzmi bajkowo i niezwykle wesoło. Niesamowity saksofon. Niezwykle energetyczny kawałek.

13. Hitchhiker's Point. Znowu piękny utworek z saksofonową domieszką. Tak jak poprzedni, pochodzi z soundtracku Destination Berlin (1989). Ale chyba tam nie było saksofonu. Przyjemna, energetyczna nutka.

14. Long Island Sunset (video z koncertu). Zespół szybko i płynnie przechodzi w kierunku tego utworu. Ostatni utwór głównej części koncertu. Nie brzmi odmiennie od wersji studyjnej.

15. Berlin Summer Nights. 4ty bis z zestawu, jedyny zamieszczony tutaj. Część (nie wszystkie) pozostałych bisów została zamieszczona na East Bonus Disc, który był dołączony do pierwszych 200 zamówień na album East w sklepie TD. Przyjemna, delikatna kompozycja z saksofonem. Rozmarzony, romantyczny bis.

Album East prezentuje wyjątkowy, historyczny koncert Tangerine Dream. Pierwszy raz na jednej scenie występuje ojciec wraz z synem (Edgar i Jerome Froese). Ponadto zespół zaprezentował 2 zupełnie nowe utwory (Daybreak On The River Spree i Longing For Cashba). Przy okazji zostały też zaprezentowane utwory z albumu Lily On The Beach (łącznie 4) a z tej płyty TD rzadko wybiera coś na koncerty - kilka razy zdarzył się tytułowy oraz Long Island Sunset.

Utwory nie odstają zbytnio od swoich aranżacji studyjnych. Nie oznacza to jednak iż jest to słaby koncert. To całkiem dobra płyta. Miło się jej słucha. Nie wiem jak ją ocenić. 3 to byłaby za surowa ocena chyba a na 5 ten album zdecydowanie nie zasługuje. Można postawić 4 a dla bardziej czepialskich - 3+ / 4-.

PS. Wspomnianego w tytule Słońca trochę tu jest. ;)

18.04.2015 - 50 Twarzy Klausa Schulze (Post od lat 18!)

W 1977 roku Klaus Schulze wydał aż 3 albumy: Mirage, Body Love, Body Love II. Środkowego z nich dotyczyć będzie dzisiejsza recenzja. Jest to nietypowy album jak na Klausa - soundtrack. Soundtrack do bardzo nietypowego filmu - pornosa (serio!). Druga część tego albumu, Body Love II, nie ma nic wspólnego z muzyką z filmu ani z filmem.

Swego czasu ściągnąłem ten film i obejrzałem go (raczej we fragmentach). Zrobiłem to dla muzyki - niestety nic nowego poza tym, co jest na płycie, nie było. :) Trochę byłem zawiedziony a i film mi się nie spodobał. ;) Teraz z tą kwestią jest trochę inaczej ale to inna opowieść, nie związana nawet luźno z tematem i przeznaczeniem tego bloga. ;)

Płytę tworzą trzy utwory zaś łączny czas trwania nieco przekracza 50 minut. Jeden z nich to pół godzinna elektroniczna epopeja. Typowe dla Schulza w ogóle - facet lubi długo sobie pograć. ;) Cały album jest dostępny na Youtube tutaj.

1. Stardancer - Delikatny i skromny start. Burza w sercu na widok tajemniczej Piękności. Nabieramy do Niej uczuć. Serce bije mocniej. Zakochujemy się? Serce o mało nie wyskoczy z klatki piersiowej. Mnóstwo chórków, nieco w klimacie "Floating". Nagle wicher podwiewa Jej sukienkę i wchodzi sekwencer. ;) Ok. 3:40 sekwencer wchodzi w całej swojej masie. Perkusja cały czas przygrywa i ozdabia utwór (znowu Grosskopf, ten sam co na Moondawn, 1976). Schulze gra tajemniczą melodię, okraszoną dodatkowymi dźwiękami. Burza w sercu i mózgu. Utwór brzmi niezwykle dojrzale i w stylu zaprezentowanym na wspomnianym wcześniej Moondawn. Unosimy się, zbliżamy się do Niej i prosimy Ją do tańca w rytmie Schulzowej melodii. Szybki, mocny, rytmiczny utwór. Sekwencer jest raczej po środku całości. Ok. 8 minuty czuć iż jesteśmy w tanecznym wirze. Liczy się tylko Ona, Dziewczyna Z Okładki Płyty. ;) Można się łatwo wciągnąć w ten utwór, w ten Taniec. Wieczorno-nocny, elektroniczny Taniec z Piękną. Taniec z Gwiazdą wśród gwiazd na niebie. Nagle Piękna powoli znika. Odchodzi stopniowo. Zostajemy sami, ze skończonym utworem w uszach.

2. Blanche - Wspaniały, delikatny fortepian okraszony elektronicznymi dodatkami. Hymn opiewający Jej piękno. Wspomnienie ubiegłej nocy, tak przedwcześnie przerwanej. Powoli jednak syntezatory biorą w górę. Rozmarzony utwór o porannym klimacie (np. elektroniczny, przyjemny wiatr czy świergot ptaków). Z każdą chwilą robi się coraz piękniej. Cały czas wspominamy Jej niesamowitą i zjawiskową Urodę. Udajemy się na miejsce nocnej akcji. Coraz więcej coraz milszych wspomnień. Rozkoszujemy się nimi. Czuć iż w głowach nam szumi. Cały czas wracamy myślami do minionej nocy. Pijani wspomnieniami, zaczynamy tańczyć (chociaż nieco nieudolnie). Cały czas myślimy o Niej. Czuć iż Jej Piękno zainspirowała Klausa. Im bliżej końca, tym piękniej Ją opisuje za pomocą elektronicznych dźwięków. Jest sekwencer albo jego namiastka. Czuć to w ostatniej minucie. Znowu, niestety, utwór kończy się przedwcześnie.

3. P.T.O - Najdłuższa kompozycja na tej płycie (27 minut). Tytuł pochodzi od napisu na płytach winylowych (starych): Please Turn Over (Proszę przekręcić - chodzi o zmianę strony płyty gdyż jest to nośnik dwustronny - chyba wiecie o mi chodzi :P). Kolejne wspomnienie tej wyjątkowej nocy. Delikatne syntezatory kontrastują z mrokiem nocy. Wspomnienia stają się coraz żywsze i barwniejsze. Ok. 2:30 - czyżby to Ona znowu wróciła, w swej duchowej postaci? Niby duch ale wydaje się, że Ona tu jest też swoim pięknym, boskim Ciałem. Piękno malowane dźwiękiem. W 4 minucie powoli, nieśmiało wyłania się sekwencer. Czyżby kolejne zaproszenie do tańca dwóch serc? Teraz wszystko się skupia wokół sekwencera. Jej Duch uwodzi nas i zachęca do tańca. Melodia już jest. Tym razem to nie jest zwykły taniec lecz po prostu wirujący seks w najczystszej, najpiękniejszej postaci. Sekwencer zdaje się brzmieć wręcz kryształowo a od widoków nam w głowach zaczyna wirować. Poddajemy się Jej. Erotyczny taniec zaczyna się w 7 minucie. Czuć iż nasze ciała się połączyły w tym elektronicznym i miłym dla ucha rytmie. Melodia naszej miłości zaczyna grać ok. 9 minuty. Jest ogniście i niezwykle namiętnie. Pojawia się ogniste solo Klausa, wzbogacone później talerzami (Grosskopf na perkusji). Muzyka brzmi niczym namiętne, gorące pocałunki. Jest bardzo aktywna i dynamiczna. Niezwykle szalona. Z każdą chwilą coraz gorętsza. Dużo się dzieje - nie tylko w uszach. ;) W 13 minucie skupiamy się na samym sekwencerze, na samym akcie Miłości. Nagle następuje kolejna transformacja sekwencji, Perkusja cały czas przygrywa. Miłość na elektroniczną nutę. Tak kochają elektronicy? ;) A Klaus wtedy był świetnie wyposażony.... ;) Młody i uzdolniony choć samouk. Pod koniec 15 minuty jest niesamowicie. Jesteśmy zagubieni w rytmie Miłości, we wzajemnych objęciach. Z każdą chwilą nasza miłość jest coraz intensywniejsza i gorętsza. Można odlecieć przy słuchaniu tej muzyki. Niezwykle wciągająca. Schulze chyba też odleciał przy graniu. Szalona, namiętna, młoda, ognista ale i czuła Miłość. Wyrażona muzyką. ;) Pod koniec 21 minuty następuję kulminacja. Wiecie co mam na myśli. ;)  Spędzamy teraz czas we wzajemnych objęciach, wtuleni w siebie nawzajem. Powoli wracamy do rzeczywistości. Wspominamy gorącą noc jak i niedawno skończone (s)ekscesy. Zasypiamy na tle rozmarzonej, choć nieco mrocznej, elektroniki. Chwila odpoczynku po sekwencerowych, elektronicznych chwilach miłosnych uniesień. Odchodzimy w objęcia Morfeusza tzn. idziemy spać, wtuleni w Nią. ;)

W ten delikatny i rozmarzony sposób kończy się "najbardziej zboczony" album Klausa Schulze. Jest jeszcze bardziej rytmiczny i szalony od niezapomnianego "Floating" z albumu "Moondawn" (1976). Muzyka niezwykle wciągająca i dynamiczna a także zróżnicowana. Od delikatnego fortepianu (początek Blance) aż po namiętną i ognistą elektroniczną miłość w P.T.O. Dla każdego znajdzie się coś miłego. Jedna z najlepszych płyt Klausa. Muzycznie na tyle dobra, że zainspirowała mnie do napisania opowiadania. A niezbyt często mi to się udaje. Zasłużona 5. Muzyka, która wciąż smakuje tak samo dobrze. W przeciwieństwie do nieciekawego filmu do którego została napisana.

PS. Tytuł jest oczywiście żartem. Tam nic z sadomaso nie było. ;) W moich "wizjach" przy pisaniu również nic. ;)

środa, 15 kwietnia 2015

15.04.2015 - Blue Trance

Dzisiaj kolejna recenzja napisana na (nudnych) zajęciach. Tym razem krótsza od poprzedniej i nieznacznie poszerzona. Znowu brak pomysłu na tytuł. Płyty słuchałem w autobusie zaś niewielkie poprawki naniosłem w domu. :) Oryginalny rękopis zmieścił się na kartce A4. ;)

W 2010 roku zespół SBB wydał kolejną, ostatnią już, płytę z Gaborem Nemethem na perkusji. Album ten wyszedł w dwóch wersjach (obie CD): zwykła oraz limitowana, w digipacku oraz dwoma bonusowymi utworami.



Na edycji limitowanej, posiadanej i właśnie recenzowanej przeze mnie, jest 13 utworów. 6 z tych kompozycji jest instrumentalna. Pozostałe są piosenkami i tylko jedna z nich (Red Joe, trzeci utwór) jest śpiewana przez Józefa Skrzeka po angielsku.

Muzycznie, album jest niezwykle łagodny i przyjemny. Nie ma tu zbyt wielu gitarowych popisów. Najmocniejszy utwór, moim zdaniem, to utwór tytułowy - Blue Trance. Sporo tu jest syntezatorów od Skrzeka. Pojawia się też fortepian i jego "imitacja" (Pamięci Czas, Doliny Strumieni). Mimo dość sporej dawki lirycznej łagodności, znalazło się odrobinę miejsca na bardziej "ostre" numerki - wspomniany już utwór tytułowy oraz utwory otwierające i kończące płytę (Etiuda Trance i Coda Trance). Edycja limitowana zawiera piękną, delikatną impresję pod tytułem Pentatonica oraz bardziej bluesowa (w końcu SBB dawniej znaczyło Silesian Blues Band!) wersja klasyka - Going Away.

Całość jest bardzo ciekawa i zróżnicowana - liryczne, łagodne piosenki (np. Los Człowieka czy Pamięci Czas) przeplecione instrumentalnymi kompozycjami i rockowymi numerami (tytułowy Blue Trance). Na oddzielne wyróżnienie zasługuje także piosenka Doliny Strumieni - za niezwykły klimat i za całokształt. Blue Trance to płyta bardzo łagodna i miła dla ucha, skoncentrowana wokół pięknych piosenek. Daleko jej do zwykłego rocka czy popu.

Ciężko mi oceniać tą płytę obiektywnie gdyż jest to jedna z moich ulubionych z "nowego" SBB (od Nastroje, 2002 w górę). Uwielbiam jej refleksyjnie łagodny i liryczny klimat. Jak już to napisałem w tej recenzji - łagodna liryczność, podlana lekkim, gitarowym, polsko-greckim (wszak Antymos Apostolis to Polak o greckich korzeniach) sosem. Zasłużona 5.

Edit: Nie ma próbek na YT z płyty. Jest tylko oficjalny teledysk do piosenki Los Człowieka.

14.04.2015 - Views From A Red Train

Tym razem recenzja na dobranoc. Nie chce mi się ani spać, ani uczyć więc postanowiłem iż napiszę recenzję. Zrecenzowałem tak wiele płyt, że w zasadzie coraz ciężej mi wybrać coś do przedstawienia. A ten miesiąc jest wyjątkowy. Nie mniej - ad rem. Zamierzam przedstawić Wam dzisiaj kolejny album współczesnego Tangerine Dream - Views From A Red Train (2008).

Okładka oryginalnego wydania, Eastgate, 2008


Okładka wznowienia, Membran, 2009


Ten album pierwotnie miał być solową płytą Edgara. Skończyło się jednak na tym iż stał się projektem całego zespołu zaś EF jest jedynym kompozytorem i klawiszowcem. Pozostali członkowie wsparli go swoimi umiejętnościami gitarowymi i perkusyjnymi (chociaż Edgar też pojawia się na gitarze) a także innymi (w tym saksofon). We wkładce do płyty zmieszczono także kilka krótkich notatek związanych z każdym utworem na niej. Szkoda, że Membran (mam wznowienie) nie dał większej książeczki - przydałaby się większa czcionka, co naturalnie sprawiłoby iż tekst zająłby więcej miejsca.

Tak więc otrzymujemy 9 zupełnie nowych utworów i jeden remiks. Wszystko skomponowane tylko przez Edgara. Nie będę zdradzał więcej szczegółów teraz.

1. Carmel Calif otwiera delikatna, spokojna sekwencja na którą nałożony jest ludzki śpiew (głos - może sample). Po chwili dochodzi do tego perkusyjny rytm. Nie jest za szybki ani przesadzony. Po 1szej minucie utwór nabiera trochę mocy. Rozmarzona, spokojna kompozycja. Klawiszowe melodie są naprawdę skromne. Główną melodię bardziej tworzą te głosy a reszta to ozdobniki. Ok. 2:30 wchodzi delikatna, skromna gitara (bardziej wyraźna i słyszalna w aranżacjach koncertowych tej kompozycji). Pojawia się później mocniejszy gitarowy akcent. Jest to prawdopodobne gdyż według książeczki są dwie gitary tutaj (EF i Bernard Beibl, główny gitarzysta TD na koncertach). Ok. 4:25 pojawia się solo gitarowe, o lekko pustynnym brzmieniu. Od momentu jak pojawiła się gitara, jest ona nieodłącznym elementem tego utworu. Przyjemny utwór. Bardzo rozmarzona końcówka, z fajnym, gitarowym akcencikiem.

2. Passing All The Signs. Rozmarzona, delikatna i spokojna kompozycja. Tylko Edgar i dźwięki. Cyfrowa wędrówka po pustyni. Pojawiają się głosy, znowu. W pewnym momencie stają się dominujące. Głosy brzmią bardzo "rzeczywiście" i realnie. Zsamplowane pewnie ale na pewno musiały być nagrane. Rzeczywiście - w pracy nad płytą zaangażowany był Chór Dunajski z Wiednia (? - nie znalazłem informacji o nim, tłumaczenie nazwy z książeczki do płyty). Piękny utwór. Niesamowicie łagodny.

3. Leviathan. Utwó rozpoczyna się od powoli wchodzącej sekwencji. Stopniowo nabiera mocy i rozkręca się. Ok. 0:50 wchodzi mocna, głęboka perkusja. Edgar popisuje się odrobinę na klawiszach. Ok. 1:35 wchodzi gitara Bernharda. Jeden z najmocniejszych numerków od TD. Uwielbiam ten kawałek. To mógłby być singiel z tej płyty. Myślę, że nadałby się. Prawdziwą potęgę gitary czuć dopiero ok. 4 minuty. Utwór kończy się w podobny sposób jak zaczyna ale od tyłu. :) Chyba najmocniejszy utwór TD.

4. Hunter Shot By A Yellow Rabbit. Smutne chórki otwierają ten utwór. Klawisze są delikatne i spokojne. Ciężko mi jest opisać to brzmienie ale jest ciekawe. Wchodzi rytm i melodia. Lecimy w Kosmos. Pojawia się delikatny sekwencer. Rytm przyśpiesza. Po chwili wchodzi gitara (Edgar). Kolejna przyjemna kompozycja. Niezbyt mocna, łagodna, lekko posłodzona. Mocny popis gitarowy od Maestro. Końcówka utworu jest niezwykle spokojna i wydaje się być sztucznie wydłużona (ostatnia minuta czy 1,5).

5. Nutshell Awakening. Powiewa delikatną tajemnicą i grozą. Troszkę się dzieje w tle. Wchodzi perkusja i gitara. Utwór ma trochę senne brzmienie. Po chwili się rozkręca i jest nieco szybszy. Czuć jak utwór się zmienia. Kolejna śliczna kompozycja. Stopniowo rozbudza się. Ok. 4 minuty jest już bardzo mocno. Sporo gitary. Tworzy ona główną melodię. Ciekawe zakończenie.

6. One Night In Space (na Youtube nie ma studyjnej wersji remiksu, jest tylko oryginał). Ten utwór jest remiksem. Pojawił się na singlu w 2007 roku a rok później został znacznie zmodyfikowany. Późniejsze wersje koncertowe są bazowane właśnie na tym remiksie. Od samego początku towarzyszy nam sekwencer i delikatna, szczątkowa melodia. Pojawia się perkusja a chwilę po niej - gitara. Właśnie - remix ten to mocniejsza wersja tego utworu, wzmocniona m.in obecnością gitary. Kolejny przyjemny utwór. Jeden z moich ulubionych z tej płyty. Znacznie lepsza wersja od oryginalnej. Przy niej, oryginał wydaje się być strasznie nijaki.

7. Serpent Magique. Pulsacyjny rytm wita nas. Delikatne, eteryczne tło. Utwór powoli się rozkręca. Pojawia się jakiś "szum". Tytułowy wąż. Niesamowita kompozycja. Ciekawe są te dzwoneczki (np. 1:30). Z każdą chwilą utwór brzmi coraz pełniej. Wchodzi sekwencer. Jeszcze przed 3 minutą utwór osiąga apogeum szybkości. Pojawia się także gitara (Edgar). Wciągający rytm. Świetna gitara. Utwór cały czas przykuwa uwagę. Znowu zbyt szybko się kończy. Strasznie długo trwa zakończenie.

8. Lord Of The Ants. Tym razem wspinamy się na górę. Kroczymy powoli ale równym krokiem i jednostajnym tempem. Melodia jest delikatna i spokojna. Sekwencer jest delikatny i w tle. Po pierwszej minucie odrobinę przyśpieszamy wędrówkę. Sekwencer także się rozwija. Ok. 2:50 pojawia się gitara (znowu Edgar solo). Cudowne brzmienie Jego gitary. Ok. 4 minuty, główną część utworu stanowi sekwencer okraszony delikatną, cichą "podbudową". Brzmienie gitary się rozwija i jest bardziej rockowe. Popis Mistrza na tle sekwencera. Ok. 6:30 gitara znika i mamy tajemnicze głosy na tle sekwencera. Sekwencer uwija się niestrudzenie jak mrówka. ;) W pewnym momencie gitara wróciła - znowu z tym samym, wspaniałym motywem. Piękne zakończenie, rozpoczęte gitarowym akcentem.

9. Fire On The Mountain. Od razu wchodzimy w wir wydarzeń muzycznych. Od początku towarzyszy nam sekwencer. Dopiero po pierwszej minucie pojawia się melodia. Jest ona oparta o głos ludzki, trochę to charakterystyczne dla tej płyty. Szybki utwór, napędzany pędzącym, ognistym wręcz sekwencerem. Melodia jest nieco taneczna w moim odczuciu.

10. Sound Of A Shell. Tajemnicze intro. Znowu głosy. Motyw cały czas się powtarza. W jego tle cicho startuje sekwencer. Powoli staje się on głośniejszy. Tło się wzbogaca. Motyw cały czas powraca. Może to jest echo dźwięku z tytułowej muszli? W pewnym momencie przestaje się pojawiać. Sekwencer brzmi bardziej "tłusto" i jest "otoczony" przez głosy. W 4 minucie pojawia się gitara (duet EF i Bernhard Beible). Niesamowicie to brzmi. Świetne gitary. Piękne zwieńczenie płyty.

Uwielbiam Views From The Red Train. To jedna z moich ulubionych płyt TD w ogóle! Sporo tu brzmień gitarowych a w 3 utworach Edgar pojawia się na gitarze solo (w 2 w duecie z Bernhardem Beiblem). W każdym utworze pojawia się gitarowe coś (poza utworem drugim, Passing All The Signs). Sporo tu także sekwencerów. Często w utworach TD buduje on rytm. Tak jest i tutaj - np. Fire On The Mountain. Brzmieniowo jest niesamowicie spokojnie i łagodnie - z wyjątkiem mocnego Leviathana i nowej wersji One Night In Space. Z drugiej strony mamy Passing All The Signs - piękna ale jednocześnie najłagodniejsza kompozycja na tym albumie. Views From A Red Train to jedna z najlepszych płyt wydanych w okresie tzw. The Eastgate Years. Przyjemna w odsłuchu, niezwykle odprężająca i relaksująca. Warto posłuchać. Z uśmiechem wystawiam pełne 5. Cieszę się, że mam ten album na CD, kupiony jeszcze za życia zespołu.

wtorek, 14 kwietnia 2015

14.04.2015 - Melrose

Dzisiaj jadąc na zajęcia słuchałem albumu Melrose (1990). Początek nowej dekady przyniósł Tangerine Dream nowego, stałego członka (młodego! ;)): Jerome'a, syna Edgara Froese. W zespole jeszcze wtedy grał Paul Haslinger (od 1986 do grudnia 1990). W nowe dziesięciolecie TD weszli "obydwiema nogami" gdyż właściwie zaraz po wydaniu albumu (październik), zespół ruszył w trasę promującą tą płytę (tylko Wielka Brytania, koniec października - początek listopada).

Melrose jest ostatnim albumem z tzw. The Melrose Years (1988 - 1990) i oczywiście ostatnim zremiksowanym na tak samo zatytułowanym boxie z 2003 roku. Album został w całości nagrany i wypromowany przez jednorazowy, unikatowy skład TD: 2x Froese (ojciec i syn) + Paul Haslinger. Niestety, nie jest to dobre pożegnanie z Paulem.

Ten album, tak jak poprzedni, zatytułowany Lily On The Beach (1989), jest słodki w brzmieniu ale niestety nic w nim przykuwa uwagi Słuchacza. Ot taka słodziutka i milutka muzyczka wpadająca wprost do uszka. Szkoda, że równie szybko wypadająca z uszka jak do niego wpadająca. Niestety, TD się nie bardzo popisali. Przeciętna ale dość Słoneczna płyta. O ile wcześniej ją nawet lubiłem to dopiero dzisiejszy krytyczny odsłuch sprawił iż zacząłem się nudzić. Tragedii nie ma ale jest po prostu słabo. Zespół zaczął po prostu grać prostą muzyczkę dla ludu. Nie czułem tego czegoś przy odsłuchu.

Co warto wyróżnić z tej płyty (na plus) ? Tytułowy utwór oraz Three Bikes In The Sky i Cool At Heart. Tylko te 3 utwory. Reszta jest raczej średnia. Poza jednym: Desert Train. Jeden z najsłabszych kawałków w historii TD! A już na pewno z okresu 1988 - 1990.

Nie ma tu za wiele do pisania. To przeciętny album. Można posłuchać raz na jakiś czas i się odprężyć ale nie wiążcie z nim wielkich oczekiwań. TD wyjątkowo nie w formie. Niestety tylko 3. Niestety, wszystkie płyty z okresu 1988 - 1990 są raczej średnie. Ale mam pewną sympatię, może nawet słabość do Optical Race (1988) i do Melrose (1990). Lily On The Beach odkurzyłem dopiero bardzo niedawno, dla pięknego Słoneczka, które swoim wdziękiem podwyższyło trochę ocenę. ;) Podsumowując raz jeszcze: średnica ale bywało lepiej.

Próbki z YT:

Cały album (w formie playlisty)

14.04.2015 - Elektroniczne śniadanko dla duszy i ucha ;)

Dzisiejszy post jest chyba pierwszym postem rozpoczętym tak wcześnie - 7.30. :) Będzie to śniadanie dla mojego umysłu i duszy a recenzja - zamiast ćwiczeń. ;) Śniadanie nie powinno być posiłkiem ciężkim ale sycącym. Moje "realne" śniadanie składa się zatem z 4 ciasteczek "na dobry dzień" i zdrowego jogurciku. :)

Przedmiotem recenzji będzie sampler zespołu Radio Massacre International - Fast Forward z 2008 roku. Kiedyś już o nim pisałem ale tekst ten był nie najwyższej jakości. Zastanawiając się nad dalszą zawartością bloga, postanowiłem znowu ściągnąć dyskografię tego zespołu by poszukiwać nowych płyt celem przedstawienia ich samemu sobie oraz oczywiście moim Czytelnikom. Płyta ta została udostępniona przez tenże zespół zupełnie za darmo na ich stronie ale niestety w bardzo przeciętnej jakości (160 kbps mp3). Wyjątkowo więc udostępnię cały album do ściągnięcia w wyższej jakości - 320 kbps mp3 (stereo, VBR) utworzonych z plików FLAC, cudem dorwanych w internecie.



Zespół ten powstał w Wielkiej Brytanii w 1993 roku i od tej pory praktycznie nieustannie coś nagrywa i wydaje. Właściwe początki można odnaleźć jeszcze w latach 80. ! A zespół w miarę możliwości wznawia te płyty. Inspirowani tradycyjnym, analogowym, elektronicznym brzmieniem, próbują dodać coś nowego od siebie albo chociaż złożyć hołd dawnym, choć wciąż jeszcze żywym, mistrzom gatunku (niestety, Edgar Froese, lider Tangerine Dream, zmarł 3 miesiące temu). 

Już na pierwszej, debiutanckiej płycie (Frozen North, 1995, album podwójny) słychać elektroniczne inspiracje. Pamiętacie mój zachwyt nad spójną i ciekawą atmosferą Underwater Sunlight (Tangerine Dream, 1986) ? Tu znowu wraca klimat "wodny" tyle, że w bardziej horrorowym, strasznym wydaniu. Muzycznie zaś (CD 1 tylko, drugiej płyty jeszcze nie słuchałem) - Szkoła Berlińska z elementami rockowymi (gitara). Tworzenie atmosfery - sekwencer - reszta utworu. ;) Ponadto kilka krótszych kompozycji o podobnie groźnym i tajemniczym klimacie.

Fast Forward jest nietypowym albumem. To próba zaprezentowania całości dotychczasowej twórczości zespołu ale nie jest to zarazem zwykła składanka. Zespół bowiem powybierał z każdej ze swoich płyt po fragmencie. Fragmenty te nie są w kolejności chronologicznej i nie zawsze mogą brzmieć tak jak na danym albumie. Zespół bowiem postanowił je zremiksować w ten sposób by wszystkie razem tworzyły jedną, zwartą całość. Mamy więc 5 utworów a każdy z nich jest oddzielną suitą zbudowaną z kilku mniejszych części. Wycinki pochodzą z każdej płyty, także boksu wydanego przez zespół (w bodajże 2004 roku). Każda z kompozycji na Fast Forward nosi tytuł Transzy. Szybki przegląd przez dyskografię zespołu, już wtedy dość obfitej.

Niestety, na Youtube nie ma próbek z tego albumu więc jedyną opcją dla moich Czytelników jest albo niskiej jakości wersja udostępniona przez zespół tutaj albo ściągnięcie lepszej, wrzuconej przeze mnie. Oto obiecany link: Radio Massacre International - Fast Forward (2008), 320 kbps stereo VBR .

Tranche 1 - utwór rozpoczyna się oklaskami. Od razu wchodzimy w Kosmos. Tajemnicze, nieco udziwnione brzmienie. Nowoczesne wcielenie Pink Floyd? Cudowne brzmienie syntezatorów. Bywają delikatne akcenty gitarowe. Ta delikatna sekcja przechodzi w dość tłukliwą i rozpędzoną sekwencję podlaną mellotronem (słabo słychać jej tło więc nie wiem czy cokolwiek tam jest). Syntezatory cicho "fletują" na tle sekwencera. Lekki ukłon w stronę mandarynkowego Ricochet, Part Two ? Sekwencja przechodzi w prawdziwy Sen. Ciekawe brzmienie. Basy przypominają mi bicie Serca (tak, tego Schulzowskiego Serca). Minimalistyczny fragment o naturze kosmicznej. Skromne ale mroczne brzmienie. Z niego wyłania się ciekawa i piękna sekwencja. Niesamowity rytm. Jestem pełen podziwu. A to zaledwie drobny fragment całości. Dochodzi do niej delikatna perkusja i mellotron. Niesamowicie piękna i ciekawa kompozycja. Sekwencja się ścisza i pojawiają się drobne chórki oraz lekkie, tajemnicze brzmienia. Coś się wyłania. Kosmiczny, abstrakcyjny Bezkształt. Elektroniczna plama dźwiękowa. Łagodne zwieńczenie tak obfitej w różne nastroje i ciekawe momenty kompozycji.

Tranche 2 - Ostre wejście do samego środka Piekła. Wyłania się z tego dość barwna i ponura melodia. Piekło zanika a melodia przechodzi w coś tajemniczego i abstrakcyjnego ale niezwykle kuszącego. A po chwili - kolejna szybka, dynamiczna sekwencja. Niezwykle barwna i żywa. A dodatkowo - gitara. Elektroniczny rock. Niesamowite. Można się w tym brzmieniu zakochać! Ciekawa "nadbudowa" syntezatorowa. Zespół, który potrafi dorównać Schulzowi? Chyba znowu się pojawiają bardzo drobne, Rykoszetowe przebłyski. Sekwencja znika i przechodzimy w stronę czegoś nowego, w stronę Zamarzniętej Północy. Tajemnicza, nieco mroczna, lodowa kraina. To nie jest ta sama co mandarynkowa Hiperborea ale jest całkiem blisko. A może to jej dalsze, zimniejsze rejony? Po tych mrocznych fragmentach pojawia się znowu mroczny fragment ale z sekwencerem. Ten chyba jest z Frozen North (CD 2, kiedyś słuchałem już paru płyt RMI, w tym Fast Forward). Mocne, mięsiste brzmienie. Potężne basy. Sekwencja ta się rozwija. Jej koniec przechodzi w tajemniczą "muzykę deszczową". Z deszczu przechodzimy w wesołą, Słoneczną wręcz muzykę. Zespół w bardziej rockowej formie. Niezwykle ciekawy fragment. Dominują elementy rockowe, z elektronicznymi podkreśleniami i upiększeniami. Grande finale całości.

Tranche 3 - Tajemnicze wejście elektronicznego smoka w atmosferze mistycyzmu i skupienia. Elektroniczna Medytacja. Elektroniczne nabożeństwo. Cudowne. Skromna, tajemnicza, minimalistyczna muzyka. Pojawia się w końcu gitarowy akcent, delikatny i skromny. Tajemnicze chórki. Dalej skupienie i medytacja. Świetna muzyka. Nagle rockowe wejście. Mocna perkusja i szaleństwo. Spokój został zakłócony. Zespół gra na rockową nutę. Mocne basy od gitary basowej. Niezwykle rytmiczna sekcja. Ostatnie fragmenty gitarowe i znowu powraca nastrój medytacyjny. Pełne skupienie ponownie choć w duszy gra niepokój. Mętlik w głowie, wyraźnie słyszalny. Mroczna ale ciekawa i tajemnicza muzyka.

Tranche 4 - Znowu tajemniczy początek. Pojawia się sekwencja, delikatna, skromna. Skromne także jest jej tło dźwiękowe. Podoba mi się to granie. Melodycznie i tajemniczo, z lekką nutką grozy. Po tej części następuje abstrakcyjny fragment, brzmiący jak mocno zniekształcone i udziwnione szepty. Abstrakcja elektroniczna. W pewnym momencie dochodzi do wybuchu a zespół zaczyna grać "starą" elektronikę z nowoczesnym bitem. Efekt? Może troszkę taki jak Dream Mixes TD ? Przynajmniej takie skojarzenie mam, na pierwszy rzut ucha. Krótka, elektronicznie symfoniczna przerwa albo fragment z kolejnego albumu. Teraz na tapecie dźwiękowej mamy znowu dryfowanie po bezbrzeżnym Kosmosie. Kolejna porcja tajemniczego nastroju i spokojnej, choć trochę groźniej i ponurej elektroniki. Przez Kosmos snuje się jakiś duch. Może to zaginiony Czytelnik / Słuchacz? ;) I znowu kolejny rockowy fragment. Tym razem hard rock. Mocna gitara i rytmiczna perkusja. Kolejny raz Słuchacze i Czytelnicy mogą doświadczyć wielostronności Radio Massacre International. Gitarowe szaleństwo odchodzi w Niebyt na rzecz kolejnej spokojnej, mrocznej sekcji elektronicznej. Znowu zaglądamy uchem do Kosmosu. A może do strasznego, niepokojąco cichego, nawiedzonego domu? Na pożegnanie z tą Transzą od zespołu otrzymaliśmy kolejny mroczny fragment - delikatna gitara łkająca do smutnego, syntezatorowego tła.  Smutne i tragiczne pożegnanie.

Tranche 5  - Ostatnia porcja RMI i zarazem najdłuższa - niecałe 22 minuty. Kolejna abstrakcja dźwiękowa. Senna i rozmarzona. Powoli budzi się do elektronicznego życia (ktoś tu coś wyczuł? ;)). Kompozycja powoli się rozbudza i przechodzi w sekwencję. Na nią nałożone są zniekształcone głosy. Ciekawa sekwencja. Po jakieś minucie wchodzi jakaś melodia na nią. Po niej - kolejna abstrakcyjna sekcja. Coś się budzi do życia. Albo mroczna, elektroniczna medytacja. Albo ponure dźwięki Kosmosu. Pojawia się mellotron. Chyba tą płytę też kiedyś słuchałem. Sekcja ta przechodzi w miłą dla ucha sekwencję. Po chwili dochodzi do niej szalona gitara, która gra dość ciekawie na tle tejże sekwencji. Następnie mamy kolejną porcję mrocznych, elektronicznych eksploracji Kosmosu. Kosmos ten przeradza się w bardziej rockowy fragment. Zespół szaleje przy sekwencerze. Szalona i dzika gitara na tle elektronicznych pulsacji i ekscesów. Elektroniczne pulsacje i tajemnicze dźwięki wciąż dominują ale w innej postaci i bez gitary. Zwiedzanie płonącego mózgu. Melodia przeradza się w sekwencję a na nią nałożone są gitarowe brzmienia. Minimalistyczne, skromne zwieńczenie tej Transzy jak i całej płyty. Bardzo piękny finał. Znowu oklaski na koniec a więc fragment pochodzi z jakiegoś albumu koncertowego.

Całość jest niezwykle zróżnicowana - od wglądu w Kosmos po dzikie, rockowe (rockopodobne) wyskoki. Jest to zaledwie krótki przegląd przez 30 płyt jakie zespół wydał (ten album ma numer 31). Można na jego podstawie wysnuć pewne oczekiwania i spróbować czegoś więcej. Ciekawie zrealizowany. Nie jest typową składanką typu "the best of". Taka musiałaby liczyć z kilka-kilkanaście płyt CD gdyż Radio Massacre International dość często grają długie utwory. Warto się tym zainteresować zwłaszcza, że Fast Forward jest albumem udostępnionym za darmo. Zespół udostępnił na swojej stronie także fragmenty z pozostałych płyt (lub całe utwory). Idealny zespół dla hipsterów - prawie nikt nie zna. ;) A nawet na necie dość ciężko coś ściągnąć. Pozostawiam bez oceny ale jestem pozytywnie nastawiony do dalszej, elektronicznej eksploracji dyskografii tego zespołu. Dobry przykład, że nie tylko niemiecka elektronika może być dobra. ;)

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

13.04.2014 - Słoneczny Wschód Księżyca

Dzisiaj jeszcze raz Klaus Schulze i... prokrastynacja. :) Zamierzam przedstawić swoim Czytelnikom bardzo ważny album z Jego dyskografii - Moondawn, 1976. A dlaczego jest to słoneczny Wschód Księżyca? Bo lubię moje Słoneczka. :) Recenzja ta jest dedykowana wszystkim moim Słoneczkom - w każdej wadze, wzroście i wieku (czyli też pierwsza recka dedykowana mojej Pani Profesor- Promotor) a także innym dziewczynom, które mi się podobają, z Instytutu Pięknych Słoneczek :). Zbyt wiele by wymieniać. A i tak nie przeczytają :(



Na albumie tym, Klaus dojrzał muzycznie. Jego styl osiągnął pewną dojrzałość. O ile poprzedni album, Timewind (1975) był małym sukcesem, to Moondawn jest bardzo dużym sukcesem. Zawsze wysoko ceniony wśród fanów. Zawsze wyróżniany jako kultowy i przełomowy.

Album trwa nieco ponad 50 minut i składa się z dwóch długich utworów. Jest to typowe dla Klausa. W Jego dyskografii przeważają długie numerki, od samego początku.

Floating, pierwszy utwór, otwiera dźwiękowy zapis gwieździstej nocy i... Ojcze Nasz odmawiane w jakimś dialekcie arabskiego (z tego co słyszałem). Deszcz spada na ziemie. Gwiaździsta, ulewna noc. Wieje wiatr. A Słuchacz (i Czytelnik) zgłębia te tajemnicze dźwięki i powoli zapada w transową medytację (elektroniczną oczywiście ;)). Coraz więcej coraz piękniejszych dźwięków. Wstęp "Floating" to bardzo delikatna i krucha część utworu, zrealizowana z niezwykłym talentem i ostrożnością w doborze dźwięków. Coraz mniej nocy, coraz więcej introspekcji. Zaglądamy wgłąb siebie. Otwieramy uszy i duszę na Muzykę. Nie oznacza to iż okolica dla nas nie istnieje. Chmury się przesuwają lecz bez naszej wiedzy, niby ukradkiem. Piękny akord - ok. 4:30. Jesteśmy coraz bardziej zamyśleni i skupieni. Coś zaczyna pulsować. Może to nasze myśli? Jesteśmy skupieni i w refleksyjnym nastroju. Przyroda wciąż żyje swoim nocnym życiem. Utwór się rozwija. Zaraz (7 minuta na liczniku) wejdzie sekwencer. Utwór nabiera mocy i odlatujemy. Klaus włącza sekwencer. Słychać perkusję (Harald Grosskopf gościnnie). Już ok. 7:50 czuć "lotny" klimat kompozycji. Wznosimy się ponad te łąki, polany, lasy. 8:30 - już jesteśmy wysoko. Czas oddać się we władanie Klausowi i jego sprzętom. Odlatujemy do krainy elektronicznej rozkoszy. Utwór zdaje się brzmieć jednakowo ale wciąż się zmienia - np. ok. 9:50 przelatujemy przez (albo między?) chmury. Oczy szeroko zamknięte zaś uszy szeroko otwarte... Pełne skupienie. Słychać jakieś ptaki (?). Sekwencja nie przestaje wybrzmiewać. Ok. 11:30 wchodzi syntezator brzmiący jakby mocno zniekształcona gitara elektryczna. To jeszcze nie solo... Sekwencja wciąż ewoluuje. Klaus gra na "nibygitarze". Szalony lot. Cudowna noc. Przepiękne solo zaczyna się ok. 14:50. Niesamowite, kryształowo delikatne i kruche. To solo brzmi jak niesamowicie przyjemny sen. 17:15 - powiew elektronicznego wichru wieńczy solówkę. Ale potem jest kolejne (ok. 18:00). Znowu marzymy... znowu śnimy. Lecimy, uniesieni boską sekwencją. Ponadchmurny lot. Wyższy poziom (samo)świadomości. Muzyczny narkotyk. Ok. 19:30 mamy mocniejszą perkusję. Coś się dzieje. Omijamy przeszkody. A może wzlecieliśmy aż do Kosmosu i lawirujemy wśród meteorytów? Klaus ostro szaleje w 20-stej minucie. Jest bardzo ciekawie. Muzyka mnie pochłonęła całkowicie. Składam z siebie ofiarę dla Boga Muzyki Elektronicznej. Abstrakcyjny szum syntezatorów i jak najbardziej realna perkusja. Klaus umie czarować abstrakcyjnymi dźwiękami, wciągającymi niczym wir, niczym czarna dziura. Jesteśmy wysoko ponad granicami Rzeczywistości. Klaustrofonia. Ok. 24:45 mamy jakieś zakłócenia a potem wicher. Wciąż lecimy na skrzydłach Muzyki. Muzyka cały czas ewoluuje, jest żywa. Lot przyśpiesza. Gwiazdy migoczą. Odlatujemy w stronę Dźwięków. Ok. 26:25 utwór zaczyna się ściszać i kończyć. Wciąż jednak nasz lot trwa, aż do ostatnich sekund utworu gdzie rozbijamy się o gwiazdę. Umiera ona i migocze pożegnalnie. Wraz z jej śmiercią kończy się ten utwór.

Mindphaser jest tylko o 2 minuty krótszy. Rozpoczyna go.. woda przez co kojarzyć się może z "Aqua" Edgara Froese (1974 - solowy debiut EF). Klaus rozpoczyna powoli, od delikatnych dźwięków. Klimat jest zbliżony do intra Floating. Dalej jesteśmy senni po odbytym locie. Pojawia się jakiś burzowy grzmot. Jest tajemniczo. Coś nam szumi w głowach. Jesteśmy nad wodą. Ok. 3:20 pojawiają się syrenie chórki. Płyniemy w stronę syren (Słonecznych ;) ?). Podążamy za ich śpiewem. 6:30 - pojawia się elektroniczny wicher. Tajemniczy śpiew syren ciągle trwa. Płyniemy za nim w nieznane. Coraz bardziej przeraźliwie ten wicher wyje ale tylko przez chwilę. Ślepo podążamy za Głosami. Muzyka jest coraz groźniejsza. Ok. 10:20 Syreny znikają a muzyka brzmi jeszcze głośniej i groźniej. Zostaliśmy wciągnięci w pułapkę. Tragiczny wymiar piękna. 11:55 - zaczyna się ostra perkusja i organy. Czyżby już po nas? Czyżby nasza Dusza wędrowała do elektronicznego Raju? Tajemnicze świsty wzbogacają Muzykę. Zamiast sekwencerów mamy śmiertelnie poważne organy. 13:53 - Klaus zaczyna wariować. Znowu gra na "gitarze". Porządne, mocne solo. Organy znikają albo słabną. Więcej syntezatorów i nieco chórków albo orkiestralizacji. Klaus w transie.  Tajemnicza, wciągająca moc. Coś manipuluje naszymi umysłami. Dziwne dźwięki. W 17 minucie mamy perkusyjne solo, nieznacznie podkreślone syntezatorami i organami. Po pewnej chwili jednak Klaus jest głośniejszy. Ok. 18:20 następuje solówka. Mocna i szybka. Nie jest to "gitara". Dużo dziwnych dźwięków + bardzo głośne solo. Klimaty bardziej "gitarowe" powracają później. Muzyka brzmi teraz jak udziwniona wersja rocka. Ok. 23:40 wchodzi więcej efektów specjalnych ale "gitara" nie przestaje wybrzmiewać. W ostatniej minucie utwór gwałtownie się "rozsypuje" i odchodzi. Piękne aczkolwiek krótkie zwieńczenie.

Floating pokazuje nam Klausa dojrzałego muzycznie zaś Mindphaser jest na swój sposób pewnym powrotem do rockowych korzeni muzyka. Ciekawie zrealizowanym ale jednak słabszym od Floating. Nie mniej, warto zapoznać się z obydwoma utworami, chociaż zapewne to głównie Floating odpowiada za ten wysoki status omawianego albumu. Są piękne momenty w Mindphaser (np. ostatnie sekundy) ale jest ich zbyt mało. Klaus na rockowo? Nie bardzo mi się to podoba. Nie czułem tego czegoś, co trzymało mnie przy Floating. Ale Moondawn to porządny album. Mam poważny dylemat związany z oceną tej płyty. Dobry album ale tylko Floating zasługuje na 5. Mindphaser niestety tylko 3. W sumie, średnia wychodzi dobra a więc 4. 4+ za Floating. ;)

Próbka:
Cały album - + bonus track z 1976, wyd. 1995.