sobota, 27 czerwca 2015

26.06.2015 - Obiecana retzka Taylorełe :P [troll retzka]

Obiecałem kumplowi specjalną reckę jak obronię magistra. No i dzisiaj obietnicy staje się zadość. Recka naprawdę specjalna bo tym razem to On wybrał p(ł)ytę. Dzisiaj w obroty biorę najnowszą płytę Taylor Swift (nowa miłość kumpla xD) - 1989. Wydana w 2014 roku wbrew tytułowi. Recenzja będzie przeprowadzona na edycji deluxe.

Recenzja nie będzie typowa - dużo xD, :D i beki.





Okładka jak okładka. Przynajmniej czytelnie napisane. xD A i ładne usta ma ta bejbe. ;) Focia: made by Taylorełe. xD

Na płycie jest 19 utworów (omatkobosko! za dużo!) o łącznym czasie trwania 68 minut. Niestety z wokalem. Deluxe ma aż 6 dodatkowych utworów względem zwykłej wersji (13 utworów, ok. 50 minut).

Katorgę czas zacząć. Zakładam swój ulubiony strój sadomaso i biorę tego dildo-kaktusa. Siadam na nim. xD Mam nadzieję, ze chociaż ta muzyka nie będzie tak boleć. xD

No to jedziem!

Nie załączam nutek. Na Youtube nie ma całego albumu (gówno jest). Sami szukajcie. Ja mam wyjebane. xD  Chyba przez te prawo autorskie nic nie ma. Żadnych próbek.



Od początku pierwszego utworu (Welcome To New York) witają mnie delikatne, syntezatorowe dźwięki i przyjemny bit. Lekki dyskotekowy feeling (englisz biczys! :D). Podobny klimat jest w drugim utworze (Blank Spaces) ale Taylor lepiej śpiewa, w bardziej kolorowy i słodszy sposób. Chyba to piosenka o miłości. Ale ja nie zwracam uwagi na tekst. Może to puste miejsce w jej sercu jest przeznaczone dla Ritlere? xD

O, pierwsza gitarka na pycie - Style. Teraz jest naprawdę rytmicznie i ciekawie. Można pokołysać się do rytmu i bitu. Stajlowo i prawilnie. 

Rytmicznie jest też w kolejnym kawałku o bardzo dziwnym intrze (Out Of The Woods) ale tym razem nudzę się. Nie robi to na mnie wrażenia.

Wracamy na nużącą i męczącą dyskotekę z piosenkami o miłości - All You Had To Do Was Stay. Gdzieś na imprezie może bym i posłuchał ale robię to z miłości do kumpla. xD Stej gej. Meh.

Shake It Off. Nawet mnie poruszyło (odrobinę). Żartuję. ;) Popowa nuda. Może do radia się nada. Kumpla rusza (tak jak focie Taylorełe).

I Wish You Would - jeszcze raz gitarka na intrze (?). Lepsze od poprzedniego kawałka. To mnie ruszyło. Trochę bardziej niż nic. xD

Bad Blood. Kumpel mówi, że dobre. Jeszcze nie włączyłem. Boję się boję się boję się boję się. Biciasty bit. Mnie nie oczarował(a). Orientacji nie zmieniłem. xD Na końcu - (Sieg) Heil ! xD BTW, remix z teledysku jest ciekawy, odmienny. Za dużo czarnego madafaka, za mało pienkna Taylorełe. xD

Wildest Dreams. Wciągający bit. Trochę senny i rozmarzony kawałek. Głos Taylor jest spoko. Jedna z naprawdę świetnych pioseneg na tej p(ł)ycie. Serio. Tym razę muwie powarznie. Serjo. Siriusly.

How You Get The Girl - 10ta piosenka. Gitara i a-a-a-a ! :D Można potańczyć do tego. Spoko nutka na imprezę.

This Love - 100000000000000000001 piosenga o miłości. Meh. Tym razem ślub czy co? W każdym razie przynudza mocniej niż zwykle. Nudzę się. Umieram z nudów.

I Know Places - ja też znam miejsca. Piosenka na fortepian i "e-e-em" xD. Fortepian i bit. Moim ulubionym miejscem jest KFC. xD W późniejszej części ta piosenka robi się fajniejsza. Biorę chomiki (coś pada w tekście podobnego - tejk out the hamsters xD) i spadam stąd. Fajny kawałek o chomikach (?). "E-e-em!" - najlepsza zwrotka!

Clean - zaraz.. to znajome... tytuł przynajmniej.. Clean.. the cleanest I've been... a nie, to nie to. Tamto to Depeche Mode. Ale to od TS jest spoko. Mnie się podoba od pierwszych sekund. Hit płyty! Świetny bas. Melodia spoko. Paci się spedala? ;___;

Wonderland - także fajne. A nie. Jednak nie. Meh.

You Are In Love - ech... rzygam miłością. Rzecz, która mi się nigdy nie przytrafi.... kolejny minus tej płyty....

New Romantics - ostatni utwór. Pozostałe 3 to Taylor Swift opowiadająca o nagrywaniu płyty. Nudy.  Najbardziej dyskotekowy kawałek na płycie. Dla mnie i tak nudy. xD Nie poderwie mnie. 

Nie jest to moja muzyka. Może nie miałbym nic przeciwko niej na jakiejś imprezce. Parę piosenek w sumie mi się spodobało. New Romantics, Clean, I Know Places - te trzy mi się spodobały. Reszta jest najwyżej meh. Gówno a nie płyta. 0/6. Ale i tak Cię loffciam qmplu :* <3

PS. Sorki za objechanie Taylorky. Masz fapfotkę xD






sobota, 20 czerwca 2015

20.06.2015 - Encore

W dzisiejszej recenzji chciałbym przedstawić Wam album Tangerine Dream pod tytułem "Encore". Jednocześnie jest to ostatni album jaki mi został do zrecenzowania z tzw. The Virgin Years. "Encore" jest albumem wyjątkowym - dokumentuje koncertowe dokonania TD z 1977 roku (dwie trasy koncertowe w USA) i jest ostatnim albumem zespołu nagranym w składzie: Edgar Froese, Chris Franke i Peter Baumann. Właśnie ten ostatni opuścił zespół i postanowił zająć się sobą.




"Encore" jest albumem koncertowym z wyjątkowej trasy. Zespół zaczął eksperymentować z częściowo ustaloną setlistą utworów. Wszystko jednak było wciąż oparte na swobodnej, elektronicznej improwizacji okraszonej okazyjnie gitarą od nieżyjącego obecnie lidera zespołu.

Każdy koncert w USA w 1977 Tangerine Dream otwierali grając utwór pod tytułem "Cherokee Lane". Szkielet był mniej więcej stały ale pojawiało się sporo improwizacji i zmienności. Znane nagrania w ramach Tangerine Tree / Leaves z tras(y) 1977 pokazują iż zespół potrafił dość mocno skrócić ten utwór. Oficjalna wersja ma 16 minut zaś najdłuższe znane wykonanie nieco przekracza 21 minut. Najkrótsze - prawie 11 minut.

Drugim, stałym elementem była kompozycja "Monolight". Podobnie jak w poprzednim przypadku, na żywo zespół improwizował wokół pewnej gotowej i przygotowanej wcześniej "bazy". Oficjalna wersja zbliża się do 20 minut zaś wariacje wahały się między 15,5 minuty a niecałymi 24 minutami.

Oba te utwory wypełniały, po stronie każdy, pierwszą płytę winylową. "Encore" pierwotnie wyszedł jako 2 LP. Wydania CD, włącznie z pierwszym, były zawsze na 1 CD (bez ucięć, jak w przypadku "Poland" z 1984). Na drugiej płycie zamieszczono improwizację z koncertu pod tytułem "Coldwater Canyon" oraz studyjne "coś" czyli "Desert Dream".

Cały album jest dostępny na Youtube.



1. Cherokee Lane. Utwór otwiera zapowiedź i mocny, elektroniczny wicher. Oto oni - Władcy Kosmosu - lądują w USA. Po chwili zawieruchy wchodzimy w Kosmos. Mnóstwo efektów dźwiękowych rodem z The Pink Years. Nagle ustają i z maszyny wydobywa się para. Robi się coraz groźniej. Muzycy kreują atmosferę niepokoju. Delikatna melodia okraszona jest wiatrem oraz "dźwiękami kosmosu". Przybysze schodzą na Ziemię. Nagle w 3:45 wchodzi delikatny ale dość szybki sekwencer otoczony elektroniczną, mroczną pianką. Po chwili ona znika i zostaje zastąpiona przez mellotron (?). Łagodna melodia przygrywa do szybkiego sekwencera. Po przygodach w Kosmosie, teraz jesteśmy świadkami klasycznego koncertu Szaraków. Ufoki ze skrzypcami i fletami. Pod koniec 5 minuty wchodzi "flet". Jest on instrumentem pierwszoplanowym teraz. Pod koniec 6 minuty sekwencer nabiera dojrzałego i mocnego brzmienia, tak jak i cała kompozycja. Czuć jego basowość oraz "skrzypce" czy inne smyczki w tle, "pod fletami". 8:12 - wspaniałe solo klawiszowe i jego ciąg dalszy, niczym lustrzane odbicie. Sekwencer o wciągającym i hipnotyzującym brzmieniu. Da się wyczuć kiedy muzycy zmieniają jego ustawienia. 9:30 - zaczyna wchodzić mój ulubiony motyw na "flet". W 10 minucie znika flet a następuje powrót do bardziej elektronicznych brzmień. Ciekawa i przyjemna melodia na sekwencerowym tle. Pod koniec 10 minuty pojawia się znienacka mellotron i skrzypce. Zespół nie przestaje zaskakiwać improwizowanymi i na gorąco granymi pomysłami. Nagle w 12 minucie rzuca motyw z albumu "Sorcerer" (soundtrack, 1977). Na tle sekwencera muzycy nawiązują do utworu "Betrayal (Sorcerer Theme). Nic dziwnego, w końcu ta płyta to jedna z ich ostatnich przed wyruszeniem  w trasę. W 14 minucie pojawia się ciekawy motyw na tle nieco dyskotekowego brzmienia - dyskotekowe solo fletu. Utwór zaczyna się powoli kończyć. Sekwencer jest wygaszany i zanika a zespół powtarza ostatnie dźwięki fletu, które również zanikają. W trakcie tego pojawiają się oklaski. "Flecista" się popisuje i reszta zespołu w sposób mroczny, i ponury wieńczy kompozycję.

2. Monolight. Kompozycja ta rozpoczyna się od niezwykle barwnego i ciekawego fortepianu. "Solo" to musi budzić respekt i uznanie. Nagle, pod koniec 1szej minuty, wprowadzane są elektroniczne efekty, dzięki czemu mamy wrażenie iż fortepian "drga". Pojawia się skromne nawiązanie do fortepianowego intra do Ricochet Part Two (Ricochet, 1975). Także tu pojawia się mellotronowy flet. Nuty grane w 2:00 są jakby mocno znajome. Coraz więcej elektronicznych efektów. Całość brzmi niczym fortepianowy popis w nawiedzonym przez upiory i inne straszydła domu. Fortepianowy koncert "Upiora w operze". W 3:40 pojawia się delikatna perkusja i znika fortepian. Z tajemniczych dźwięków wyłania się barwna, tęczowa, wesoła sekwencja a chwilę po niej - melodia o podobnych barwach. Sporo tu mellotronu. Zespół przewędrował z jednej skrajności w drugą w sposób niezwykle płynny. Ta część utworu Monolight była singlem z płyty "Encore". Mały "hicik" od Tangerine Dream. W 7 minucie sielankę przerywają tajemnicze dźwięki, znajome zresztą z przejścia miedzy częścią pierwszą a drugą. Nagle wyłania się szybka i agresywna sekwencja. Kolejna z tych hipnotyzujących i wciągających. Pojawia się melodia ale najważniejszy jest ten trans, ten stan hipnozy w jaki wpada Słuchacz. Melodia schodzi jakby na drugi plan. Czyżby pojawiała się gitara? Jest to możliwe (np. ok. 9:30). W 10 minucie sekwencerowa linia podlega sporym i ciekawym przekształceniom. W ok. 11:30 jest spora zmiana brzmieniowa. Ciekawe urozmaicenie. Wspaniała melodia grana do bardzo szybkiego sekwencera. Ok. 12:40 zespół rzuca nagle motyw z utworu "Stratosfear" ! Rozpoznawalne brzmienie lub przynajmniej nawiązanie do niego. Ciekawe zróżnicowanie. Interesujące zabawy dźwiękiem. Sekwencer pozostaje w zasadzie niezmienny ale pod koniec 13 minuty są wyczuwalne zmiany w jego brzmieniu. Zespół płynnie wychodzi z tego motywu i przechodzi do czegoś zupełnie innego. Pojawia się automat perkusyjny a brzmienie staje się jeszcze bardziej wciągające i hipnotyzujące. 16:40 - basowe pomruki i powiew elektronicznego "wiatroszumu". Kolejna partia fortepianu, kręty jak spiralne schody. Utwór się kończy ale pojawiają się fortepianowe "przebłyski". Po sekundzie zawahania zespół nawiązuje do końcówki "Invisible Limits" ("Stratosfear", 1976). Mocno romatyczna i piękna wersja finiszu. Fortepian okraszony delikatną elektroniką. Piękne zwieńczenie utworu. Olbrzmia ilość oklasków na koniec.

3. Coldwater Canyon. Delikatny początek utworu - uderzanie w klawisz, powtarzane kilkakrotnie. Nagle do tego dołącza się płynący wartkim strumieniem sekwencer o wyraźnej "basistości". W pewnym momencie pozostaje sam szalejący potok sekwencera i wchodzi Edgar wraz ze swoją gitarą. Muzycy nie próżnują i ubogacają tą partię "stukaniem". Nareszcie, spory i mocarny popis gitarowy od lidera TD. W 2 minucie sekwencer się zmienia. Gitara milknie na chwilę by powrócić w dziwny sposób. W 3 minucie dochodzi dziwna perkusja (automat) albo to zmodyfikowany sekwencer. Główną częścią utworu jest popis Edgara. Cały utwór brzmi chłodno, nawet gitara wydaje się być zrobiona z lodu. W 5 minucie na pierwszym planie jest ON ze swoją 6-strunówką. Nie brakuje też elektroniki. W końcu Tangerine Dream to zespół przede wszystkim elektroniczny. "Wątki" elektroniczne w tym utworze przeplatają się z gitarowymi wstawkami od Froesego (np. 6 minuta). Utwór się robi coraz ciekawszy w 8 minucie. Więcej sekwencera i szalonej gitary oraz pomruków elektronicznie basowych. Wyczuwam tu automaty perkusyjne (Franke? Możliwe. On jest ex-perkusistą). Sporo się dzieje w tym utworze - są zarówno momenty dynamiczne, wypełnione wręcz rockowym powerem jak i spokojniejsze, hipnotyzujące (okolice 11 minuty, gdzie można ulec czarowi sekwencero-perkusji (?)  oraz poryczeć z Bestią). Pod koniec 12 minuty Edgar wraca na pole bitwy ze swoją rockową gitarą. Tak mocne granie powróci dopiero w 1979 (Force Majeure). TD pokazuje czym jest elektroniczny rock. Ciekawa melodia pojawia się w 14 minucie, wspierana i okraszana gitarą. 15 minuta brzmi jak kulminacja utworu - więcej perkusji, wszystko pędzi coraz szybciej, jakby się ślizgało na lodzie. Pod koniec 15 minuty po raz kolejny Edgar gra na gitarze. Pędzimy ku zagładzie (Horns Of Doom? Nie, to nie to :) ). Utwór kończy się w dynamiczny i ciekawy sposób - tak, jakby muzycy stracili nad nim kontrolę i się "odślizgał" w siną dal...

4. Desert Dream. Pustynny piasek się przesypuje. W tle tajemnicze flety i inne instrumenty. Fatamorgana? Pojawia się jakiś duch. Sporo tu eterycznych dźwięków, choć nie są to mocno kosmiczne klimaty. Pomruki pustyni wracają co jakiś czas. Senno-pustynne złudzenie. Delikatny ale niepokojący jednocześnie. W 3 minucie robi się jeszcze straszniej. Coraz więcej niepokojących, elektronicznych pomruków. Pełna abstrakcja. Czas w klepsydrze nieubłaganie upływa. Wędrowanie po pustyni nie jest proste i przyjemne. Co jakiś czas z tego gorąca pada nam na mózg i odczuwamy różne złudzenia. Słychać to w 5 minucie utworu. Sporo mellotronu w tej części. Świetne brzmienie na tle nieubłaganych, ponurych basów. Niesamowite.. póki co, chyba najlepsza część tej kompozycji! Pod koniec 8 minuty znowu mamy abstrakcję. Kolejna fatamorgana się skończyła. Jesteśmy coraz bliżej śmierci z wycieńczenia. Wchodzimy bardziej w "phaedryczne" klimaty. Abstrakcyjne rozważania mistrza Polikarpa o śmierci. Czuć, że zbliżamy się do momentu rozdziału duszy i ciała... 12 minuta... umarliśmy. Nareszcie. Teraz mamy melodię żałobną. Pożegnanie z życiem. Ostatnia przygoda Indiany Jonesa. Późniejsze remiksy i koncertowe wykonania tego utworu bazują na tej  żałobnej, ponurej w swej naturze i wymowie części. 14:30 - elektroniczny, ponury wiatr przesypuje piasek nad nasze zwłoki. Jest coraz dziwniej... coraz kosmiczniej. Kosmici urządzają Indianie Jonesowi pogrzeb? Ostatnia minuta utworu - z Kosmosu wyłania się szybka, pożegnalna sekwencja, przystrojona w automat perkusyjny. Odchodzimy w niepamięć. Nawet pustynia o nas zapomniała. Pod jej piaskami każdy jest anonimowy...

"Encore" jest albumem wyjątkowym. To kulminacja i jednocześnie zwieńczenie TD w okresie swojego szczytu. Nie oznacza to iż potem było zupełnie źle. Świetny finisz bardzo dobrego dla zespołu okresu. Płyta ta pokazuje jak wielostronnym zespołem jest Tangerine Dream i jak zgrabnie potrafią oni wiele odsłon połączyć w jedną całość. Myślę, iż najlepiej to słychać w utworze "Monolight" - ciekawy, klasycyzujący początek a potem elektroniczna podróż w kierunku klasycznie brzmiącego zakończenia. 4 ciekawe i przyjemne w odsłuchu kompozycje aż zachęcają by sięgnąć po coś więcej (w serii Bootmoon ukazał się koncert z Waszyngtonu, 1977 - w zasadzie wznowienie oficjalne nagrania krążącego po sieci, znanego jako Tangerine Tree o numerze bodajże 4). Wraz z "Ricochet" (1975), "Encore" dokumentuje szczytowy okres TD koncertowego. Klasyk od zespołu. Wspaniałe zakończenie pewnego etapu. "Encore" to album godny najwyższej noty - 4 zupełnie nowe kompozycje, długie aczkolwiek nieprzesadzone i niezwykle zróżnicowane.
 
Następny rok przyniósł zawieruchę. Zespół wpadł w oko Cyklonu (moja recenzja albumu "Cyclone" z 1978) i powędrował w stronę progrocka.

wtorek, 9 czerwca 2015

09.06.2015 - Australijski wymiar Mandarynek, które smakują Słoneczku Weronice

Przedmiotem dzisiejszej recenzji jest ostatni album studyjny Tangerine Dream nagrany i wydanyza życia Edgara Froese - Mala Kunia. Został on nagrany i wydany w 2014 roku z okazji koncertów w Australii (recenzja albumu koncertowego). Jest to pierwszy i ostatni zarazem krążek studyjny nagrany w nowym składzie: Edgar Froese, Thorsten Quaeschning i Ulrich Schnauss.

Recenzja jest dedykowana Weronice, która znowu jest Słoneczkiem. :)


Płyta tra ok 52 minut i zawiera wyłącznie nowy materiał. Składa się z 7 utworów. Przeważnie trwają 8-9 minut ale najkrótszy trwa niecałe 6. Filmy z Youtube są podlinkowane w tytułach utworów. Jeżeli nie ma filmu to znaczy, że nie ma go na YT.

1. Shadow And Sun. Z mrocznego początku wyłaniają się delikatne i słodkobrzmiące promienie słoneczne. Po kilku dźwiękach włącza się sekwencer. Dość mocne, ciekawe brzmienie ale nie jest szybki. Wyznacza podstawowy rytm utworu. Oczywiście jest delikatnie okraszony innymi dźwiękami. Niewiele się dzieje w utworze. Przyjemna melodia chociaż nieco cicha. Pojawiają się w tym całym mroku promienie Słoneczka Weroniki. Ok. 2:55 sekwencer staje się jeszcze mocniejszy i potężniejszy. Słońce mocniej oświetla tytułowy Cień. Ok. 3:40 wracamy do poprzedniego brzmienia. Melodia uległa zmianom. Ok. 5:00 po raz kolejny mamy "refren" - mocniejszy i bardziej nasłoneczniony sekwencer. Pojawiają się śliczne, słoneczne klawisze (ok. 5:35). Pod koniec jest coraz mniej melodii a także sekwencer powoli zanika. Wracamy do brzmienia z samego początku utworu. Dominuje tu raczej mrok ale trochę Słoneczka także się znajdzie. Przyjemny i całkiem fajny początek płyty.

2. Madagaskunia. Utwór otwiera ciepła i słodka jak Werka sekwencja. Bardzo wakacyjne brzmienie całości. Pojawiają się w melodii brzmienia kojarzące się z TD. Delikatna, senna melodia ubogaca słoneczny sekwencer. Później pojawiają się dodatkowe dźwięki, które urozmaicają całość. Sekwencja wbija się w umysł i nie pozwala o sobie zapomnieć. Na samym końcu znika sekwencer i pozostaje tylko melodia. Kolejna fajna i przyjemna kompozycja. Wciągająca na swój sposób.

3. Madagasmala. Tajemniczy, trochę mroczny ale rytmiczny początek. Bardzo fajny miks mroku i Słoneczka, rytmiczniejszy od Shadow And Sun. Pojawia się znajomy motyw i sekwencja. Niejako miks poprzednich dwóch utworów (serio - sekwencja teraz brzmi jakby wariacja tematu z Madagaskunia). Dość sporo się tu dzieje. Dużo zmian i kolorów. Można się wciągnąć. Sekwencer w pewnym miejscu przyśpieszył i nie brzmi już jak z Madagaskunia. Niesamowity rytm i melodia. Ok. 4.55 utwór przechodzi w wariację tematu z Madagaskunia ale różnice są do wyłapania. Ciekawa końcówka. Świetny utwór. Bardzo ciekawie skonstruowany.

4. Beyond Uluru. Od początku uderza w uszy rytm perkusyjny. Dopiero po sekundzie czy dwóch wchodzi elektronika. Tworzona ona tajemniczy i klimatyczny wstęp. Sporo tu rytmu gorącego jak Słoneczko Weronika i elektronicznego mroku. Utwór staje się coraz bardziej rytmiczny. Kolor dźwięku jest podobny jak w pozostałych utworach. Jest coraz goręcej i rytmiczniej. Gdzieś pod koniec 3 minuty - w 4 minucie zrobiło się ciekawiej dzięki klawiszom. Druga połowa jest moim zdaniem ciekawsza niż pierwsza. Nie jest to zły utwór ale najwyżej nieco ponadprzeciętny ze słabym zakończeniem.

5. Vision Of The Blue Birds. Mroczny i rozmarzony, leniwie się snujący początek. Po pierwszej minucie robi się bardziej rytmicznie. Senne marzenie o niebieskim ptaku. Ok. 1:40 wchodzi sekwencer. Piękny, miły dla ucha utwór. Całkiem sporo się dzieje i nie jest nudny. Utwór cały czas ma w sobie dawkę sennego, rozmarzonego klimatu. Sen na jawie, śnimy choć nie śpimy, podtrzymywani w gotowości przez sekwencer. Końcówka jest bez sekwencera i ma mocniejszy, senny klimat.

6. Snake Men's Dance At Dawn. Tajemniczy taniec zaczyna się bardzo powoli. Dziki lud wężoludzi tańczy w rozmodleniu do mandarynkowych dźwięków. Wspaniała, słoneczna melodia. Niezwykle Słoneczny utwór. Piękna melodia. Najkrótszy (niecałe 6 minut) a zarazem najbardziej nasłoneczniony utwór na tej płycie. Sporo tu sekwencera, tworzącego główny rytm. Końcówka wchodzi dość nagle i jest mroczna. Zupełne przeciwieństwo reszty utworu. Trochę zawodzi.

7. Power Of The Rainbow Serpent. Mocny, nowoczesny rytm. Najbardziej współczesny brzmieniowo utwór na tej płycie. Przyjemna, cicha melodia, lekko smyczkująca w brzmieniu. Sekwencer pojawia się w ok. 2:25. Cały czas jednak utwór jest łagodny. Tęczowy Wąż jest istotą niezwykle łagodną i delikatną. Niestety, utwór ten nie jest tak dobry jak jego początek. Dopiero ok. 6 minuty jest trochę lepiej. Przeciętny finał. Ciekawe zakończenie.

Mala Kunia jest całkiem przyjemną płytą. Nowy skład zespołu, poszerzony o trzeciego klawiszowca (Ulrich Schnauss), dopiero się rozgrzewał. Niestety nie dane im było zaprezentować się w pełnej krasie i w pełnej mocy. Mala Kunia jest niestety niespełnioną zapowiedzią czegoś więcej.

Nie jest to zły album. Trzyma co najmniej średni poziom od początku do końca. Szkoda tylko, że finał zawodzi. Jest on, moim zdaniem, najsłabszą częścią płyty. Najmocniejszą jest początek (pierwsze 3 utwory) i utwór 6 (Snake Men's Dance At Dawn). Na całej płycie pojawiają się Słoneczne akcenty (dzięki Weronice? ;)), które znacznie ją umilają i rozświetlają. Nie jest to może najlepsza płyta z ostatniego okresu ale na pewno nie jest to także najsłabsza pozycja. Przeciętna, dobra płyta, zasługująca na 4. Przyzwoita raz na jakiś czas a i może parę motywów wpada w ucho (np. sekwencer z Madagaskunia).

wtorek, 2 czerwca 2015

02.06.2015 - Madcap's (Late) Flaming Duty

Recenzja ta powstała (w 90%) podczas piątkowego wykładu (międzynarodowa porównawcza polityka społeczna, 29.05.2015) w przerwie między rozmowami z Weroniką (która już nie jest Słoneczkiem) i podrywaniem oraz rozśmieszaniem Marleny.

Recenzja dedykowana jest dwóm pięknym dziewczynom z mojego roku - Magdzie T. i Annie S. Miło by było jakby chociaż jednej z nich spodobał się ten tekst. :)

W tym tekście poddany ocenie zostanie album Tangerine Dream "Madcap's Flaming Duty" (2007). Płyta ta jest kolejną nietypową pozycją w niemalże nieskończonej dyskografii tego zespołu. Wyróżnia się tym iż jest to jedyny w pełni wokalny album zespołu (inne: Purgatorio i Paradiso, część II i III Trylogii Dantego - nie pamiętam czy na nich są części instrumentalne. Na Inferno, części I-szej, jest przynajmniej jedna).

W tytule nie bez powodu posłużyłem się angielskim słowem "late" (spóźniony). Recenzja ta jest trochę "spóźniona" - powstała w zasadzie w zeszły piątek a dopiero dzisiaj (02.06.2015) ukazuje się tutaj, po pewnych poprawkach.

Okładka albumu, wyd. brytyjskie, 2007


Część materiału, który znalazł się na tej płycie, został wydany bądź zaprezentowany nieco wcześniej.  W 2006 roku zespół wystąpił w berlińskim Tempodromie (recenzja DVD). Koncert ten otworzyła wydłużona, instrumentalna wersja pierwszego utworu na Madcap's Flaming Duty - "Astrophel And Stella". Ponadto, z okazji tego wyjątkowego koncertu, zespół wydał singla "40 Years Roadmap To Music" na którym umieścił 2 kompozycje ze wspomnianego albumu w wersjach instrumentalnych (ale pod innymi tytułami).

Ponadto, ukazało się także DVD na którym zespół zarejestrował swoją sesję studyjną. Nagrania odbyły się nieco w konwencji folkowej. Na Youtube we fragmentach jest całość. Tu jest część pierwsza. Zawiera ona intro (fragment "Solution To All Problems") oraz pierwsze 2-3 utwory.

Teksty piosenek są bazowane na rozmaitych wierszach (co ciekawe, znowu pojawia się William Blake - ten sam, który napisał "tekst" do Tyger (link prowadzi do recenzji)). Wiersze te pochodzą z 17 i 18stego wieku ale na potrzeby utworów zostały przeadaptowane (słychać to np. w Astrophel And Stella). Wyjątkiem jest piosenka Lake Of Pontchartrain, która jest bazowana na tradycyjnej melodii i tekście.


Powyższy film przedstawia cały album. Wszystkie 12 utworów (ok. 70 minut).

Muzycznie, na tej płycie dominują raczej delikatne, miejscami nawet rozmarzone klimaty. Najlepiej to słychać w kilku początkowych utworach oraz dwóch ostatnich kompozycjach. Pojawia się też kilka gitarowych akcentów (np. delikatna gitara w The Divorce), choć nie ma ich zbyt wielu. Nie zabrakło też sekwencerów (np. główna melodia w The Divorce, utwór 4, jest tworzona przez sekwencer). Są też i mniej typowe dla TD akcenty: flety, skrzypce (?). Miejscami można odnieść wrażenie iż próbują swoich sił w czymś w rodzaju elektronicznego folku (np. Lake Of Pontchartrain czy harmonijkowe intro do "Astrophel And Stella").

Warto też ocenić wokal. Jest po prostu w porządku. Chris Hausl sprawuje się co najmniej średnio. Najlepiej wypadł, moim zdaniem, w utworach: "Lake Of Pontchartrain", "Solution To All Problems", "Hear The Voice" oraz "The Blessed Damozel". Nie oznacza to iż inne utwory są złe.

Z całego albumu na szczególne wyróżnienie zasługują następujące utwory: "Astrophel And Stella", "The Blessed Damozed", "The Divorce", "A Dream Of Death", "Hear The Voice", "Lake Of Pontchartrain", "One Hour Of Madness" oraz "Solution To All Problems". To jest 3/4 całego albumu. Reszta jest co najmniej dobra i nie rozczarowuje.

Odsłuch tego albumu miał miejsce w autobusie. Recenzja powstała jako odpowiedź na myśli i wrażenie jakie wywarła na mnie ta muzyka po kilku latach niewłączania tej płyty (żałuję tego!). Madcap's Flaming Duty to świetny album. Wyróżnia się i jest bardzo ciekawy. Bardzo dobry album. Zasługuje na co najmniej 4+.