środa, 28 października 2015

28.10.2015 - Młodzi, gniewni, zbuntowani i industrialni - Depeche (jeszcze) M(ł)ode

Dzisiaj dla odmiany będzie recenzja Depeche Mode. Mój świat muzyczny jest troszkę szerszy niż tylko nieskończona ilość (no dobra, bliska nieskończoności ;) ) płyt Tangerine Dream i SBB. Odmienne także będą "narzędzia badawcze". 

Ze względu na "niekompatybilność" moich aktualnych słuchawek (nauszne Philips SHP 1900) z ipodem, recenzja zostanie sporządzona w oparciu o odsłuch przeprowadzony na komputerze. Dodatkowo, przesłuchane zostaną pliki FLAC, a więc bezstratna kopia płyty (ale w mono - ze względu na moją wadę słuchu).

Dzisiejszy album to "Construction Time Again" z 1983 roku. Źródło - remasterowany CD z 2007 roku.





Co tym razem zaprezentował zespół ? Mocniejsze, bardziej industrialne i drapieżne brzmienie. To już nie czasy cukierkowatego "Speak & Spell" (1981) czy słodkoemowatego "A Broken Frame" (1982). Jak widać po okładce, zespół jest gotowy do zbudowania swojego nowego brzmienia. Idą zmiany - na mroczne. 

Zmienił się też nieco skład zespołu, co wprowadziło nowe, świeższe powietrze. Do Dave'a Gahana (wokal), Martina Gore'a (wokal, klawisze, teksty piosenek), Andy'ego Fletchera (klawisze) dołączył wykształcony muzycznie i już doświadczone Alan Wilder (perkusja, klawisze).

Brzmienie zespołu uległo zmianie m.in dzięki zastosowaniu samplingu. Różne dźwięki z otaczającego ich świata pojawiły się na płycie właśnie w ten sposób - zespół odtworzył to brzmienie z bazy próbek stworzonej dla danego syntezatora (bardzo mniej więcej jakoś to prawie jako-tako wytłumaczyłem :) ). Nowocześniejsze, "miastowe" brzmienie "Construction Time Again" było połączeniem mroku znanego już z poprzedniej płyty zespołu (choć podanego w bardziej cukierkowym wydaniu, nieco maźniętego sweet brokacikiem) oraz cięższego, bardziej metalicznego, "stalowego" i "przemysłowego" grania. Jest to zasługa nowych inspiracji muzycznych - członkowie Depeche Mode zaczęli słuchać podobnie grających muzyków i podchwycili tą stylistykę.

Kolejna zmiana dotyczyła tekstów. Stały się dojrzalsze. Tu nie ma zbyt wiele miłości - chyba, że ktoś ma na myśli miłość do pieniędzy. Chciwość i żądza pieniądza, apokalipsa ludzkości, brutalny obraz współczesnego świata oraz agresywna gospodarka zasobami naturalnymi - to są jedne z wybranych motywów i tematów pojawiających się w tekstach piosenek na tej płycie. Zmiana tematyki na poważniejszą jest jeszcze bardziej wyraźna kiedy przyjrzymy się temu o czym śpiewał zespół na poprzednim albumie - "A Broken Frame". Tu pojawia się trochę miłości ale także mrocznego, emocjonalnego i smutnego pisania (pewnie doskonale Wam znanego z mojego prywatnego fejsbuka). A dalej jeszcze pikantniej i też ciekawie - z ciekawszych tematów następnego albumu ("Some Great Reward", 1984) można wymienić rasizm, BDSM (czyli sadomaso a więc jeden z wielu ważniejszych hitów zespołu - "Master & Servant"), samotność. Przy okazji brzmienie stało się jeszcze bardziej mroczne i industrialne. Przy okazji, zapraszam do przeczytania mojej recenzji "Some Great Reward" (podlinkowanej pod tytuł płyty).

Czas przejść do najważniejszego - czyli "recenzji właściwej". 41 minuty i 9 utworów (nic nie wnoszącego, wręcz zbędnego, bonusa nie liczę) o brzmieniu mocniejszym i dojrzalszym niż dotychczas. Z całością możecie się zapoznać na Youtube tutaj. Dorzucono coś jeszcze ale to nie jest na tej płycie.

Otwierający płytę "Love, In Itself" wita nas mocnym basem i bitem. Pojawiają się ciekawe rytmy i melodie. Wszystko brzmi jednak znacznie mocniej niż na poprzednich płytach zespołu. Mnóstwo ciekawych zabiegów zostało zastosowanych - "fortepian", "trąbki" a nawet - króciuteńkie "solo gitarowe". Wszystko to urozmaica utwór, który pozornie składa się z samego tylko rytmu (na pierwszy "rzut ucha", rzecz jasna). Końcówka tego utworu jest bardzo dziwna jak na Depeche Mode - "krzyk" i melodia.

Następny utwór, zatytułowany More Than A Party, ma jeszcze mocniejszy i intensywniejszy rytm. Przewijają się sample rodem z fabryki - chociaż dla mnie to brzmi nieco jak tartak. Wciągający i dynamiczny utwór, mimo pewnej dozy monotoniczności. W 4 minucie utwór zaczyna drastycznie przyśpieszać. Zsamplowany "Tartak" pracuje na pełnych obrotach i nagle muzycy przełączają przycisk, i jak gdyby machnęli czarodziejską różdżką (ja tego nie wymyśliłem - to nawiązanie do tekstu piosenki: "The failed magician waves his wand / And in an instant the laughter's gone" / tłumaczenie: Niewprawny magik macha swą różdżką / W jednej chwili zamiera śmiech ), znikąd pojawia się pociąg. Oczywiście, nikt do studia nie "zaprosił" pociągu - to sample. No i brakuje słynnego, kraftwerkowskiego "Trans Europe Express" ;) Ale żarty (Jarre'ty?) na bok. ;)

Trzecia piosenka - Pipeline. Tym razem jesteśmy na placu budowy. Przewija się jakaś melodyjka na cymbałkach czy tam ksylofonie. W tle słychać ponure zawodzenie mnichów czy innych akolitów a może to robotnicy budowlani, "zabierający chciwym, dający potrzebującym" (tłumaczenie fragmentu tekstu piosenki) ? W tej piosence nie ma perkusji - jest tylko stukanie młotka o coś.  Muzyka brzmi monotonnie i pozornie jednostajnie - tyle, że Depeche Mode nie oddają monotonii jazdy po niemieckiej autostradzie (Kraftwerk - "Autobahn", 1974) a monotonię placu budowy. A przy okazji, panowie z Depeche Mode na pewno znali i cenili dokonania Kraftwerk (co ciocia wikipedia potwierdza :P ). Koniec - wyciszanie się melodii i puszczane, niemalże skandowane, słowo "never" (pol. nigdy).

Czwarty utwór - Everything Counts. Synthpopowo-indutrialny paszkwil na kapitalizm, korporacjonizm i niepohamowaną żądzę pieniądza wielkich firm. Kolejny rytmiczny i chwytliwy numer na tej płycie. Póki co - jedyny naprawdę popowy, mniej eksperymentalny. Wesoła melodyjna kontrastuje z ponurym tekstem o korupcji i chciwości. "Wszystko się liczy w dużych ilościach" - tak jak rytm i melodia w tej piosence. 

Następny kawałek - Two Minute Warning. Znowu chwytliwy rytm i sporo basów. Ponura wizja ludzkości po apokalipsie - "Nie ma płci, nie ma konsekwencji, nie ma współczucia / Nadajesz się tylko do zjedzenia" (tłumaczenie fragmentu piosenki). Miła w odsłuchu i dość taneczna piosenka.

Shame. Wstyd. Płynnie przechodzi z poprzedniego, poniekąd go kontynuując. Jeszcze raz mamy kontrast wesołej melodyjki (zwłaszcza "flecikowe solo" grane po refrenie) i smutnego tekstu. Oczami wyobraźni możemy wyobrazić sobie ludzkość walczącą między sobą oraz biedne i głodne afrykańskie dzieci. Między innymi o wstydzie za to, co przedstawiłem wyżej traktuje ta piosenka.

The Landscape Is Changing. Skocznie, wesoło. Brakuje jeszcze tylko "ludowo". Tym razem to nie małe dzieci płaczą ale Matka Natura, cierpiąca przez nas, ludzi. Zespół wzywa do dbania o przyrodę. Całość podana, oczywiście, w formie bardzo przyjemnej, rytmicznej i tanecznej.

Told You So. Przedostatni utwór na tej płycie. Chyba wiecie już czego się spodziewać - niesamowitego, wciągającego rytmu, dynamiki i fajnych basów. Jedna z moich ulubionych piosenek na tej płycie i zarazem chyba jedna z najbardziej rytmicznych. Ciężko jest mi napisać coś zupełnie nowego o tej piosence.

And Then... . I wtedy... PiSiory przejęły władzę. Przepraszam, nastąpił atak hakerski na mojego bloga. Nie mogę cofnąć skutków. Cóż więc mogę jeszcze napisać? Dla odmiany, zespół dał na koniec płyty łagodniejszy kawałek (chociaż tekst jest ekstremalny - coś o rewolucji i ufaniu we własne serce).

Tak samo jak i na poprzednich albumach Depeche Mode tak i na "Construction Time Again" króluje rytm. Nie jest on jednak cukierkowaty ale parę troszkę słodszych brzmień pojawia się tu i ówdzie. Wbrew temu co pisałem na początku, nie ma tu zbyt wielu sampli. To nie Schulze wczesnych lat 90-tych, który w zasadzie wciskał je wszędzie. Tu są raczej starannie dobranym, ciekawym a nawet zaskakującym dodatkiem. Do tego wszystko przyprawione dojrzalszymi, poważniejszymi tekstami, kontrastującymi z dyskotekowością całej tej płyty.

Nie mniej jednak, "Construction Time Again" oraz "Some Great Reward" to moje ulubione albumy Depeche Mode - a przynajmniej dwa najczęściej słuchane. Wam także mogą przypaść do gustu, jeżeli lubicie muzykę dość lekką, luźną, przyjemną i raczej imprezowo zabarwioną. Ja wolę instrumentalno-mandarynkową serię Dream Mixes gdyż nie przepadam za piosenkami i preferuję instrumentalne kompozycje. ;)

 

niedziela, 25 października 2015

24-25.10.2015 - Składanka jakich wiele?

W 2007 roku Tangerine Dream wydali mnóstwo płyt. Większość tego zbioru stanowiły różnorakie składanki. W ciągu tego roku dyskografia zespołu powiększyła się aż o 24 wydawnictwa ! Zespół wydał zarówno single (i pokrewne) jak i kilka albumów studyjnych oraz 4 DVD ze swoich koncertów. Powinienem był napisać, że wydali 5 DVD (i 25 wydawnictw w ogóle) ale ja nie uznaję "Live At Coventry Cathedral 1975" za "prawomocny" wpis w dyskografii zespołu.

Dygresję tą ograniczę do krótkiego stwierdzenia iż jest to historyczno-muzyczne fałszerstwo w mojej opinii. Niemniej jednak, od strony wizualnej stanowi ono cenny i rzadki przykład klasycznego Tangerine Dream w koncertowej akcji (nagrany przez BBC). Niestety, BBC wycięło oryginalną, improwizowaną muzykę i zamiast niej podłożone zostały dość obszerne fragmenty z albumu "Ricochet" (koncertowy album zespołu stanowiący niejako wybór najlepszych fragmentów z koncertów w 1975 roku). Cały oryginalny koncert ukazał się w ramach fanowskiego projektu Tangerine Leaves (vol. 4).

Notabene, udało się komuś dopasować dźwięk do zarejestrowanego video. Całość jest dostępna w dwóch częściach na Youtube: Cz. 1 i Cz. 2 . Możecie podziwiać piękno architektury sakralnej połączone z mandarynkowym wymiarem improwizacji. Ale to na boku. ;)

Niestety, moje dotychczasowe "narzędzia badawcze" uległy uszkodzeniu. Muszę się posiłkować swoimi zapasowymi słuchawkami (Philips SHP1900 - zwykle służą do grania, oglądania filmów itp. - to słuchawki "komputerowe"), sporo słabszymi od Brainwavz R1, których używałem do tej pory.

Wracając do meritum, przedmiotem dzisiejszej recenzji jest składanka "Tangines Scales". Pierwszy rzut oka na tracklistę daje nam bardzo ciekawy wybór utworów, jak również ich fragmentów, z drugiej połowy lat 80-tych. Są tu dwa wyjątki ale płyta nie zawiera żadnego naprawdę nowego materiału. Mimo różnych dopisków, mixów, editów to na płycie jest tylko jeden nowy remix.

Okładka wydania oryginalnego, Eastgate, 2007 (posiadanego przeze mnie)
  
Mandarynkowe wznowienie, Membran, 2009

Składanka ta ukazała się też w ramach box setu "The Electronic Journey" (10 CD, 2010), który również posiadam.


Co się więc na tej płycie znalazło ? Odrobina muzyki filmowej - dwa wyjątki z soundtracku do filmu "Miracle Mile" (płyta wyszła w 1989 roku a film udało mi się ściągnąć z internetu i jest na liście pozycji do obejrzenia), klasyk z albumu "Optical Race" (1988), fragmenty z lubianego przez fanów albumu "Poland" (tak jakby półkoncertowy, 1984) oraz ostatni utwór z albumu "Underwater Sunlight" (1986, notabene zespół omyłkowo jako tytuł utworu podał tytuł płyty). Całość trwa nieznacznie ponad 1 godzinę.

1. After The Call. Pierwszy utwór jest jednym ze wspomnianych wyżej fragmentów z bogatego dorobku muzyki filmowej Tangerine Dream, mocno pomijanej na koncertach i na składankach przez zespół (akurat ten utwór był grany na żywo - w 1988 roku w ramach trasy koncertowej oraz jednorazowo w 2007 roku). Rytm przypomina niepokojące uderzenia zegara. Całość wzmacnia łomocząca perkusja, która staje się coraz intensywniejsza. Muzyka staje się coraz bardziej niespokojna i dynamiczna. Ok. 1:20 muzyka staje się jeszcze bardziej rytmiczna i dynamiczna, bez łomoczącej, "walącej" perkusji. Da się wyczuć dramatyzm w tym utworze ale jest to podane w bardzo lekki, zrytmizowany sposób.

2. Barbakane. Z Hollywood zespół powędrował aż do mroźnego, powoli chylącego się ku upadkowi PRLu (zespół koncertował u nas w grudniu 1983 roku - Klaus Schulze miał szczęście koncertować w lecie bodajże). Nie jest to oryginalna wersja tego utworu ani wycinek z niej lecz remix - z roku 1995. Oryginalne brzmienia i motywy zostały wzbogacone nowymi. Całość jest niezwykle rytmiczna i dynamiczna a nowe elementy niczego nie psują. Nadają one całości nieco mroczniejszego tonu, szczególnie to słychać w 2-3 minucie. Dodano nowe zakończenie - utwór nie przechodzi w Warsaw In The Sun, jak ma to miejsce w oryginalnym nagraniu.

3. Horizon (Warsaw Gate Mix). Tytuł sugeruje iż będzie to remix ostatniego utworu z płyty "Poland". A tytułowa brama warszawska to zapewne brama Uniwersytetu Warszawskiego, na którym mam ogromną przyjemność doktoryzować się w zakresie nauk o polityce publicznej albo, nieistniejąca obecnie, Żelazna Brama. Niestety nie wiem co zespół miał na myśli. Ja osobiście stawiam na bramę UW. ;) Szerzej o tej drugiej możecie przeczytać tutaj: 10 miejsc w Warszawie, które nie istnieją .

Brama Warszawska - wersja pierwsza ;)



Brama Warszawska - wersja druga ;)


Utwór zaczyna się od mrocznych, tajemniczych dźwięków. Mroźna, ciemna noc. 20 stopień zasilania. Księżyc świeci. Jego światło odbija się od zamarzniętej "miniaturowego akwenu morskiego". Piękna niewiasta przegląda się w lodowym zwierciadle. Nagle w jej głowie pojawia się ciekawy, intrygujący i przyjemny motyw. Melodia tkwiąca w jej umyśle zahipnotyzowała ją. Tangerine Dream dodali delikatny bit do całości i rozpoczyna się orgia sekwencerów. Mały, mroźny, zimowy hołd dla Sfinksa ze "Sphinx Lightning". Zespół nie wprowadził do tego utworu żadnych nowych elementów. Wszystko brzmi "po staremu". Jest rytmicznie, dynamiczne i sekwencerowo. Przydałoby się jednak przygotowanie nowego zakończenia. Nie podoba mi się ten zabieg z urwanym utworem - zwłaszcza, że na płycie zmieściłaby się całość !

4. House Of The Rising Sun (Southend Mix). Dom Wschodzącego Słońca. Pierwszy Słoneczny akcent na tej płycie (celowo z dużej litery! ;)  Nie, nie lubię Dark Souls i rycerzy słońca czy jak im tam. Po prostu mam swoje Słoneczka - 2 Agnieszki, Justynę, Weronikę i Marlenę oraz jeszcze jedną osobą - Dominikę-Chmurkę ;). Do Słoneczek zalicza się też jeszcze jedna osoba ale nie mogę powiedzieć kto - najwyżej na ucho ;) ). 

Oryginalna wersja tego utworu była jednym z bisów granych podczas koncertów zespołu w 1988 roku. Jest to jedna z niewielu kompozycji, które nie są autorstwem Tangerine Dream - w tym przypadku utwór jest oparty o tradycyjną, folkową balladę z Nowego Orleanu (mieście w amerykańskim stanie Luizjana). Pierwsze nagranie tego utworu pochodzi z 1933 roku zaś zespół The Animals wydał swoją wersję jako singiel w 1964 roku. Była ona niezwykle popularna i osiągnęła szczyt listy przebojów. Z ciekawości włączyłem sobie tą aranżację i rozpoznaję znajomą melodię. Oczywiście aranż Tangerine Dream jest zupełnie inny i pozbawiony wokalu.
Cover TD brzmi zadziwiająco łagodnie i ciekawie. Czuć iż zespół wzbogacił oryginalną melodię (fortepian, syntezatorowe chórki). Klawisze także zdają się być ciekawą wariacją na temat oryginalnego brzmienia organów w coverze grupy The Animals. Ok. 1:30 zespół zaczyna grać na rockową nutę. Do gitary dołącza się saksofon (mandarynkowa królowa Linda Spa !). Pojawiają się też przetworzone motywy z oryginalnej wersji (a raczej z wersji źródłowej). Po raz kolejny zespół ubogacił swoją muzykę brzmieniem saksofonu. W coverze znalazło się miejsce nawet na solówkę saksofonistki. Od jej wejścia przez cały pozostały czas trwania utworu saksofon jest bardzo wyraźnie obecny a nawet ma "ostatnie zdanie" i zamyka utwór. Bardzo piękna, kreatywna i zauważalnie odmienna od oryginału instrumentalna interpretacja. Na dodatek jest to jedyny nowy utwór na tej płycie.

Na Youtube nie ma tego remiksu ale jest dostępna oryginalna wersja z 1988: tutaj . Brakuje w niej mocy z wersji zremiksowanej a także wspaniałego saksofonu. Moc też ma wersja z koncertu z Tempodromu (21.09.2006 - ostatni koncert Tangerine Dream z Jerome Froese, synem Edgara). Ta wersja jest pozbawiona saksofonu a skupia się wokół dwóch gitarzystów. Co ciekawe, Thorsten Quaeschning, drugi (wówczas trzeci) klawiszowiec, gra na perkusji. Niesamowity, rockowy aranż.

5. Livemiles (Morning Glory Mix). Po raz kolejny cofamy się w mandarynkową przeszłość - znowu do roku 1988. W tym bowiem to roku ukazał się (ćwierćkoncertowy?!) album "Livemiles" ("Live Miles" - także i taka pisownia jest stosowana ale to nie ma nic wspólnego z Miles'em Davisem, muzykiem jazzowym). Zespół na płytę wybrał obszerny fragment (ok. 1/3) pierwszego utworu. Świetnie wybrany moment otwarcia tego wycinka. Mnóstwo rytmu i delikatna melodia. Po pierwszej minucie włączają się sekwencery i muzyka staje się znacznie żywsza oraz bardziej dynamiczna. Zespół cały czas gra dość łagodnie i delikatnie. Koniec 3 minuty przynosi kolejną dawkę mocniejszego brzmienia. Mocna, rytmiczna perkusja jak w hitowym "Dolphin Dance". Niestety, moje tymczasowe słuchawki nie pozwalają mi w pełni cieszyć się jakością i pięknem tej muzyki. Sporo chórków, "flecików" a także odrobinka bardziej klasycznych partii (np. fortepian ok. 6:20). Nie zabrakło też sekwencerów i rytmu. Znowu muszę pochwalić dobór momentu końcowego.
"Livemiles" jest kolejnym pomijanym albumem - w zasadzie pojawiał się tylko w ramach trasy koncertowej w USA w 1988 roku a także raz w 2004 roku i w 1987 (chociaż na płycie umieszczony został studyjny remix tych partii - koncert o tyle ważny gdyż jest to ostatni występ zespołu z Chrisem Franke).
6. Storm Seekers / Cool Shibuya. Dwa utwory ale wrzucone w jedną ścieżkę na płycie. Oba pochodzą z rzadkiego, 6-cio płytowego boxu I-Box z 2000 roku. Pojawiły się także (ale osobno) na dwóch innych składankach wydanych w 2007 roku. Storm Seekers zaczyna się od pędzącego, głośnego sekwencera otoczonego tajemniczymi, dziwnymi dźwiękami a także mięciutką, łagodną "kołderką dźwiękową" (nie umiem tego lepiej opisać). W późniejszej części pojawiają się dodatkowe klawisze o ciekawym brzmieniu. Utwór praktycznie brzmi bardzo podobnie cały czas. Cool Shibuya zaczyna się w momencie jak się kończy pierwszy utwór. W zasadzie jest to drugi raz to samo ale sekwencja brzmi inaczej i jest, moim zdaniem, znacznie bardziej interesująca.

7. Story Of The Brave (Vienna Mix). Tym razem utwór z lat 1992 (debiut na koncertach w USA) - 1994 (w tymże roku ukazał się on w wersji studyjnej, finalnej na singlu promującym najnowszy wówczas album zespołu - "Turn Of The Tides" z 1994 roku). Po trasie amerykańskiej z 1992 roku, zespół do tego utworu powrócił zaledwie dwa razy - na dwóch koncertach w 2007 roku. Dla spragnionych wrażeń - zespół w 2004 roku wydał album "Arizona Live" (2 CD) zawierający kompletny zapis jednego z dotąd nieopublikowanych koncertów z trasy z 1992 roku, stanowiący uzupełnienie a także przeciwwagę do wcześniejszej płyty zespołu dokumentującej występy grupy w ramach tej trasy koncertowej - "220 Volts Live" (1993).

Ta wersja została oznaczona jako remix. W swoim zbiorze posiadam też wersję oryginalną. Od początku utwór jest nieco smutny ale ożywia go dość rytmiczna perkusja. Do klawiszy w późniejszej części utworu dołączają chórki. Melodia ulega zmianie w drugiej minucie i od tej pory ulega ewolucjom. Od 3 minuty brzmienie kompozycji przybiera barwy, które naprawdę łatwo skojarzyć z brzmieniem albumu "Turn Of The Tides" (1994).

Są różnice w brzmieniu tych utworów ale wydaje mi się iż jest to kwestia masteringu. Nie wyklucza to możliwości iż remix został zmieniony w naprawdę niewielkim stopniu. Oba te utwory brzmią zauważalnie odmiennie na moich tymczasowych, jakościowo gorszych, słuchawkach. Voices In The Net nie uznaje tej wersji utworu za remix. Zresztą cyfrowe wydanie tego albumu, dostępne w sklepie zespołu, opuszcza część podtytułów. Oznacza to iż mógł zostać inaczej zmasterowany. Nie ma więc mowy o żadnym remiksie utworu Story Of The Brave - jedyna inna oficjalna wersja to wykonanie z koncertu z 1992 roku znajdujące się na wspomnianym już wcześniej albumie "Arizona Live" (2004).

8. Sungate (Red Rock Version). Brama Słoneczna. Drugi element Słoneczny na tej składance. Tym razem klasyk z albumu "Optical Race" (1988). Tak jak wspomniałem wyżej, cyfrowa wersja tego albumu opuszcza podtytuł co oznacza iż jest to oryginalna wersja tego nagrania.

Tym razem opis / cytat z mojej recenzji albumu "Optical Race": "Bardzo słoneczny kawałek (patrz: tytuł). Słoneczna Brama rozpoczyna się od syntezatorowego obrazu promieni Słońca. Po nim następuje głównie fortepianowa melodia, wzbogacona o syntezatorowe wstawki. Ok. 1:40 pojawia się gitara (na krótko) i utwór staje się bardzo rytmiczny. W ok. 2:05 mamy solo gitarowe. Pod nim jest melodia i piękne chórki. Jeden z najlepszych utworów na tej płycie. Solo kończy się ok. 2:50. Gitara powraca ok. 3:15. Utwór nie trwa nawet 5 minut a jest jednym z najpiękniejszych na tej płycie. Znacznie lepszy od tytułowego. Słoneczny utworek. :)".
Odsłuch wersji z "Tangines Scales" potwierdza moje przypuszczenia - to jest oryginalna wersja tego utworu, nie późniejszy remiks bądź nowa aranżacja.
9. Teetering Scales. Drugi wycinek z muzyki do filmu "Miracle Mile" (wydanej na CD w 1989 roku). Od początku mamy do czynienia z bardzo szybkim sekwencerem oraz niepokojącym, groźnym dźwiękiem w stylu bicia dzwona czy zegara. Melodia odzwierciedla uczucie strachu, niepokoju. Trochę się może kojarzyć z pierwszym utworem z tej składanki - After The Call - ale to są zupełnie odmienne kompozycje.

10. Underwater Twilight (omyłkowo zatytułowany jako Underwater Sunlight - co stanowi Słoneczny tytuł albumu Tangerine Dream z 1986).

Jeszcze raz posłużę się cytatem z własnej recenzji - album "Underwater Sunlight", 1986:

"Ostatni utwór na tym albumie nosi dość przewrotny i zaskakujący tytuł - "Underwater Twilight". Znowu mamy "podwodne dźwieki" i tajemniczy nastrój budowany przez nie. Dominują one na początku, wspierane przez ciche chórki. Podwodna fauna kładzie się spać. Delfiny i wieloryby również. W 1:45 coś burzy nastrój. Wchodzi rytm i perkusja. Całość jest dość spokojna mimo trochę intensywnej perkusji. Właściwa melodia wchodzi w 3 minucie. Znowu Mandarynki plumkają. Całość jest przyjemna i miła dla ucha. Jest to drugi najspokojniejszy utwór na stronie B (zaraz po "Scuba Scuba"). W 5:37 jest niesamowicie piękny dźwięk będący niejako w tle. Niestety, utwór ten urywa się nagle i nie ma "właściwego" zakończenia. Nie jest to błąd niestety. Szkoda, że taka drobna rzecz musi psuć ten przyjemny i spokojny utwór.".
"Tangines Scales" jest niestety niczym nie wyróżniającą się składanką. 8 na 10 utwór na niej zawartych pochodzi z łagodnie brzmiących lat 80-tych. Na płycie znalazł się tylko jeden nowy utwór: House Of The Rising Sun (Southend Mix). Dobór utworów jest dość udany ale i zaskakujący - np. dwa utwory przedstawiające dorobek soundtrackowy zespołu, który ukształtowany został przede wszystkim w latach 80-tych, pochodzące z tego samego albumu czy umieszczenie tutaj kompozycji "Storm Seekers / Cool Shibuya". Sam remix będący jedyną nowinką jest udaną wersją nagranego utworu.

Parafrazując swoją poprzednią wypowiedź i jednocześnie udzielając odpowiedzi na pytanie postawione w tytule niniejszego posta, "Tangines Scales" jest, niestety, składanką jakich wiele. Wyróżnia się ciekawym tytułem, który przyciąga fanów zespołu ale nie jest pozycją, której posiadanie jest zalecane. Nawet dla największych fanów. Oni wszystkie te kompozycje znają a nawet pewnie umieliby je zanucić. ;) W zasadzie płytę kupuje się tylko dla wspomnianego wcześniej remiksu.
Uwzględniając całość moich rozważań, niestety nie mogę wystawić pochlebnej noty składance "Tangines Scales" (2007). Nie prezentuje ona żadnej wartości rynkowej - wręcz przeciwnie: za podtytułami i oznaczeniami typu "mix", "remix" nie kryje się nic nowego (poza jednym wyjątkiem). Niestety, z ciężkim sercem wystawiam ocenę dopuszczającą (2). Gdyby nie ten jeden nowy remix to nie myślałbym zbyt długo nad ocenieniem tej płyty w najgorszy możliwy sposób - czyli oceną niedostateczną (1). W zasadzie można kupić tą płytę - ale tylko jeśli ktoś dąży do uzbierania kompletnej dyskografii zespołu (a ta jest olbrzymia). W innym przypadku nawet nie warto sięgać po ten album.

P.S: Ale zawartość muzyczna jest świetnej jakości - w większości przypadków. ;)
P.S 2: Myślałem, że się wyrobię przed północą a w tym momencie właśnie 3:00 wybiła na zegarze mojego komputera...
P.S 3: Dobranoc! ;) / Dzień dobry ! ;)


poniedziałek, 19 października 2015

19.10.2015 - Kawa z atomowym filtrem

1986 rok przyniósł nowy album Kraftwerk - Electric Cafe. Jest to pierwsza płyta po Computer World z 1981 roku. W międzyczasie zespół wydał tylko 1 singla - Tour De France (1983). Electric Cafe było mniej więcej gotowe już w 1983 roku (z tego roku pochodzą demówki, które jakoś wyciekły). Niestety, nowa płyta nie była powiązana z trasą koncertową. Jedną z przyczyn były problemy w zespole - koniec epoki Ralf - Florian - Wolfgang - Karl. Dopiero w 1991 roku zespół wyruszył w trasę (tylko Europa), promując album-składankę The Mix, na której znalazł się jeden utwór z Electric Cafe. Nie licząc The Mix, Electric Cafe jest przedostatnim albumem studyjnym Kraftwerk. Obecnie dyskografię zespołu zamyka Tour De France Soundtracks z 2003 roku oraz Minimum Maximum, pierwszy album koncertowy Kraftwerk (2005).





Zespół przygotował 6 nowych utworów, w tym jeden ze swoich najdziwniejszych - Sex Object. Niby seks to normalna sprawa ale czy ktoś spodziewałby się takiej tematyki właśnie od nich? Drugą ciekawostką jest The Telephone Call, które jest jedyną piosenką Kraftwerk nie śpiewaną przez Ralfa (w niej, w obu wersjach językowych, śpiewa Karl).

Cały album znajduje się na Youtube, także po niemiecku. Recenzja będzie dotyczyć wersji angielskiej, która muzycznie niczym się nie różni od niemieckiej.

1. Boing Boom Tschak. Kraftwerk bawi się bitem i bitboxem. Boing bum czak pyng. Ok. 0:37 pojawia się chwytliwa melodyjka. Mało melodii, sporo perkusji i bitboxu.

2. Techno Pop. Płynne przejście z poprzedniego utworu. Znowu silny nacisk na rytm. Pojawia się fraza-dewiza Kraftwerk: Music Non Stop, Techno Pop. Ok. 0:42 pojawiają się syntetyzowane smyczki. Elektroniczny jazz w wykonaniu Ralfa i spółki? Muzyka jest bardzo rytmiczna z ciekawą melodią. Sporo się dzieje w tym utworze - ewolucja rytmu i bitu. Pojawia się także fragment mówiony po hiszpańsku (dość ładnie brzmi on w ustach Ralfa). Można nie poczuć iż ta kompozycja trwa prawie 8 minut. Czuć ewolucję brzmienia jaka się dokonała przez te 5 lat.

3. Music Non Stop. Bardzo dynamiczny i rytmiczny utwór. Czuć swoisty flow tego utworu. Kraftwerk eksperymentuje z hiphopem? Brakuje melodii ale są za to zabawy z perkusją. A może inaczej - linia melodyczna tego utworu jest naprawdę specyficzna. Zespół obsesyjnie powtarza frazę Music Non Stop. Bardzo skąpa melodia została nadrobiona bogatym rytmem. Pojawiają się nawet solówki, bardziej dopracowane na wspomnianym The Mix. Bardzo mocna część tej płyty ale czuć iż brakuje jej nieco mocy, którą mają nowsze aranżacje tego utworu. 

W zasadzie cała strona pierwsza (pierwsze 3 utwory) tworzą jedną, spójną całość.

4. The Telephone Call. Podnosimy słuchawkę, wykręcamy numer i... abonent niedostępny! Do tego słówka o tęsknocie za kimś, za jego / jej głosem i chwytliwa, przyjemna melodia. Oto krótki opis tego utworu. Znowu mamy brzmienia smyczkopodobne. No i całkiem niezły głos Karla (obecnie nie jest taki super). Bardziej synthpopowa strona Electric Cafe.

5. Sex Object. Dość dziwny początek ale ma ciekawe brzmienie. Ralf śpiewa, że nie chce być czyimś obiektem seksualnym i prosi o uczucie i respekt. Temat ciężki ale podany ze smakiem i w stylu zespołu. Niestety nie wiadomo o kogo może chodzić (Die Dominas? Zespół ten zatytułował jeden utwór Herr Ralfi Und Herr Karl - Pan Ralf i Pan Karl. Ciekawostka: Manuel Göttsching też się udzielał na tej płycie. Panowie z Kraftwerk przygotowali oprawę graficzną tej płyty). Ciekawe brzmienie utworu. Znowu zespół skupia się na rytmie, ograniczając melodię do minimum (za to nadali jej trochę orkiestrowego brzmienia).

6. Electric Cafe. Płytę wieńczy utwór tytułowy. Dziwne, elektroniczne brzmienie kojarzące się z jakąś cieczą, płynem. Podobne brzmienia się pojawiają co i rusz w tym utworze. Skromna ale przyjemna melodia. Tekst jest po francusku i przypomina bardziej wypowiadane frazy aniżeli wokal z prawdziwego zdarzenia. Na tle całości, raczej jest to dość nijaki utwór.

Cóż, Kraftwerk stracił moc. Reaktory w elektrowni ucierpiały. Electric Cafe nie jest wybitną płytą. Nie jest także zupełną tandetą. Zespół po raz kolejny zmienił swoje brzmienie. Tym razem wzmocnieniu uległa warstwa rytmiczna. Moim zdaniem, The Mix jest lepszą płytą niż ten album. EC to szczyt niżu w karierze Kraftwerk jak na razie. A także jest to jedyny album zespołu którego nie mam na płycie w chociażby jednej wersji językowej (nie mam także Minimum Maximum oraz pierwszych trzech, krautrockowych płyt Kraftwerk - ale to dlatego, że póki co, nie zostały wznowione oficjalnie na CD). To świadczy o niższej randze tego albumu. 3, Panowie, 3. Nie postaraliście się.

wtorek, 13 października 2015

13.10.2015 - Niebo i Piekło

Pierwotnie miałem napisać recenzję albumu "Heaven And Hell" (Vangelis, 1975) ale Słoneczko Agnieszka (drugie Słoneczko, nie Agnieszka z IPSu ;) ) wybrała Apokalipsę Zwierząt (ten sam autor, 1973). Dalej nie odczuwam ochoty na granie więc postanowiłem napisać kolejną recenzję.

"Heaven And Hell" jest jednym z kilku albumów Vangelisa, które kupiłem. Dawno tej pozycji nie słuchałem i z wielką przyjemnością powrócę do niej w tej recenzji.


W zasadzie nie wiem co o tym albumie na wstępie napisać. Składa się z dwóch utworów (a w zasadzie to z dwóch i pół, gdyż ta połówka to oddzielnie wyróżniona sekcja z utworu pierwszego). Dwie długie suity. Każda z nich ma nieco ponad 20 minut.

Cały album jest dostępny na Youtube: https://www.youtube.com/watch?v=_ss8RrowGjE .

1. Heaven And Hell, Part I

Utwór rozpoczyna się od tajemniczych i majestatycznych klawiszy do których po kilkunastu sekundach dołącza chór. Nagle utwór startuje. Zaczyna się bardzo szybka i agresywna część. Mocne basy i szybka perkusja. Dziwny chór i szalona melodia, która rzuca się w uszy. Bardzo zwariowany początek. Niektóre brzmienia zdają się mieć swoje korzenie w orkiestrze. Nagle, ok. 2:40, rytm znika i wracamy do początku a następnie do tegoż samego rytmu. Czuć zmiany i modyfikacje. Ok. 4:40 zaczyna się kolejna sekcja. Jeszcze raz mamy majestatyczne i ciekawe klawiszowe brzmienia z odrobiną dynamiki. Pod koniec 5 minuty zmienia się charakter muzyki, dochodzą delikatne orkiestralizacje (?) i chór. Muzyka nieustannie ewoluuje i się zmienia - np. niebiański motyw ok. 6:46. Dość dziwny chór. Ok. 8:10 mamy krótkie ale wspaniałe solo i chór. Tą muzykę jest mi niezmiernie trudno opisać. Ok. 8:40 mamy jeszcze raz niesamowity fortepian. Część tą uzupełniają syntezatory i chór oraz perkusja. Ok. 10:40 następuje klasycznie brzmiąca sekcja. Sam, czysty fortepian. Później dołączają do niego chóry. 12:40 - kolejny majestatyczny i wspaniały syntezator. Po nim muzyka staje się znacznie łagodniejsza i delikatniejsza - Vangelis porusza słuchacza niesamowitą grą na fortepianie i syntezatorowymi dodatkami. W 14 minucie fortepian jest okraszony bardzo strasznymi dźwiękami. Z tego powoli wyłania się kolejny motyw. Ok 15:15 pojawiają się klasycyzujące brzmienia na tle tego motywu. Całość brzmi jak połączenie orkiestry z elektroniką. Ok. 16:55 muzyka całkowicie znika a kilka sekund później, z ciszy, wyłania się kolejna część utworu - So Long Ago, So Clear. Jest to pierwsze nagranie Vangelisa razem z Jonem Andersonem (Yes). Jego "kobiecy", miękki wokal wydaje się współgrać z delikatnością i łagodnością tej muzyki. Tu także jest nieco klasycyzującego klimatu (np. 20:00 i dalej). Koniec części pierwszej przynosi piękne dźwięki, rodem z muzyki poważnej. Bardzo dziwna muzyka. Z jednej skrajności (dynamiczny i szybki motyw od ok. 2:40) przechodzi w drugą (brzmienia klasycyzujące). Całość jest ciekawie zaaranżowana i miło się tego słucha.

2. Heaven And Hell, Part II

Tym razem jesteśmy w samym środku jakiejś maszynerii. Coś złowieszczo stuka, puka. Muzyka brzmi bardzo niepokojąco i eksperymentalnie. Tak jak w poprzednim utworze, po dość cichej i spokojnej sekcji nagle wybucha bardzo rytmiczna i melodyczna. Ok. 4:22 do tego rytmu dołącza się melodia grana na trąbce (?). Po przerwie, "trąbka" powraca ok. 5:09. Dość szybko znowu zostaje przerwana. Ok. 6:45 zaczyna się kolejna sekcja. Otwiera ją cichy, niepokojący chór i syntezatorowe grzmoty, pomruki. Muzyka staje się znowu coraz dziwniejsza. Jakaś tajemnicza maszyneria generuje coraz bardziej zwariowane dźwięki. Ok. 9:20 pojawia się sympatyczna melodia na tle dziwnych dźwięków. Całość brzmi nieco przypadkowo i chaotycznie. W 10:00 chór z początku tej sekcji powraca. Nałożono na nie niebiańskie chóry. W pewnym momencie chór znika i zamiast niego pojawia się łagodna muzyka oraz piękny, kobiecy wokal. Muzyka się rozwija i brzmi cały czas dziwnie. Czyżbyśmy przeszli do Nieba? Chór się ścisza i słychać bijący dzwon... Trochę niepokojące. Ok. 15:30 zaczyna się kolejna część. Triumfalna parada w Niebiosach. Mocne bębny i anielskie trąby obwieszczają Dzień Sądu. Całość brzmi naprawdę wspaniale i majestatycznie. Partia ta przechodzi płynnie w łagodny, delikatny, niebiański pasaż z elektronicznymi quasi-chórkami. Bardzo delikatne i skromne a zarazem piękne zakończenie. Z Piekła przeszliśmy do Nieba....

"Heaven And Hell" jest albumem zróżnicowanym i dość dziwnym. Z jednej strony mamy nutę rocka progresywnego a z drugiej - szczyptę muzyki poważnej. Całość jest przyprawiona sporą ociupinką dziwaczności. Ta muzyka jest bardzo żywa. Dużo się tu dzieje. Obie suity zauważalnie różnią się od siebie. Pierwsza stawia bardziej na rytm, druga jest spokojniejsza.

Nawet przyjemnie mi się tego słuchało. Nie odbieram tej muzyki jako nudnej ani specjalnie dłużącej się i rozlazłej, rozciągniętej na siłę. Vangelis zaprezentował coś nietypowego. Ale "Heaven And Hell" odstaje od moich gustów, którym bliższe jest np. "Spiral" (1977) autorstwa tego samego muzyka. Stąd też "Heaven And Hell" oceniam jedynie na 4. Można posłuchać raz na jakiś czas i jest to ciekawe, nietypowe. Ponadto nie przepadam za dziwnym, "kobiecym" głosem Andersona. Po prostu mi się nie podoba - w przeciwieństwie do właśnie zrecenzowanej płyty.

13.10.2015 - Apokalipsa zwierząt wg Vangelisa

Postanowiłem bliżej się przyjrzeć twórczości Vangelisa. Parę płyt już kiedyś wcześniej przesłuchałem (w tym jeden z jego najbardziej znanych albumów - Spiral z 1977, który w 2013 roku zrecenzowałem). Nawet kilka kupiłem ale nigdy nie słuchałem jego muzyki jakoś częściej, podobnie jak z jeszcze większą dyskografią Klausa Schulze.

Vangelis jest raczej znany jako autor muzyki filmowej chociaż niektóre jego płyty także były / są dość popularne. Jest artystą łączącym muzykę poważną, elektroniczną a także rock progresywny.

Album, któremu poświęcona jest ta recenzja nosi tytuł: "L'Apocalypse Des Animaux" i wyszedł w 1973 roku. Jest to soundtrack do serii filmów dokumentalnych (przyrodniczych zapewne) wyemitowanych przez francuską telewizję w 1970 roku. Muzyka ta jest jednym z najwcześniejszych solowych dzieł Vangelisa.



35-cio minutowa płyta składa się z 7-miu utworów. Wszystkie mają francuskie tytuły. Czas trwania jest zróżnicowany ale dominują utwory ok. 5 - 10-minutowe. Całość jest dostępna na youtube: https://www.youtube.com/watch?v=IcosNfFsHQk .

1. Apocalypse des animaux – Générique. Bardzo krótki a zarazem melodyjny i łagodny utwór. Jest w nim nieco mroku. Przewija się w nim delikatny rytm, który powtarza się niemalże cały czas.

2. La Petite Fille de la mer. Początek jest bardzo łagodny choć smutny. Dominuje tu delikatny, skromne klawiszowe brzmienie, bardziej zbliżone do fortepianu niż do syntezatora. Nie oznacza iż nie ma tu czegoś więcej. Tło jest bardzo ciche i dodaje głębi całości. Niektóre dźwięki, same pojedyncze dźwięki są naprawdę wspaniałe - brzmią jak promień słońca odbijający się od morza, jak migocząca gwiazdka na niebie. Utwór brzmi pozornie monotonnie i identycznie (np. porównajcie początkowe brzmienie motywu i jego wersję z 5-tej minuty).

3. Le Singe Bleu. Kolejny raz smutny fortepian. Ciekawe efekty dźwiękowe - np, drganie dźwięku. Pojawiają się też brzmienia podobne do trąbki lub pokrewnego instrumentu - także w żałobnej tonacji. Wydawać się może iż do poprzedniego utworu dodano tylko tą trąbkę gdyż brzmienie fortepianu jest zbliżone (ale dźwięki i nuty są inne). W 4 minucie utwór zmienia swoje brzmienie lecz wciąż jest smutny. W 5 minucie fortepian brzmi jak krople wody wpadające do rzeki. Utwór jest cichy i łagodny ale chwyta za serce.

4. La Mort Du Loup. Zupełnie inne brzmienie, chociaż także smutne lecz nie tak jak poprzednie dwa utwory. Ostatnie pożegnanie wilka, który umarł o zachodzie słońca. Pojawia się (akustyczna?) gitara ale pełni szczątkową rolę i raczej tylko zręcznie dopełnia całość. Sądzę po muzyce iż wilk ten umarł godnie. ;)

5. L'Ours Musicien. Niedźwiedź-muzykant. Najkrótszy utwór na tej płycie. Dość wesoły utwór. Co jakiś czas przewija się motyw z początku utworu. Miły, delikatny, łagodny przerywnik.

6. Création Du Monde. Najdłuższy utwór na tej płycie - 10 minut. Zaczyna się bardzo mrocznie i ponuro. Ciemna noc. Na niemalże idealnie czarnym niebie pojawił się złoty punkt. Zaczyna on promieniować światłem. Stopniowo się powiększa. Oto narodziny księżyca. Kolejna łagodna kompozycja. Ten utwór brzmi niemalże identycznie cały czas ale okazyjnie urozmaica go światło księżyca. W 5 minucie światło księżyca malowniczo wpada do pobliskiego jeziora. Stopniowo utwór staje się intensywniejszy i głośniejszy. Nie każdemu się spodoba ta kompozycja. Ja chyba go nie czuję. Zbyt rozlazły, taki nijaki, za długi.

7. La Mer recommencée. Malownicza, spokojna, łagodna kompozycja. Po raz kolejny mamy morze, księżyc i noc. Styl utworu jest bardzo podobny do poprzedniego ale ten utwór brzmi lepiej moim zdaniem. Można usłyszeć migotanie księżyca. W 3 minucie morze wzbiera. Jest tu nieco dramaturgii. Pod koniec utworu zaczyna się robić jaśniej, księżyc zachodzi a na jego miejsce szykuje się słońce.

Płyta ta dzieli się w zasadzie na trzy części: różnego rodzaju żałobne, smutne motywy (utwory 2 i 3 oraz 4), ambientowe, malownicze "scenki rodzajowe", krajobrazy muzyczne (utwory 6 i 7) oraz różne, nie pasujące do dwóch wspomnianych grup (utwory 1 i 5). Utwór 4 może być rozpatrywany jako coś pomiędzy grupą pierwszą i drugą.

Na "L'Apocalypse Des Animaux" przeważają raczej smutne brzmienia. Całość jest raczej interesująca, szczególnie utwory 2 i 3. Płyta bardzo łatwo pozwala złapać swój nastrój i może wpłynąć na odczucia słuchacza. Płyta raczej spodoba się fanom muzyki spokojnej i ambientu. Jak dla mnie - raczej 3+, może 4-. Średnio mi się podobała całość ale są utwory na które szczególnie zwróciłem uwagę - 2 i 3. Myślę iż te dwa (oraz ewentualnie jeszcze utwór 4) to najlepsze fragmenty z tego albumu.

poniedziałek, 12 października 2015

12.10.2015 - Paci pisze opowiadanie!

Dzisiaj po raz kolejny nic mi się nie chciało. Oglądałem całą noc (aż do 7.30 nad ranem) filmy dokumentalne o początkach ludzkości. Także później, jak wstałem, obejrzałem ze 2. Zacząłem pisać opowiadanie. Na razie powstała tylko część pierwsza - tymczasowo zatytułowana: "Prolog: Narodziny nowego świata".  Mam poczucie iż piszę znacznie lepsze recenzje niż opowiadania.

Uwaga: w opowiadaniu przemieszane są elementy science fiction i fantasy. 

A oto i ono. Zapraszam do lektury:

Nikt nie wie jak stary jest nasz świat. Nikt z nas nie pamięta naszych początków. Wszyscy jednak wierzą w swojego Boga. Otóż ludzkość składa się z trzech wielkich gromad, które, używając dzisiejszego języka, można określić rasami, narodami. Każdy z nich był odmienny i oddawał cześć innej Istocie.

            Na samym początku tej historii była jedna Istota. Nawet najtęższe umysły ras ludzkich nie są w stanie Jej zgłębić, określić skąd się wzięła. Naukowcy spekulują jednak iż to ona niejako zrodziła cały Kosmos, Wielką Przestrzeń Ponad Nami. Pierwsza Istota utworzyła wokół siebie mrok, będący prawdopodobnie pochodną jej Oddechu. Tchnienie to było złożone z Eteru oraz maleńkich drobin Krystalu. Wiele wieków Istnienia sprawiło iż na skutek reakcji chemicznych, drobiny te kumulowały się i zaczęły się świecić. Powstało pierwsze Światło a skupiska Krystalu przerodziły się w Gwiazdy.

            Istota żywiła się Światłem i Gwiazdami. Stopniowo rozrastała się i udoskonalała sama przez się i dla Siebie. Powstało Słońce, Ognisty Dysk Kosmosu, będący produktem ubocznym przemiany materii Istoty. Ze względu na skomplikowany charakter naukowych wyjaśnień i spekulacji, jest niezwykle ciężko przełożyć to na język zrozumiały dla rasy ludzkiej, która chwyci za tą książkę.

            Istota także stworzyła pierwszą planetę. Zapewne miał w tym udział płomień pochodzący od Słońca. Planeta ta cechowała się twardym, nieprzyjaznym środowiskiem. Wszędzie były na niej wulkany i rzeki lawy. Istota jednak zaczęła odczuwać pragnienie towarzystwa. Stworzyła na swoje podobieństwo ogniową kulę, którą się bawiła. Stopniowo poszerzała swoją Moc a nieożywiona, płomienna zabawka przestała Ją cieszyć.

            Wtedy Istota uniosła dłoń i chwyciła czerwony od ognia i lawy świat oraz zniszczyła go, wchłaniając jego energię w Siebie. Poczuła, że może stworzyć coś więcej, coś na swoje podobieństwo.

            Wykorzystując pełnię swojej Mocy, Istota wykreowała pustą bryłę. Była ona jasna ale bez jakiegokolwiek życia. Istota wzięła ją w dłoń i obracała nią, co spowodowało, że ta nowa planeta zaczęła się kręcić. Rozpoczął się ruch obrotowy wokół Istoty. W międzyczasie Słońce się poszerzało, konsumując Gwiazdy. Istota pchnęła planetę dalej od Słońca i zjednoczyła się z nią. Od tej pory to ta pusta bryła stała się Siedliskiem Istoty.

            Istota chwytała Gwiazdy i gromadziła je na planecie. Lecz z każdą kolejną wędrówką w celu zdobycia pożywienia, jej Istotowość, jej powłoka quasi-cielesna, ulegała stopniowym uszkodzeniom i degeneracji. Istota słabła a jej wrogiem było jej własne dziecko – Słońce, ognisty produkt przemiany materii.

            W pewnym momencie, niedającym się określić w Czasie, Istota uległa kompletnej degeneracji. Osłabła i nie była w stanie ruszyć się poza tą dziwną, nijaką i pustą krainę, którą sama niegdyś wytworzyła. Konsumując energię z Gwiazd, Istota zaczęła zazieleniać swoje nowe Siedlisko. Wkrótce Gaia, bo takie imię nadaliśmy tej planecie, stała się cała zielona. Słońce, zamiast szkodzić i niszczyć, wspiera i pomaga rodzić się Życiu. Istota jednak wciąż cierpi przez nie. Rozpadła się na dwie części. Rany słoneczne były tak wielkie, że Istota uległa podzieleniu i rozszczepieniu. Od tej pory losy Gai są kształtowane przez dwie odmienne Istoty – gwieździstą Krystalię i płomienną Solarię.

            Wkrótce ten świat podzielił się na dwie części. Ani Krystalia, ani Solaria nie mogły ze sobą walczyć. Pół planety było majestatyczną, dziką, zieloną puszczą zaś druga połowa to wyniszczona ogniem kraina wulkanów, pyłu, siarki i Śmierci. Te dwie siły wciąż walczą ze sobą – jedna tworząca, druga niszcząca. Wzajemnie sprzeczne lecz niemogące bez siebie istnieć.

            Solaria nie mogła znieść widoku tętniącej życiem i kolorami krainy swej siostry-bliźniaczki, Krystalii. Próbowała kopiować i naśladować dzieło swojej przeciwniczki lecz z marnym efektem. Każda próba kończyła się niepowodzeniem. Wszystko ginęło na spalonej słonecznym ogniem ziemi. Nie dało się ani przenieść życia z jednej strony planety na drugą, ani stworzyć takiego samego.

            Podczas gdy Krystalia rozwijała swój życiodajny talent i pasję, jej zła siostra obmyślała swój nikczemny plan. Udało jej się wykraść parę Gwiazd. Po pewnym czasie i ona nabyła umiejętność Tworzenia. Lecz jej twory były zbliżone do dzieł jej znienawidzonej siostry, co bardzo smuciło Solarię. Zgodnie z wynikami poprzednich eksperymentów, życie szybko wymierało po jej stronie.

            Solaria zauważyła iż po pewnym czasie, niektóre z Gwiazd uległy transformacji. Zmienił się ich kolor – ze świetlistobiałego na gniewnoczerwony. Te Gwiazdy stały się mniejsze i słabsze ale trwały w tak niesprzyjających warunkach. Zmieniła się też ich Luminacja – Świetlistość. Te nowe, przeżarte słonecznym ogniem Gwiazdy świecą słabiej niż ich dobre odpowiedniki znajdujące się w Gwiezdnym Skarbcu Krystalii.

            Solaria dość nieufnie podchodziła do tych nowych Gwiazd. Powoli wyciągnęła ku nim swoją dłoń i wzięła jedną z nich. Spojrzała na nie swoimi czerwonymi, kryształowymi oczami i uśmiechnęła się – po raz pierwszy od bardzo dawna, może nawet pierwszy raz w ogóle. Domyśliła się bowiem, że skoro Gwiazdy dają Moc Krystalii to te dziwne, dość małe i czerwonawe Karłowate Gwiazdy mogą dać jej, Solarii, tą samą Moc ale działającą na jej przesłonecznionym, spalonym Słońcem i poranionym wulkanami.

            To oznaczało iż Solaria mogła stworzyć Życie mogące rywalizować z pięknymi wytworami Krystalii, której połowa wyglądała jak niegdyś nasza Ziemia. Wszędzie zielono. Pojawiają się nawet protozwierzęta. Tymczasem na drugiej połowie także powstawało Życie. Pierwsze, bardzo skromne jego przejawy żywiły się ogniem. Nowe Życie stopniowo ewoluowało. Jednym z jego osiągnięć była umiejętność wykradania energii. Przygraniczne ignofagi[1] nauczyły się pozyskiwać energię poprzez podpalanie okolicznego terenu. Co chwilę Krystalia została zmuszona do podjęcie interwencji zaleczającej skutki działań prymitywnych istot będących stworzeniami Solarii.

            Tak więc narodziła się Gaia i Życie na niej. Aspekt Życia i aspekt Śmierci. Dobro i Zło. Siły te nieustannie walczą ze sobą także i w naszej rzeczywistości, chociaż walka ta toczy się na innym froncie i z wykorzystaniem innej broni.

            Następne wydarzenia były bardzo powolne. Konflikt się eskalował. Krystalia zmuszona była do tworzenia bardziej agresywnych istot, gotowych do obrony jej Sanktuarium. Tak bowiem nazwała swoją pradawną puszczę, w której zamieszkała. Ale ten wyścig żywych zbrojeń dopiero się rozpoczął. Po wielu wiekach zmagań nadeszła pora na użycie nowej, potężniejszej broni: Człowieka. Zaczyna się nowa era w historii Gai. Nowa karta historii. 


[1] Ignofag – istota żywiąca się ogniem, od łac. Ignus – ogień.

-----------------------------

Jestem ciekaw jak się Wam podoba! Jak chcecie, mogę spróbować kontynuować opowiadanie.