piątek, 20 listopada 2015

20.11.2015 - Chmurkowo-Schulzowe Marzenia :*

Ci, co znają dyskografię Klausa Schulze, wiedzą zapewne o jakim albumie będzie dzisiaj mowa. Jest to płyta "Dreams" z 1986 roku. Jak pewnie pamiętacie, od 1980 roku w muzyce Schulza zachodzą zmiany. Proces "digitalizacji" instrumentów został już zakończony ("drugą falę digitalizacji" przeszedł np. Kraftwerk, który już od bodajże 2002 roku występował na scenie tylko z 4 laptopami). Następnym krokiem było złagodzenie muzyki. Rzeczywiście, albumy takie jak "Trancefer" (1981, wstęp do recenzji jest nieaktualny ;) ) czy "Dziękuję Poland" (1983, recenzja drugiej płyty jest tutaj) są znacznie bardziej przystępniejsze nawet dla mnie, "weterana" muzyki elektronicznej, niż np. Schulzowe klasyki pokroju "Timewind" (1975) czy "Moondawn" (1976). Jeszcze lepiej zmiany są słyszalne na "Inter*Face" (1984).

A najlepsze zmiany to urodziny Chmurki Dominiki!!! 100 lat, wszystkiego najlepszego, dużo uśmiechu, podróży i spełnienia Marzeń (niekoniecznie w mandarynkowej tonacji) :* :* :* Recenzja jest dedykowana mojej słodkiej Słonecznej Chmurce :*

"Dreams" rozwija i kontynuuje zmiany. Tak jak poprzednio (wspomniany już przeze mnie album "Inter*Face"), mamy tutaj utwory znacznie krótsze niż zwykle (dominują tu utwory co najwyżej 10 minutowe), wzbogacone jedną dłuższą formą. Tym razem muzykę swoją Schulze wzbogacił o nowe instrumenty (np. gitara akustyczna czy basowa) a także o wokal. Czy zmiany wyszły na dobre? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie, trzeba zapoznać się z "materiałem dowodowym".

 Niestety, nie znajdziecie na YT nic poza tytułowym utworem z tej płyty i bonusem z wydania z 2005 czy 2006 roku.

1. A Classical Move.

Utwór otwiera orkiestrowa wstawka. Dalsza melodia brzmi także w sposób "podklasycyzowany", jakby Schulze ubogacał swoimi syntezatorami orkiestrę. Ok. 0:53 wchodzą już typowo elektroniczne brzmienia - zapewne sekwencer.  Orkiestra nie przestaje grać. Utwór wyraźnie się zmienia a zmiany są poprzedzone charakterystycznym dźwiękiem. Pod koniec trzeciej minuty do gry dołącza się perkusja. Całość staje się jeszcze żywsza i weselsza. Później melodia utworu ma taki specyficzne, "kryształowo-szklane" brzmienie. W 6 minucie wyraźnie słychać zdigitalizowane "smyczki". Wesoła orkiestra gra dalej. W 8 minucie powraca szybki, perkusyjny rytm.

Utwór jest bardzo ciekawy w brzmieniu. Brzmi słodko ale jednocześnie interesująco. Świetnie zrealizowany.

2. Five To Four.

Tajemnicza i słodka melodia po chwili zostaje ubogacona innymi, niemniej tajemniczymi dźwiękami. Całość jest niezwykle intrygująca i może kojarzyć się z niektórymi partiami z "Logos Live" (1982) autorstwa Tangerine Dream. Warto zwrócić tu uwagę na sekcję basową bowiem to właśnie mniej więcej koło niej jest właściwa część utworu. Sama słodka melodia jest tylko dodatkiem do reszty, "przysłowiową" wisienką na torcie. Im dalej w utwór, tym ciekawiej. W drugiej minucie całość wzbogacają naprawdę ciekawie i wprawnie zagrane quasi-fortepianowe. Później wracamy do jeszcze ciekawszych, czysto elektronicznych brzmień. Pojawia się nawet pewien obsesyjnie powtarzany motyw. Dziwność muzycznych automatów. W 5tej minucie łagodny i szalony fortepian powraca na chwilę by ustąpić głównej treści tego utworu. Pod koniec się robi coraz bardziej intensywnie - utwór prawie, że "krzyczy" próbując zagłuszyć "krejzi" fortepian.

Kolejna ciekawa nutka.

3. Dreams.

Płynne przejście z poprzedniego utworu. Tu otwarcia dokonuje orkiestra. Następnie wchodzimi w elektroniczny wymiar mroku. Muzyka jest tak mroczna, że ledwo ją uchem "widać". Zamiast marzeń, snu mamy raczej koszmar ale namalowany raczej pastelowymi kolorkami. Słychać coś, co ma przypominać bicie zegara, chóry duchów. Halloween już był... W 5tej minucie pojawia się perkusja, która robi się coraz głośniejsza. Utwór robi się straszniejszy ale ja chyba jestem odporny na strach. Wikingowie nie wiedzą co to strach.

Ten utwór jest bardzo nudny. Niby tytułowy ale zupełnie pozbawiony czegokolwiek co by przyciągało uwagę słuchacza. Może dalej będzie lepiej.

4. Flexible.

Wesoła kontynuacja. Bardzo wesoła. Nazbyt wesoła. Nieco mroczne brzmienie jest skryte pod bardzo wesołą i rytmiczną melodią. Czy to Schulze ? Pojawiają się ciekawe dźwięki - te "kryształowe" ozdobniki. Mocny bas wyczuwa. Schulze chyba chciał pobawić się z synthpopem. W 2giej minucie utwór rusza z kopyta. Słychać coś, co może brzmieć jak gitara. To nie może być Schulze. 

Dość średnie 4 minuty, jeśli nie słabe.

5. Klaustrophony (link zawiera 15 minutowy fragment i tekst piosenki).

Kolejna część suity - najdłuższy, 24 minutowy, utwór na tej płycie. Intrygujące, ciekawe, słodkie otwarcie. Klawiszowy, "kryształowy" motyw ma niemalże hipnotyzującą moc. Później on się nieco komplikuje, przez co staje się jeszcze ciekawszy i piękniejszy. Słychać basopodobne "drgania". Motyw dalej się przekształca a wspomniane "drgania" i "buczenia" stają się wyraźniejsze. W 4 minucie melodię wzbogaca delikatna orkiestra i chórki. W 7mej minucie melodia zostaje wzbogacona. Przez ten czas ten motyw, choć już w innej postaci niż pierwotnej, zrobił się już nudny. W 8 minucie utwór gwałtownie przyśpiesza, m.in dzięki wprowadzeniu perkusji. Całość brzmi jak pozbawiona kreatywności i "tego czegoś" dźwiękowa papka.

W 11 minucie dochodzi gitara akustyczna. Wyróżnia się na tle tej bezpłciowej mieszaniny muzycznej. Wydaje mi się to być dość odważnym połączeniem - gitara akustyczna + elektronika (choć już nie hardcorowa). Pod koniec 13 minuty wchodzi gwałtowny i mocny rytm. Nie jest to już przyjemna perkusja jaka była wcześniej lecz młot uderzający w uszy słuchacza. Młot kontrastujący z przyjemną i słodką gitarką.

W 15 minucie pojawia się wokal. Okropny głos wokalisty. Muzyka brzmi tak samo jak wcześniej choć już bez gitary. Na szczęście muzyka wciąż się zmienia i nie staje się obrzydliwe nudna. Wokal nie przestaje irytować. W 18 minucie słychać bas - nie elektroniczny.

Kolejny powiew nudy na tej płycie. Tym razie ostał się na dłużej.

"Dreams" niestety nie okazał się dobrą płytą. Pierwsze dwa utwory są naprawdę ciekawe i interesujące ale pozostałe są najwyżej średnie a tytułowy - fatalny. Na szczególną pochwałę zasługuje ostatni utwór, który jest bardzo zróżnicowany w swojej (pozornej) monotonności. Minus należy się za wokal. Okropny głos.

W sumie, "Dreams" nie wywarł na mnie zbyt wielu pozytywnych wrażeń. To słaba płyta. Nieciekawa, nudna, nieatrakcyjna. Szkoda, że tak kiepski album wybrałem na urodzinową recenzję dla Chmurki. :(

Oceniając tą płytę, musiałbym wystawić 1+ ew. 2-. Bardzo słaby album od Klausa Schulze. Nie wszystko złoto co się świeci...

Jeszcze raz: 100 lat i wszystkiego najlepszego dla Chmurki Dominiki!!! :*

piątek, 13 listopada 2015

13.11.2015 - TornaDo nad Śląskiem

W 1997 roku Tangerine Dream wyruszyli na koncerty promować najnowszy wówczas album (Goblins Club, 1996). Zespół przygotował nielada gratkę dla fanów - koncerty były wyraźnie podzielone na część starą (wydaną na albumie Valentine Wheels, 1998 - chyba go nie recenzowałem) oraz nową (wydaną na albumie Tournado - Live In Europe, 1997).

Obie płyty koncertowe, dotyczące w gruncie rzeczy mniej więcej tej samej, zostały nagrane na dwóch różnych koncertach. "Valentine Wheels" zawiera pierwszą część koncertu w Londynie (06.11.1997) zaś "Tournado" - drugą część pochodzi z Zabrza (23.04.1997). Obie płyty są nagrane na żywo, bez poprawek w studiu oraz są nagraniami bardzo wysokiej jakości.

Warto zaznaczyć, że Tournado ukazało się w dniu 30-tych urodzin TD - 29.09.1997 !

Przedmiotem tej recenzji będzie album Tournado. Recenzja jest dedykowana Słoneczku Agnieszce, która mieszka na Śląsku. ;)


1. Intro. Płytę, jak i cały drugi set koncertów, otwiera perkusyjne solo. Sporo napięcia i klimatu. Dość ciekawie przygotowane i zagrane. Prawie 4 minuty elektronicznej perkusji. Być może było grane inaczej na każdym koncercie (sądząc po długości tego nagrania z innych koncertów).

2. Flashflood. Płynne przejście z solówki. Po raz kolejny zespół gra utwór z soundtracku "Oasis" (1997). Pierwszy set otworzył inny utwór z tego soundtracku. Łagodne i delikatne otwarcie drugiego setu. Nic dziwnego - w końcu to jedna z wówczas najświeższych płyt zespołu. Po chwili wchodzi bardzo melodyjny i słodki sekwencer. W 1:35 mamy lekkie wspomnienie utworu Poland (wystarczy się wsłuchać). Potem robi się już mocniej, nieco bardziej dyskotekowo. Utwór nabiera mocy. Sporo energetycznej perkusji i przyjemnych motywów klawiszowych. Ok. 3:50 pojawia się bardzo wesoły i przyjemny motyw. Nastąpił także drobny spadek jakości nagrania (?). W utworze nie brakuje nieco rozmarzonego klimatu (np. melodie grane ok. 5:00). Wyraźnie słychać kiedy utwór się kończy i wchodzi mostek - ma klimat podobny do utworu ale jest bardziej basowy i skupiony na sekwencji. Aranż nie odbiega od studyjnego.

3. 220 Volt (Big Volt Version). Zespół znowu zagrał jeden z utworów z albumu "220 Volt Live" (1992). Start utworu uderza w słuchacza właśnie niczym tytułowe 220 Woltów. Utwór jest pełny energii i mocy. Wyraźnie słychać gitarę, która, moim skromnym uchem, dominuje nad całością. Perkusja brzmi trochę bardziej w stylu "Dream Mixes", trochę bardziej dyskotekowo. Gitara oczywiście elektryczna, na prąd. ;) Czuć moc. 220 Volt podłączonych do najszlachetniejszego z owoców - Mandarynki. Nie brakuje też łagodniejszych partii - np. fortepianowe przejście w ok. 3:18 - które stanowią miłe i ciekawe urozmaicenie. W 4 minucie jest także łagodnie, z odrobiną "Dream" od Tangerine Dream. ;) Znowu wróciła gitara ale nie jest tak ostra i drapieżna jak na początku. Pazur powraca w 5 minucie, na samym początku. Wracamy także do klimatów z początku, choć w zauważalnie złagodzonej wersji. Znowu czuć kiedy zespół kończy i zaczyna mostek. Po raz kolejny oparty jest on na sekwencerze. Tym razem jest bardzo rytmiczny i intensywny. Krótki ale przyjemny dodatek.

4. Firetongues. Tym razem kompozycja z Turn Of The Tides (1994). Utwór był remixowany na "The Dream Mixes" (1995) więc możliwe jest, że wersja koncertowa była oparta na tymże mixie. Wstęp od razu rozpoznawalny (dla starego wyjadacza czyli mnie ;) ). Łagodne, rozmarzone brzmienia. Chyba jest nieco więcej takich słonecznych brzmień, o ile mnie pamięć nie myli co do oryginału. W drugiej minucie pojawia się ciekawe solo rodem ze słonecznej Hiszpanii po czym utwór przyśpiesza i kontynuuje w mandarynkowym rytmie flamenco. Bardzo mi się podobają te słoneczne dźwięki. W 4 minucie także ich nie brakuje, choć już są bez tej specyficznej gitary.  W 5 minucie dochodzi do nich gitara elektryczna. Rockowy wymiar Słońca. Utwór się kończy normalnie. Aranż był oparty o studyjną wersję. Mostek natomiast jest bardzo tajemniczy i intrygujący.

5. Girls On Broadway. Bonus track do wersji CD albumu "Rockoon" (1992), którego nie ma na wersji winylowej. Utwór wybucha by po chwili refleksji przejść do swojego meritum. Podkreślona są perkusja i partie basowe. Poprawna interpretacja wersji studyjnej. Nie czuć większych zmian, poza oczywiście nowszą instrumentacją i nieco mocniejszym brzmieniem (więcej basów i lepiej brzmiąca perkusja). Co do utworu - nic specjalnego. Mostek jest mroczny i dość eksperymentalny - to zbiór różnych dziwnych, tajemniczych dźwięków.

6. Little Blond In The Park Of Attractions. Z albumu "Tyranny Of Beauty" (1995) choć pewnie bazowane na wersji z "The Dream Mixes" (również 1995). Brzmi jak wersja z The Dream Mixes choć dodano np. cichą perkusję (ja ją słyszę). Później słychać także delikatną gitarkę (od momentu jak wszedł właściwy bit). Poza tymi niuansami, jest to poprawne wykonanie zremiksowanej wersji. Całość brzmi jeszcze soczyściej i mocniej. Zachęca do tańca. Pod koniec powraca dodana gitarka. Nie pamiętam czy te orientalne fleciki na końcu były w wersji studyjnej. Mostek jest w pewnym sensie przedłużeniem tego utworu.

7. Rising Haul In Silence. W końcu utwór z "Goblins Club" (1996). Tajemniczy i intrygujący początek na tle którego rozwija się słodziutka melodyjka. W momencie wejścia perkusji tłum bije brawa i raduje się. To bardzo wesoły i rytmiczny utwór, jeden z lepszych na Goblins Club. Gitara brzmi lepiej niż na wersji studyjnej. Akcenty słodsze są bardziej słyszalne. Mocny i wciągający rytm ale nie czuć zbyt wielu odstępstw od aranżu płytowego. Ok. 4:35 - jeden z najsłodszych i loffcianych motywów w tym utworze. Mroczny mostek.

8.  Lamb With Radar Eyes (Lost Lamb Version). Jeszcze raz Goblins Club. Na początek - miauczenie koteła (wolę pieseły). A potem energetyczny bit i rytm. Brzmi lekko inaczej niż na płycie, tak mi się wydaje, ale wciąż wszystko jest rozpoznawalne. Więcej rytmu. Mnóstwo gitary. Nie umiem porównać tej wersji do studyjnej. W każdym razie jest to bardzo ciekawy i interesujący utwór. Wydaje mi się, że są tu zmiany, mniej lub bardziej subtelne. Dla wielbicieli mocniejszych rytmów u TD. Mostek - mocno sekwencerowy, z bitem. Pasuje do stylistyki Dream Mixes. Szkoda, że nie pokusili się o jego poszerzenie.

9. Touchwood. Kolejny raz Rockoon (1992). Tym razem wersja bazowana na mixie z Dream Mixes (1995). Po krótkim wstępie zaczyna się robić coraz goręcej. Więcej rytmu i bitu. Dyskoteka w wydaniu mandarynkowym. Niczym nie różni się od wersji studyjnej z The Dream Mixes. Mostek świetnie pasuje jako preludium do następnego utworu.

10. Towards The Evening Star. Następny utwór z promowanego albumu (Goblins Club, 1996). Wyszedł też jako jeden z nielicznych singli zespołu, sparowany z remixem bodajże The Orb. Utwór otwiera łagodny, rozmarzony motyw klawiszowy. Na niego, po chwili, nałożona jest sekwencja a potem basowe pomruki i perkusja. Po minucie utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny. Co chwilę puszczane są próbki ludzkiego głosu (zarówno męskiego jak i żeńskiego). Bardzo rytmiczny i energiczny finał setu. Aranż identyczny ze studyjnym.

"Tournado" jest uzupełnieniem "Valentine Wheels". I lepiej by w tej kategorii był rozpatrywany. Samodzielnie, nie wnosi za wiele. Zespół, poza perkusyjnym intrem, nie przygotował niczego zupełnie nowego. Wszystkie utwory, chociaż zagrane naprawdę dobrze, brzmią identycznie jak na właściwych płytach. To jest raczej zrozumiałe - ostatnie koncerty zespołu (przed tą trasą) miały miejsce w 1992 roku a potem w 1996 (jeden koncert, niejako rozgrzewka przed koncertami z 1997, choć np. zespół zagrał - po raz pierwszy - fragment utworu Hyperborea, który w nowej aranżacji powrócił dopiero w 2008 roku). Ogólnie rzecz biorąc, "Tournado" nie jest specjalnie ciekawym albumem. 3+. Ocena byłaby zauważalnie wyższa jakby to był cały koncert. W sumie, łącząc oba te albumy ("Valentine Wheels" i "Tournado") otrzymujemy 85-90% zawartości muzycznej koncertów granych przez Tangerine Dream w 1997.

poniedziałek, 9 listopada 2015

09.11.2015 - Ponowny rzut uchem na debiut SBB

Niedawno zaopatrzyłem się w winylową replikę pierwszego albumu SBB. Oczywiście nie winyl jako taki ale zwykły kompakt. Całość swoją estetyką przypomina opakowanie płyt winylowych. Nie jest to pierwsza płyta tego zespołu, którą posiadam w takiej ekskluzywnej wersji - pierwszą była Pamięć (1976). Debiut SBB (koncertowy) już wcześniej został przeze mnie zrecenzowany (tutaj) ale tym razem spróbuję go opisać jeszcze raz. Eksperyment taki. ;)


Album ten ukazał się w 1974 roku i zawiera zmiksowane fragmenty dwóch koncertów zespołu w Warszawie (18 i 19.04.1974). SBB zaczęli grać samodzielnie, bez Czesława Niemena (którego wspierali, o ile pamiętam). Zespół później znacząco odszedł od bardziej rockowego grania dlatego SBB (określane także miane 1ki) jest świetnym przykładem młodzieńczej mocy oraz energii zespołu. Później, wraz z poszerzaniem się Skrzekowego syntezatorium, zmianie uległo brzmienie zespołu - na bardziej przemyślane, nieco bardziej elektroniczne. Co można jeszcze powiedzieć w skrócie? SBB "1" to dzikie, młode, pełne energii SBB !

Na tą płytę składają się tylko 2 utwory: Odlot i Wizje. Warto zaznaczyć iż w przeciwieństwie do posiadanej przeze mnie "1ki" (wyd. 1997, Polskie Nagrania Muza), kompozycja "I Need You Baby" jest integralną częścią Odlotu i nie została wydzielona z niego. Całość trwa lekko poniżej 40 minut. Możecie się z nią zapoznać na Youtube (wznowienie z 2005 roku, w stosunku do "1ki" z 1997 zawiera jeden dodatkowy utwór).

1. Odlot

Po raz kolejny serce mi się raduje słysząc pamiętne, pierwsze dźwięki "I Need You Babe" i Skrzekowe "Dobry wieczór". Delikatny, jazzowy, fortepianowy utwór na "dobry wieczór" dla publiczności. Nie brakuje też skromnych popisów choć całość nie jest solówką w czystym tego słowa znaczeniu. Bardzo przyjemna kompozycja, zagrana ze smakiem i w sposób który sprawia, że serce samo rośnie coraz bardziej wraz z każdym kolejnym zagranym dźwiękiem. Dzikie wręcz zakończenie.

Utwór ponownie otwiera solo perkusyjne Jerzego Piotrowskiego. SBB wchodzi w rocka. Zaraz zaczniemy odlatywać z aniołami (wolałbym z Chmurkami i Słoneczkami ;) ). Z jednego lirycznego fragmentu gorąco wskakujemy w łagodność drugiego - określanego jako "Odlecieć z wami". Pod koniec 6 minuty jesteśmy niesieni delikatnym, łagodnym rytmem. Dotykamy wręcz chmur, lecimy mocą oczu i uszu wyobraźni. Całość wydaje się brzmieć subtelniej i bardziej delikatnie niż "1ka" z 1997 roku ale to może być też wpływ innego źródła odsłuchu (komp i Philips SHP1900). Nie uwłacza to brzmieniu - mimo wszystko jest cudowne. Łagodność i słodkość skontrastowana z delikatną drapieżnością, swoistą chropowatością gitary (basowej chyba). A w tle (ok. 10 minuty) piękny popis Antymosa Apostolisa, wspierany przez "skrzeczący" bas Józefa Skrzeka. Cały czas unosimy się na skrzydłach Muzy.

11:43. Tym razem SBB przyśpiesza. Józef zaczyna swoje solo na tle szybszej perkusji Piotrowskiego. W tle bardzo cicho słychać gitarę Antymosa ale mogę się mylić, to wciąż może być bas Józefa. Prawdziwa energia i szaleństwo. W 14 minucie Skrzek niesamowicie ostro "skrzeczy". Po drobnym przejściu zespół zmienia ton - obaj gitarzyści zaczynają ze sobą gorąco współpracować. Na moich słuchawkach wydaje się trochę zbyt ciche. W każdym razie już od ok. 15:30 bardzo głośno i szybko "wiosłuje" Antymos, z niesamowitą energią i mocą. Brzmi to tak, jakby relacja z wyścigu, zabarwiona dynamizmem i emocjami. Każda kolejna część wydaje się brzmieć szybciej od poprzedniej, zmieniają się, zamieniają się miejscami. Wyścig trwa. 

W 18 minucie utwór wyraźnie zaczyna się kończyć. Muzycy tworzą tło do wieńczących całość popisów gitarzysty. Nie ma tu już szybkości i drapieżności. To jest hamowanie przed metą. SBB osiągnęło ostatnią prostą?

2. Wizje

Nie. Jest jeszcze druga część płyty, nie mniej obszerne "Wizje" (kolejne 19 minut). Zespół znowu nabiera mocy i rozpędu. Dzikie, wręcz "wyuzdane", intro tego utworu to świetny przykład ciekawego a zarazem drapieżnego grania, niebędącego jednocześnie heavy metalem. 1:22 - pierwsze syntezatorowe brzmienia (Davolisint). Brzmi to bardzo drapieżnie i groźnie, może nieco jakby zdezelowany wrak organów. A może to dalej gitara? W każdym razie dalsze dźwięki to już na 100% gitara. Cały czas sporo się dzieje. 

Nagle, w 3 minucie, zespół uderza w znacznie łagodniejsze tony. Ponownie się pojawia fortepian (Józef Skrzek). Zaczyna się "Erotyk", jeszcze ciekawszy niż "I Need You Baby", otwierający płytę. Bardzo łagodne i delikatne brzmienia połączone z delikatnym wokalem Józefa. Całość tworzy romantyczny, namiętny klimat. Całość ubogaca delikatna, skromna gra perkusji (raczej tylko same talerze). Nie brakuje tu popisów, choć są skromne i raczej stonowane. 

W 10 minucie Józef bardzo ładnie i zręcznie finiszuje "Erotyk" aby przejść w bardziej niegrzeczne klimaty dźwiękowe. Teraz słychać prawdziwego Davolisinta, jego charakterystyczne, SBB-owskie brzmienie. "Harmonijka diabła". Nareszcie, elektroniczny akcent. Potężne solo. W 12 minucie jest naprawdę ostre i dzikie, rozedrgane. Bitwa wre. Nie brakuje też tutaj kosmicznych akcentów dźwiękowych. Jeden z najlepszych fragmentów tej płyty, moim zdaniem. Ok. 14:30 zespół znowu hamuje. Wytraca swoją olbrzymią energię. 

Dzikie, wyuzdane i agresywne brzmienie Davolisinta zostaje zastąpione solówką perkusyjną. Solo to jest bardzo zróżnicowane i szybkie. Po krótkiej przerwie zespół "bisuje". Intensywny i ostry rock. Chyba najmocniejsza sekcja na całym albumie! Mocny bas połączony z agresywną gitarą, która jest zdecydowanie w tle na tle basu (oj... tak mi się niefortunnie sformułowało zdanie ;) ). Tym rockowym akcentem zespół zwieńczył swój debiutancki, koncertowy album. Zagrana przez SBB muzyka została niezwykle ciepło przyjęta przez publiczność (oraz przeze mnie, choć oczywiście z racji mojego młodego wieku nie mogłem uczestniczyć w tym koncercie :P )

SBB "1" to wybuchowa mieszanka lirycznej łagodności (przede wszystkim piosenki "I Need You Babe", "Odlecieć z wami" oraz "Erotyk") a także rockowej energii i pazura (praktycznie cała reszta, szczególnie sekcja "bisowa"). Zespół nie zapomniał o zagraniu kilku solówek. Płyta jest bardzo dynamiczna i pełna akcji. Nie można narzekać tutaj na nudę. Muzyczna porcja dobrej, pozytywnej energii! Muzyczna filiżanka kawy w różnych nastrojach, odcieniach i barwach. Rozczarowywać może tylko niedostateczna ilość Davolisinta ale na szczęście zespół wydał różne nagrania z okresu 1974-1975 na których powinno być go chociaż trochę więcej. ;) To tylko moje subiektywne odczucie :P

Jaki werdykt mógłbym wydać? Zdecydowanie pozytywny. To jedna z moich ulubionych płyt SBB a jednocześnie najbliższa do typowego rockowego grania.  Pozycja obowiązkowa dla fanów, tak jak "Pamięć" i "Nowy Horyzont". "Tryptyk" ten warto uzupełnić (Mementem) albumem koncertowym z tego okresu - Live Jazz Nad Odrą 1975 (podlinkowałem recenzję tego albumu). Sam powinienem sobie przypomnieć tą płytę - niestety brak porządnych słuchawek uniemożliwia mi to. Ale to się na szczęście zmieni i następne recenzje znowu będą pisane w oparciu o odsłuch z iPoda i słuchawki. :)

sobota, 7 listopada 2015

07.11.2015 - Mandarynkowa Chandra, część 1sza

W dzisiejszej recenzji przedstawię kolejny solowy album Edgara Froese [*]. Album ten nosi tytuł Chandra - The Phantom Ferry Part One. Został wydany jako album studyjny zespołu chociaż nikt inny poza liderem się na nim nie udzielał. Co ciekawe, mimo iż wyszedł w 2009 roku, został wznowiony w tym samym roku w ramach serii wznowieniowej firmy Membran (tych mandarynkowych). Zgodnie z tytułem, ukazała się później część druga. Kontynuacja tej płyty wyszła dopiero w 2014 roku.

Okładka wydania oryginalnego, Eastgate, 2009
Wznowienie, Membran, 2009 (posiadane przeze mnie)

Do płyty, we wkładce, jest dołączone krótkie opowiadanie autorstwa Edgara Froese (po angielsku). Być może kiedyś je przetłumaczę na nasz język. Opowiadanie powstało na bazie manuskryptu znalezionego w bazie wojskowej na Grenlandii w roku 1977. Nie jest specjalnie długie (pewnie góra 1 stronę A4) ale nie chce mi się tłumaczyć. :)


Bardzo wesołe, rytmiczne i sekwencyjne powitanie. Nowoczesny rytm przemieszany z sympatyczną melodią. W tle są delikatne chórki, słabo słyszalne. Na końcu mamy tajemnicę i mrok kompleksu militarnego. Miła dla ucha, taneczna nutka. Szczególnie spodoba się fanom sekwencerowego brzmienia. Małe oczko puszczone do młodych słuchaczy.


Bardzo krótka kompozycja - 4 minuty. Oczarowuje słuchacza swoją delikatnością i tajemniczością. Mroczne barwy otulają piękną, łagodną melodię. Pojawiają się także chórki, wyraźniejsze niż w poprzednim utworze. Wydaje mi się, że użyty jest też sekwencer. Nastrój tego utworu kontynuuje poprzedni. Melodie są niesamowicie zmysłowe i piękne, zwłaszcza ta na początku i na końcu. Piękna kompozycja.

3. Screaming Of The Dreamless Sleeper.

Tym razem mamy okazję posłuchać muzyki do naszego snu. Mandarynkowo-elektroniczna kołysanka. Poruszamy się w krainie snu. Muzyka jest delikatna, łagodna, rozmarzona a zarazem pełna delikatnych i miłych dla ucha niuansów. W 3 minucie pojawia się delikatna perkusja. Lunatykujemy w rytm muzyki. Podążamy gdziekolwiek na skrzydłach Muzyki, która robi się coraz bardziej intensywniejsza. 

4. The Unknown Is The Truth.

I jeszcze raz śnimy. Tym razem śni nam się coś innego. W głowie nam szumi i pulsuje tajemnicza melodia. Pojawia się sekwencer. W końcu się coś powoli konkretyzuje. Muzyka się rozwija, choć wciąż jest nieco senna. W pewnym momencie wpada w straszliwą monotonię i w tym stanie trwa do końca. Trochę dziwny utwór a ponadto jest dość słaby na tle już przesłuchanych.


Rozpoczyna się tajemniczy i mroczny balet. Na całkowicie czarnym, nocnym tle scenografii, piękna, ubrana na biało, baletnica rozpoczyna swój taniec. Księżyc zawieszony na niebie świeci jasno, chociaż jest tylko jego tekturową imitacją, przypiętą do makiety scenograficznej. Piękna, malownicza, nastrojowa kompozycja. Wyjątkowy utwór. Melodia jest łagodna, delikatnie wzmocniona poprzez perkusję.

6. Child Lost In Wilderness.

Jeszcze raz wkraczamy w łagodne, melodyjne dźwięki. Skromna melodia, oparta o delikatny syntezator, z lekka naśladujący fortepian, oraz ciekawe, dziwne tło dźwiękowe, kojarzące się ze zwykłym plumkaniem. Mimo delikatnych zmian, muzyka jednak brzmi niezwykle monotonnie. Jak dla mnie - zbyt monotonne to jest, usypiająca muzyka. Takie trochę bezpłciowe jak na TD.

7. Sailor Of The Lost Arch.

Od samego początku jesteśmy wciągnięci w pewną łagodną i delikatną akcję. Utwór zapowiada się na bardzo podobny do poprzedniego. Jest nawet łagodniejszy. Morze nudy. Naprawdę, nie sądziłem, że będę aż tak negatywny w stosunku do TD. Przynajmniej ten utwór nie jest aż tak monotonny ale nie jest specjalnie ciekawy. Znowu bezpłciowość i nijakość. Co najwyżej średniej jakości plumkanie.

8. Verses Of A Sisong.

I jeszcze jeden "zamulacz". Obniża bicie serca do 0. Przynajmniej sekwencer jest dość intensywny ale reszta za to przymula. Kolejna nieciekawa kompozycja. Nawet nie potrafię się zmusić by coś ciekawego o niej napisać. Teraz już wiem czemu nie słucham tej płyty.

9. Silence On A Crawler Lane.

Remix utworu z 1995, wydanego na solowym albumie Edgara. W końcu coś dynamicznego. Skromna melodia i intensywna perkusja oraz eteryczne, chórkowe tło. W gruncie rzeczy też nudne.

Niestety, Chandra to nie jest ciekawy album. Zaczyna się dość przyjemnie i naprawdę fajnie ale później wkracza w odmęty nudy i przynudzania. Te utwory brzmią prawie identycznie. W zasadzie spodobały mi się tylko utwór nr 2. To naprawdę słaba płyta. Na koncertach nie zagrano nawet pierwszego czy drugiego utworu. Bardzo słaba pozycja, jedna z najsłabszych w ogóle. 2. Jeden dobry utwór i 2-3 takie nawet ok to za mało na coś więcej. Prawie zasnąłem z nudów przy słuchaniu tej płyty. Niestety, nie polecam.











niedziela, 1 listopada 2015

01.11.2015 - Wspominkowa recenzja Edgara Froese

20.01.2015 zmarł lider Tangerine Dream, Edgar Froese. Z tej smutnej okazji napisałem, z dedykacją dla Niego, recenzję Jego solowego albumu - Stuntman. Dzisiejsza recenzja jest również dla Niego. Tekst będzie dotyczyć Jego trzeciego albumu - Macula Transfer.


Album ten ukazał się w 1976 roku. Bardzo długo nie był dostępny na CD - dopiero w 1998 roku wyszło pierwsze wznowienie. Niestety, ze względów prawnych zniknęło ono z rynku niemal tak nagle jak się pojawiło. W 2001 roku ukazało się pirackie wznowienie bazowane na tym z 1998 roku. Łatwo jest odróżnić pirata od właściwego skarbu - wystarczy porównać zdjęcia dostępne w internecie. Sam oryginał ukazał się tylko w 1000 sztukach zanim został wycofany na żądanie Edgara Froese. W 2005 roku album powrócił na rynek - ale w zmienionej formie. Edgar nagrał od nowa wszystkie swoje stare płyty i wydał je ponownie. Ta recenzja dotyczyć będzie oryginalnego nagrania.

Całość muzyki możecie przesłuchać tutaj: Macula Transfer (cały album).

Na płycie jest 5 utworów a całość trwa ok. 35-36 minut. Album został nagrany kilka miesięcy wcześniej zanim cała trójka muzyków zajęła się nagrywaniem Stratosfear (1976). Utwory noszą dziwne tytuły ale łączy je jedno: wszystkie odnoszą się do numerów i nazw lotów jakie zaliczył bądź to sam Edgar lub z kolegami z zespołu.

1. OS 452.

Lot rozpoczyna się. Maszyneria powoli się włącza. Chwilę to potrwa. Rozpędza się. Tajemnicze brzmienie syntezatorów połączone z krótkim, gitarowym motywem. Nagle startujemy. Odrywamy się od ziemi. Wzbijamy się w powietrze. Gitara gra odważniej a tło dźwiękowe stanowią głównie chórki. Za oknem widać groźną ciemność. Pada deszcz. Przeszywa nas dreszcz strachu - czy dolecimy? Pojawia się gdzieniegdzie charakterystyczne, smyczkowe brzmienie taśm z mellotronu. Odważnie lecimy dalej. Lot ponad ziemią. Wszystko takie małe, drobne. Cały czas czujemy pewien niepokój. My się martwimy - a co muszą czuć piloci? Utwór brzmi pozornie jednostajnie ale wystarczy tylko wsłuchać się w tło. Tam dzieje się dość sporo wbrew pozorom. Po 6 minucie Edgar zaczyna grać nieco bardziej odważnie na gitarze. Przerwa w akcji. Napięcie wzbiera. Silnik przerywa. Na szczęście nic się nie stało. Wracamy na trasę, nucąc znajomą melodię ze Stratosfear... i się kończy. Nie ma melodyjki ze Stratosfear, to mój wymysł. ;)

2. AF 765.

Najdłuższy utwór na tej płycie - 11 minut. Znowu mamy bardzo dziwny początek. Maszyneria wydaje dziwne dźwięki. Lecimy. Bardzo szybko lecimy. Edgar Froese szybko przemierza niebiańską przestrzeń niczym Superman muzyki elektronicznej. Muzyka jest bardzo szalona i mroczna. Mroczny sekwencer oraz dźwięki rodem z psychodelicznej strony życia. Nasz bohater nie porusza się prosto a zygzakiem. Bo tak jest fajniej. Bardziej fajniej. Super. Mnóstwo krótkich ale sympatycznych, gitarowych motywów. W 3 minucie jest dłuższy popis od SuperEdgara. Sekwencer wrzyna się w umysł. Nieustannie pulsuje. Edgaromobil leci do przodu w szalonym, gitarowym tempie. Jeżeli poprzedni utwór był dla kogoś zbyt mocny to niech nawet nie próbuje włączać tego. Niektóre brzmienia kojarzyć się mogą nawet z Movements Of A Visionary z albumu Phaedra (1974). W sumie.. Edgar Froese był Wizjonerem. Prowadził Tangerine Dream naprzód. Inspirował i sam tworzył. Pod koniec 7 minuty pojawia się większa ilość elektronicznej, majestatycznej melodii - idealny motyw do intronizacji Mistrza. Przed końcem 8 minuty sekwencer drastycznie przyśpiesza, podobnie jak i gitara Edgara. W głowie 1000 głosów. Duchy dokonują ataku terrorystycznego na Edgaromobil. Dochodzi do starcia. Piu, Piu, Piu, Piupiupiupiu... Sekwencerowe działo strzela. Coraz szybciej i szybciej. Nagle - brak amunicji. Duchy przejmują Edgaromobil. :( I koniec utworu. :( Nawet eksplozji nie było. :(

3. PA 701. Nie, nie PACI. :) Ten utwór (niestety) nosi tylko PA w tytule. Mroczne klimaty niczym z soundtracku "Sorcerer" (1977) zrobionego przez Tangerine Dream. Pojawia się delikatna, skromna melodia. A może to nie mrok? Tylko pracujący silnik? Albo.. pożegnalny utwór. W końcu, jak czytaliście uważnie, to Duchy przejęły Edgaromobil. Nagle maszyneria sama startuje. Duchy tracą kontrolę nad pojazdem. Silnik pracuje na pełnych obrotach (sekwencer symuluje pracę silnika). Duchy zgrzytają ze strachu. Znikąd wyłania się Duch Edgara i gra na gitarze. Niekontrolowany lot w mroczną, nieprzystępną Stratosferę. W pewnym momencie nasz pojazd ma awarię. Silnik zaczyna pracować skokowo. Po krótkiej chwili udaje się jednak usunąć usterkę. Duchom chyba zaczyna gitara przeszkadzać. W końcu ona znika a pojazd wkracza w inny wymiar egzystencji.. do Raju, gdzie mellotrony radośnie kwilą, grają, przygrywają i co tam mają na taśmach (haki na oPOzycję?).

4.  QUANTAS 611. Silniki powoli startują. Wzbijamy się w przestrzeń elektronicznie kosmiczną. Jest ciemna noc. Nasz pojazd powoli przebija się przez cirrusy, cumulusy i inne kumulonimbusy (różne nazwy "gatunków" chmur). Pierwsza próba. Pojazd nigdy nie był testowany. Sporo dramatyzmu i niepokoju. Jeżeli ktoś chciałby wiedzieć jak brzmi ciemna, niespokojna, straszna noc - niech włączy ten utwór. Przebijamy się przez chmury. Utwór opisuje - dosłownie - a raczej "dodźwiękowo" - lot w ciemno.

5. IF 810. Szybki numerek. Bardzo dynamiczny i dość wesoły utwór. Tym razem siedzimy wygodnie w fotelu, zakładamy słuchawki i.. lecimy ! ;) Szybki sekwencer i piękne widoki z okna - zwłaszcza Chmurki. ;) W tym jedna piękna i fajna - Dominika. ;) Na pewno elektroniczne Słoneczko ładnie przyświeca. ;) Pojawia się ciekawy mellotron. Słychać promienie słoneczne. A także kawę parzącą się w ekspresie. W końcu lecimy w klasie biznesowej. Lot w blasku Słońca. Utwór niestety kończy się w środku naszego lotu i nie mam jak opisać lądowania. Ale pod opieką Słońca i Chmurek na pewno było szczęśliwe. ;)

Macula Transfer to świetny album. Artysta przedstawia różne historie w bardzo malowniczy, choć raczej minimalistyczny sposób. Tu nie ma zbyt wielu dźwięków na raz. Nie jest to też delikatna muzyka - chociaż brzmi raczej łagodnie to jest mroczna i nawet miejscami straszna. Fani Edgarowo-gitarowych brzmień także znajdą coś dla siebie choć zwolennicy sekwencerów mogą mieć poczucie zawodu.

Wielka szkoda, że tak ciekawa muzyka nie doczekała się prawdziwego wznowienia w swojej oryginalnej postaci. To niepowetowana strata dla fanów Tangerine Dream i solowych eskapad lidera zespołu, Edgara Froese.