piątek, 23 września 2016

22/23.09.2016 - SBB premierowo raz jeszcze

Dzisiaj chciałbym przedstawić Państwu muzykę...
SBB wydali nowy album: Za linią horyzontu. Data premiery: 23.09.2016 ale swój egzemplarz odebrałem dzisiaj, 22.09.2016. Z różnych względów (wpisanie płyty do Discogs, zeskanowanie obrazków, zgranie płyty na komputer) recenzja niestety pojawi się dopiero w dniu premier. Album ten miał premierę "streamową" - 16.09 ukazał się w ramach platformy Spotify. Niedługo zaś będziecie mogli sami zweryfikować moje słowa poprzez zakup i odsłuch płyty...


Ostatnimi czasy SBB rozpieszczali słuchaczy mnóstwem nagrań koncertowych, przede wszystkim archiwalnych. Znalazły się w nich takie perełki jak: Live Jazz Nad Odrą (2013) czy Hofors 1975 (2016). Znalazły się też dwa albumy studyjne, oba wydane w 2012 roku. Niestety, dawno ich nie słuchałem więc nie mogę zbyt wiele napisać w tym miejscu o nich.

Warto zwrócić uwagę na to iż Za linią horyzontu to pierwszy album odnowionego, klasycznego składu SBB - Józef Skrzek, Antymos Apostolis i Jerzy Piotrowski. Od kilku lat zespół powrócił do swojego złotego składu z lat 70-tych (i roku 1980) lecz dopiero teraz SBB publikują album nagrany jako stare, dobre trio. Czy nowy materiał jest w stanie dorównać nieśmiertelnym klasykom z lat 70-tych (np. Pamięć (1976) czy Ze Słowem Biegnę Do Ciebie (1977) ) ? Na to pytanie każdy z Was powinien samodzielnie odpowiedzieć... Niech przemówi Muzyka !

Zapowiada się niezwykle ciekawie: analiza książeczki dołączonej do wydawnictwa wskazuje iż do zespołu powróciło to coś, co muzykom towarzyszyło zawsze kiedy ze sobą współpracowali. Świetnie to wyraził Józef Skrzek: "Wspaniała i twórcza atmosfera pracy w studio. Wróciła magia, która pojawiała się zawsze gdy pracowaliśmy w tym składzie.". Inspiracja, wena i magia muzyki.

Zanim jednak przejdę do najważniejszego, do samego meritum tego tekstu, muszę wspomnieć o szacie graficznej. Spójrzcie na okładkę i na poniższe zdjęcia. Woda. Płynność. Swoista dynamika muzyki. Czy znowu przeżyję Odlot przy tej Muzyce? Ci, który czytali już moje teksty, wiedzą, że pisanie typowych recenzji mi niezbyt wychodzi a do głosu dochodzą pewnego rodzaju grafomańskie zdolności i ciągotki (oraz "wyobraźnia dźwiękowa"). Może znowu się one odezwą... Czytajcie dalej ! :)

Obrazek 1 - fragment z książeczki

Obrazek 2 - druga strona (przepraszam za krzywy skan)

Wracając do muzyki, pozwolę sobie zacytować fragment krótkiego tekstu autorstwa Piotra Iwickiego, dyrektora Agencji Muzycznej Polskiego Radia, zamieszczonego we wkładce do płyty: "Każda nowa płyta to zaproszenie do wspólnej podróży w nieznane". Powinienem te słowa umieścić jako motto mojego bloga, choć z reguły recenzuję płyty, które dobrze znam (a o których Wy być może nigdy nie słyszeliście). Zaraz nasza muzyczna podróż się rozpocznie. Za sterami okrętu - kapitan Józef Skrzek. Wiosłuje - Antymos Apostolis. Rytm wybija - Jerzy Piotrowski. Ahoj muzyczna przygodo!

Płyta trwa niemalże równe 50 minut i składa się z 8 utworów. Pojawiają się na niej zarówno piosenki jak też i instrumentalne kompozycje. Co ciekawe, wszystkie utwory są z polskimi tytułami i tekstami. Zespół zaskakuje raz jeszcze: otóż jako grande finale albumu znajduje się długa (aż 15 minut !), trójczęściowa suita, przekornie nazwana "Suitą nr 9" choć jest to ósma, ostatnia ścieżka na płycie. Być może to właśnie ona będzie tą "przysłowiową" "wisienką na torcie".

Jeśli jesteście zainteresowani, możecie odsłuchać za darmo całej płyty (z możliwymi przerwami na reklamę, niestety) na platformie Spotify pod tym adresem: https://play.spotify.com/album/2SyosLIATxD1dHydBAiLBi . Wymagana jest bezpłatna rejestracja. Jest to jedyna legalna (poza zakupem płyty oczywiście) forma zapoznania się z całością recenzowanej płyty.

Nie będę już dłużej przedłużał. Wybiła północ - 23.09.2016 się rozpoczął a więc czas na premierę "Za linią horyzontu" w sklepach (i na moim blogu) !

1. Odwieczni Wojownicy - 3:55

Tekst w książeczce wydaje się być znajomy. Tak.. Na albumie "New Century" (2005) jest piosenka Wojownicy Itaki. Ma bardzo podobny tekst. A może to tylko pierwsza zwrotka jest podobna? Melodia się wydaje być znajoma ale jest bardziej rockowa i bogatsza. Muzyka jest żywsza, bardziej rytmiczna. Powrót do przeszłości zespół rozpoczął od 11-stoletniego utworu w nowej aranżacji. Moim zdaniem, chyba lepiej smakuje oryginał ale dawno go nie słuchałem. Jakby został unowocześniony na siłę. Spodziewałem się lepszego otwarcia, wejścia polskiego, rockowego smoka.

2. Najwyższy Czas - 5:28

Wyraźna linia gitary i soczysta perkusja. Całość została wzbogacona o syntezatory. SBB i rap? Tak! To się dzieje naprawdę. Eksperyment. Dość sympatyczny. Korzystając z okazji wspomnę, że kiedyś słuchałem Paktofoniki (oba albumy) i stąd wiem, co to rap. ;) Rap przyprawiony odrobiną rocka. Bardzo nietypowe połączenie. Podobnie jak poprzednia kompozycja, brzmi dość dziwnie jak na SBB. Do tego kawałka można się pobujać na mieście, na kwadracie, na dzielni, na ośce, gdziekolwiek jesteście a z Wami jest Muzyka. Warto wspomnieć o skrzekoklawiszowym solo na końcu. Jest lepsze od gitarowej solówki Antymosa. Sympatyczna nutka.

3. 360 Do Tyłu - 7:05

Znowu podziemne rytmy? Pierwsza instrumentalna kompozycja. Cechuje ją dość mroczne brzmienie ale klawisze są zauważalnie jaśniejsze brzmieniowo niż tło. Piękne "mignięcia" gitary na wstępie, zanim wejdą syntezatory. Jest tu nutka orientu. Tak przynajmniej mi się kojarzy motyw z ok. 1:30. Bardzo sympatyczny i wyróżniający się. Po nim następuje łagodny ale wyraźny popis "wioślarski" Antymosa Apostolisa. Tło wciąż brzmi mrocznie i posępnie, z wyraźną linią perkusyjną. Nie wiem czemu ale ten utwór też mi się kojarzy z rapem ale nie tak mocno jak ten poprzedni. Łagodna, delikatna solówka klawiszowa pod koniec 4 minuty. Całość brzmi bardzo nietypowo jak na SBB. Nowa wena, nowe pomysły. Słychać iż zespół Szukał, Burzył i Budował. Wydaje się, jakby ten utwór mógł trwać jeszcze dalej i dłużej, mimo wyraźnego końca. Fajna, lajtowa i przyjemna w odsłuchu kompozycja.

4. Goris - 5:27

Podobnie jak i poprzedni utwór, jest to muzyka bez słów. Oba utwory skomponował Antymos Apostolis. Tu mamy wyraźną gitarę. Utwór ma łagodne, słodkie brzmienie. Sjesta w studio. Z moussaką i ouzo, oczywiście. Pojawia się wokal ale raczej w charakterze dodatku, nucenia pod nosem. Słychać bas Józefa i oczywiście perkusję Jerzego. W drugiej minucie pojawia się solo na klawiszach, które znacznie ubogaca brzmienie tego utworu. Czuć tą atmosferę. Jest sielsko, wesoło i muzykalnie. Po solówce utwór wraca do swojego brzmienia by po chwili wzbogacić je o mocniejsze gitarowe "zadrapania". Miła dla ucha kropla miodu made in Greece and Poland. ;)

5. Za linią horyzontu - 4:08

Tytułowy utwór. Sympatyczne, z lekka rockowe brzmienie. Podobnie jak w Goris, może zapaść w ucho. Skrzek "chciał śnić smak zmierzchu", tymczasem ja oczyma wyobraźni staram się przelewać każdy dźwięk dla Waszej czytelniczej przyjemności. Ten utwór ma potencjał ! Zapada w ucho, łatwo można go skojarzyć. Nie mogło zabraknąć solówki gitarowej. W przeciwieństwie do Goris, jest to utwór nieco mocniejszy, bardziej zarysowany choć klawisze mają jaskrawe, sympatyczne, może pastelowe brzmienie. Kompozycja na pewno się wyróżnia i tak jak pozostałe utwory na tym albumie, zaskakuje swoim brzmieniem.

6. Pacific - 5:29

Pojawia się tu tekst, napisany przez Józefa ale nie zamieszczony we wkładce (w zasadzie jest to wymawianie tytułu utworu, po angielsku, przez Józefa). Muzyka jest łagodna i słodka. SBB miesza pop z elementami rocka? A może do popu zespół dokłada swoją cegiełkę brzmieniową, swoją sygnaturę? Bardzo łagodny utwór. Nawet solo nie jest bardzo drapieżne choć dodaje kolorytu i ma swój urok. Soundtrack do wakacji na Pacyfiku?  Łagodne, spokojne, odprężające. Tymi słowami mógłbym opisać muzykę zawartą w tym utworze. Tylko drobna uwaga: mój nick wymawia się Paci, bez żadnych kombinacji. ;)

7. Zielony, Niebieski, Żółty - 3:25

Intrygujący tytuł. Ulubione kolory członków zespołu? Być może. W każdym razie jest to jeszcze jeden instrumental. Zaczyna się jeszcze bardziej delikatnie i łagodniej ale tym razem z pewną nutką magii i tajemnicy, mistycyzmu. Pojawia się głos ale bez tekstu. Mantra buddyjska w stylu SBB ? Muzyka do medytacji? Soundtrack do Rytuału Spokoju Ducha ? Pojawia się tu i ówdzie gitara, bardzo delikatna i skromna. Najbardziej łagodna kompozycja na tej płycie.

8. Suita Nr 9 - 15:31

Ostatni utwór. Danie główne. Wisienka na "przysłowiowym" torcie. Suita ta składa się z trzech części i zawiera tekst. SBB wróciło do korzeni? Mocne i ostre wejście. Szaleństwo Trójcy. Od samego początku jesteśmy wciągnięci w wir zdarzeń muzycznych, w istne tornado dźwięków. Nie mam wątpliwości, to najlepsza kompozycja na tej płycie. Dla niej samej warto było kupić ten album. Czuć moc SBB, czuć to coś, tą magię (choć w nowym wydaniu). Mnóstwo przyjemnych dla ucha motywów dźwiękowych, spora dynamika. Dużo się dzieje. Nie brakuje tu popisów (np. gitara ok. 3.30 i dalej). Z gitarowych szaleństw przechodzimy w syntezatorowe meandry. Słysząc te dźwięki czuję, że żyję! Tego mi brakowało. Czuję, że warto było czekać i iść później spać (i nie wyspać się na rano do pracy). Około 5:30 utwór zwalnia a następnie muzycy płynnie przechodzą do spokojnej i łagodnej części drugiej, zatytułowanej Cud Stworzenia Świata. Jest ona zbliżona do klimatów dźwiękowych tej płyty i zawiera tekst. Chwila na uspokojenie zmysłów, chwila oddechu. Spokój, chwila namysłu nad tekstem (nie będę się o nim wypowiadał, dość starczy wspomnieć iż dotyka on religii a to kontrowersyjny temat). Nagle wybucha finał - część trzecia. Znowu powracamy do szybkich i rytmicznych brzmień, mimo ich łagodności. Kolorowe dźwięki, z pewną dozą chropowatości (np. 10:00 i dalej). Także w finale dość dużo się dzieje. Muzyka podlega ewolucji. Ta ekspresyjna i dynamiczna część kończy się ok. 11:30. Zespół znowu gra w bardziej łagodnym i mistycznym, magicznym stylu. Przypomina mi się kosmos, to kosmiczne brzmienie z "Ze Słowem Biegnę Do Ciebie", tytułowej kompozycji z albumu o tym samym tytule. Po tym krótkim przerywniku zespół powraca do klimatów z początku suity. Samą końcówkę umila nam solo gitarowe i zakręcone, miejscami orkiestralne syntezatory. Sam finał, ostatnie 50 sekund jest iście majestatyczne oraz zaskakujące. Zbliża się grande finale... delikatny, cichy fortepian. Sama końcówka rozczarowuje ale całokształt suity jest w porządku.

SBB, zgodnie z rozwinięciem swojej nazwy (Szukaj, Burz, Buduj), zaprezentowali nową odsłonę samych siebie. Ciężko jest porównać "Za linią horyzontu" z innymi albumami z dyskografii zespołu. To zupełnie nowy styl, nowa jakość, nowe podejście. Czuć iż zespół zmienił swe oblicze na bardziej łagodne. Kolorem płyty jest kolor niebieski. Dominuje on, w różnych odcieniach, w szacie graficznej opakowania i książeczki. Kolor niebieski kojarzy mi się z wodą, spokojem, łagodnością. Tak też można opisać nową muzykę, jaką zaprezentował na tym krążku zespół: właśnie jako dość spokojną, łagodną, delikatną.

Nowy styl i nowe brzmienie zaskakują. Nie umiem porównać tego albumu do czegoś innego z dyskografii zespołu. Mamy tu zarówno pewien powrót do korzeni (Suita Nr 9), eksperymenty z rapem (Najwyższy Czas), wakacyjne impresje (Goris, Pacific) oraz przyjemne muzykowanie i poszukiwanie nowego brzmienia (360 Do Tyłu). Nie zabrakło też kilku bardziej singlowych, zapadających w ucho numerków (Odwieczni Wojownicy, Za Linią Horyzontu). Mamy też udźwiękowienie spokoju osiągniętego poprzez medytację, połączonego z mistycyzmem (Zielony, Niebieski, Żółty). Zróżnicowane klimaty i wrażenia ale pewne cechy i stylistyka się rzucają w ucho. Zastosowanych na tym albumie barw i brzmień nie słyszałem wcześniej u SBB.

Cieszy mnie nowy album SBB. Nie miałem jeszcze okazji widzieć zespołu w akcji na koncercie. Ale od samego włączenia "Za linią horyzontu" mój entuzjazm zaczął zanikać. Wyczuwałem inne brzmienie ale jestem raczej rozczarowany nim. Nie jest to tragiczna płyta ale na pewno nie jest to najlepsza wydana w tej, jeszcze niezakończonej, dekadzie. Ten tytuł wciąż należy, moim zdaniem do Blue Trance (2010). Wydaje mi się, że jest zbyt łagodna jak na SBB. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Może późniejsze odsłuchy sprawią iż zmienię swoją opinię o tej płycie? Zobaczymy co przyniesie przyszłość. "Najwyższy Czas" na trasę koncertową (i obym mógł SBB zobaczyć w Warszawie) !

Porządna recenzja (a ta ma już - według LibreOffice - 6 stron) powinna zakończyć się oceną. Wszak recenzja bez elementów ocennych jest jak książka bez zakończenia czy suita bez finału. Moja ocena i wrażenia są bazowane tylko i wyłącznie na podstawie dotychczasowych doświadczeń muzycznych z SBB oraz jednego odsłuchu "Za linią horyzontu". Myślę, że mógłbym wystawić tej płycie ocenę 4. Nie jest zła, są na niej utwory zwracające uwagę a także finałowa suita nie zawodzi. Warto dać jej szansę, zwłaszcza jak macie ochotę na coś łagodniejszego (ale z pazurem). Zespół, zgodnie z tytułem płyty, wyruszył poza swój dotychczasowy i znany słuchaczom horyzont.

Tak sobie myślę iż poniekąd można tą płytę przyrównać do "Oxygene" (1976) autorstwa Jean Michel Jarre'a. Podobnie jak ten znany album, nowa odsłona albumowa SBB jest skoncentrowana na łagodności przeplatanej nieco mocniejszymi fragmentami. Druga, wokalna, część Suity Nr 9 jest pewnym odpowiednikiem wyjątkowego Oxygene Part 3, gdzie zamiast śpiewu mamy Theremin. Cała płyta jest wymieszana i zróżnicowana - da się wydzielić fragmenty spokojne i łagodne (np. Oxygene Part 1, pierwsza połowa Oxygene Part 5, Oxygene Part 6) jak też dynamiczne, drapieżne, mocniejsze (których, poza suitą i wspomnianymi potencjalnymi, singlowymi utworami, jest raczej niewiele), do których zaliczyć można Oxygene Part 2 (zwłaszcza okolice tego zapadającego w ucho i w pamięć solo!), Oxygene Part 4 i drugą połowę Oxygene Part 5. To takie luźne przemyślenia po przesłuchaniu. Jeśli Was wystarczająco mocno zanudziłem, nie musicie ich czytać. ;)

PS. Niestety, takie życie. Po raz kolejny nie udało mi się premierowej płyty zrecenzować idealnie w dniu zakupu, znowu recenzję publikuję następnego dnia (tj. po północy).

PS2. "Za linią horyzontu" odebrałem ze sklepu dzień przed premierą a recenzja wychodzi w jej dniu.

PS3. Nie, nie jest to artykuł sponsorowany. Nawet "uścisku dłoni prezesa" (tj. Józefa Skrzeka) nie dostałem jako "łapówki" ;)

PS4. Pierwsze zdanie tej recenzji jest bezpośrednim odniesieniem do wypowiedzi Józefa Skrzeka, zamieszczonej na debiutanckim albumie koncertowym zespołu (1974).

PS5. Wiem o problemach z okładkami albumów w recenzjach. Kiedy tylko będę mieć więcej czasu i ochotę na to, poprawię to.

PS6. Recenzja ostatecznie zajęła 6,5 strony ;)

czwartek, 8 września 2016

08.09.2016 - Kraftwerk w Sopocie - retrospektywy część druga

W tym tekście chciałbym skończyć recenzję nieoficjalnego nagrania z koncertu Kraftwerk w Sopocie, który odbył się dnia 23.08.1981. Pierwszą część tekstu możecie przeczytać tutaj. Dzisiaj dokończę rozpoczęte dzieło poprzez omówienie i zrecenzowanie drugiej płyty z ciągiem dalszym koncertu. Osoby zainteresowane jakimś wprowadzeniem odsyłam do wczorajszego tekstu - nie ma sensu powtarzać tego samego.


Ciekawy i dość dziwny wybór z płyty Radioactivity (1975). Ledwo słychać cokolwiek poza samym wokoderem (i dość przerażającym tekstem - prąd jest zarówno naszym panem jak i sługą więc dobrze go strzeżmy). Zespół płynnie przechodzi do Uranium (po angielsku i niemiecku). Dużo mrocznej i groźnie brzmiącej elektroniki. Zaczyna się Die Sonne Der Mond Die Sterne (niepublikowany utwór). Delikatne choć niepokojące chórki i na ich tle wypowiadane przez wokoder słowa: Słońce, księżyc, gwiazdy. Zapewne dla polskiej publiczności to był szok - człowiek mówiący głosem robota (i to nie na filmie a przed ich oczyma).


Ciąg dalszy suity. Na tle chórków z poprzedniego utworu zespół wypowiada tytułowe Ohm Sweet Ohm jak mantrę. W przeciwieństwie do oryginału, ta część trwa zaledwie 40 sekund. Po niej następuje powoli tocząca się i przyśpieszająca melodia, z wyraźnymi, elektronicznymi pomrukami. Brakuje najszybszych etapów. Chyba nigdy Kraftwerk nie grali tyle kawałków z Radioactivity, może w 1975 / 1976 kiedy promowali ten album.


Sala Luster. Słychać kroki i dziwną, tajemniczą melodię wraz z elektronicznymi dodatkami. Utwór śpiewany po niemiecku. Jeden z najbardziej zagadkowych i poetyckich utworów (oryginalna wersja z Trans Europe Express, 1977, kojarzy mi się z... elektroniczną wersją poezji śpiewanej! ) Kraftwerk. Wydaje mi się, że po angielsku brzmi on znacznie lepiej. Tajemniczość jest potęgowana przez elektroniczne dodatki, dobrze dobrane (zwróćcie uwagę na fragment o karykaturze - "[...] Und dann wiederum sah er ein Zerrbild" i następujące po nim dźwięki, jakby celowa pomyłka, fałsz muzyków). 3:22 - zaczyna się solo. Wyjątkowe i niezwykle ciekawe, "lśniące", nieco "kryształowe". Ok. 5:40 muzycy płynnie przechodzą do kolejnego utworu - Mitternacht (Autobahn, 1974). Bardzo groźnie i maszynowo brzmiąca wersja. Połączenie science fiction i horroru. Ciekawa aranżacja. Słychać strzały na końcu. ;)


Bardzo szybka i dynamiczna wersja, krótsza od wersji płytowej. Znowu śpiewane po niemiecku ale znacznie żywiej i nieco szybciej niż w oryginale z 1977. Można pomyśleć, że muzycy grają na gitarach (a to tylko elektroniczna imitacja) ale to wrażenie szybko znika. Całość sprawia wrażenie bardziej maszynowego od oryginału i zachęca do tańca. Solo wciąż brzmi wspaniale. Na końcu - para buch ! - zapowiedź następnego utworu - Trans Europe Express.


Sporo krótsze niż w oryginale. Tylko 6,5 minuty. Brakuje charakterystycznego akordu otwierającego oryginał. Ale to jest taki aranż a nie utwór nagrany od środka. Perkusja przypomina bardziej disco niż stukot kół pociągu. A może połączenie jednego i drugiego? Tekst piosenki jest śpiewany po niemiecku wbrew tytułowi. W wersji którą mam, plik jest uszkodzony ale zdobyłem poprawny. 2:00 - dziwne, elektroniczne dźwięki. Czyżby syntezatory się rozstroiły? Dziwna aranżacja. Wypada gorzej od oryginału z 1977. Nagłe, dziwne przejście do Metal Auf Metall lub Abzug (to te odgłosy uderzania metal o metal na tle perkusji i melodii z utworu). Chyba coś im nie wyszło. Słabe wykonanie. Chyba wersja z The Mix (1991) jest lepsza.


Figlarny i wesoły od samego początku. Widok muzyków z muzycznymi kalkulatorkami wywołuje uśmiech i śmiech publiczności. Ralf śpiewa po polsku (a raczej w dialekcie polsko-rosyjskim, który na każdym kolejnym koncercie w Polsce brzmi lepiej), co wywołuje kolejną salwę radosnego śmiechu. Ale plusa od publiczności zgarnęli, mimo wszystko ("Jestem operator i mam MUJU kalkulator", "Ja dodaju", "Und wenn ich diese Taste druck / Spielt er ein kleines Musikstück" - no dobra, to jest pomyłka. Zapomniał tekstu "polskiego" i zaśpiewał fragment po niemiecku, później jednak sobie przypomniał). Ekscytacja publiczności sięga zenitu. Zwłaszcza w pierwszych rzędach, gdzie pozwolili ludziom powciskać guziczki na ich kalkulatorkach (to są te dziwne, przypadkowe dźwięki pod koniec utworu).


Każda pulsacja z intra wywołuje falę radości i zachwytu w tłumie. Ekscytacja każdym dźwiękiem. A obok muzyków są ich manekinowe sobowtóry. Radość w tłumie jest niesamowita - ktoś nawet wygwizduje  melodię utworu ! Czuć iż aranż jest bazowany na oryginalne z 1978. Tłum nawet powtarza tekst piosenki. Kolejny wybuch niekontrolowanych emocji w publiczności następuje przy frazie "Ja twoi sluga, ja twoi rabotnik" (pewnie sądzili, że muzycy zaśpiewali to po "polskawemu" bo po polsku nie byli w stanie wymówić, tak jak w przypadku Pocket Calculator). Ciekawe spojrzenie na Die Roboter z czasów przedMixowych, choć brzmi po prostu jak pełnoprawne odegranie oryginału na scenie.


Znacznie dłuższe i bardziej szalone od oryginału z płyty. Tłum dosłownie szaleje kiedy słyszy Ralfa śpiewającego "It's more fun to compute" i ten sam tekst przetworzony przez vocoder. Pojawiają się nawet dźwięki godne kreskówek. Świetny bis. Najszybszy i najbardziej zakręcony utwór zagrany przez Kraftwerk. Na sam koniec - Ralf pożegnał publiczność mówiąc "Dobranoc" (a raczej "Dobra noc"- tak, rozdzielił to, co nam Polakom wydaje się być niepodzielne). Automaty na scenie jeszcze grają ale już bez czynnika ludzkiego. Słychać, że się ludziom podobało. Ludzie proszą o jeszcze jeden bis ale zespół już nie wyszedł na scenę.

Druga płyta z nagrania koncertu z Sopotu w 1981 roku cechuje się podobną jakością dźwięku co poprzednia ale nie ma na niej żadnych usterek. Wszystkie utwory są zarejestrowane w całości. Analiza setlisty tego koncertu i innych nagrań z 1981 roku pokazuje iż nie ma w nich żadnej zmienności a więc do uzupełnienia pozostaje tylko "Computerwelt" (druga połowa ma mnóstwo zakłóceń), "Neonlicht" (cały utwór jest zmasakrowany), "Radioactivity" (tylko fragment jest zarejestrowany na nagraniu z Sopotu).

Jest tu nieco niespodzianek - np. suita Die Stimme Der Energie (The Voice Of Energy) i Ohm Sweet Ohm. Zaskakujący jest też It's More Fun To Compute, który znacznie różni się od wersji z albumu Computer World (1981), wówczas promowanego na koncertach przez Kraftwerk. Rozczarowany jestem Trans Europe Express - fatalnie wypadł.

Całość pewnie musiała być przyprawiona niesamowitą (jak na 1981 rok) oprawą scenograficzną. Teraz zespół ilustracje do utworów prezentuje w 3D, wtedy pewnie puszczali z VHS. :) Chociaż w sumie nic nie wiadomo. Z nimi w ogóle niewiele jest pewne. Taki jest urok Kraftwerk.

Oceniając nagranie z Sopotu 1981 (część drugą), wystawiłbym 4+. Jakość dźwięku jest zauważalnie lepsza niż na płycie pierwszej (jak wspomniałem - brak zakłóceń itp.) ale słabo wypadł Trans Europe Express.

Warto wspomnieć iż to nagranie jest jedynym istniejącym zapisem koncertu Kraftwerk w 1981 roku w Polsce. Drugi koncert, rzekomo z Katowic, jest tym samym nagraniem co to z Sopotu.

środa, 7 września 2016

07.09.2016 - Kraftwerk w Sopocie - retrospektywy część pierwsza

Jak pewnie niektórzy z Was wiedzą, w tym roku Kraftwerk znowu zawitał do Polski. Koncert w sopockiej Operze Leśnej odbył się 29.07.2016 i... zespół w zasadzie cofnął mnie 3 lata do tyłu. Tak właśnie było. Poza wyczuwalnymi zmianami w aranżach, zagrali praktycznie to samo co w Poznaniu w 2013 roku. Nawet mój ojciec to odczuł i zapowiedział, że na Kraftwerk to on ze mną już nie pojedzie. Tymczasem ja zazdroszczę mu tego, że za jego młodości Kraftwerk grywał znacznie ciekawsze koncerty...

Dzisiaj zamierzam przedstawić Wam pierwszy koncert w Sopocie. Kraftwerk zagrał bowiem w Operze Leśnej w 1981 roku, w ramach większej trasy koncertowej. Promowali wówczas album Computer World (też 1981). Zwiedzili cały świat - zahaczyli nawet o Indie, Japonię i.. Hong Kong. Trasa koncertowa trwała od połowy maja 1981 do połowy grudnia, tak więc Musikarbeiterzy gwiazdkę spędzili w domu (albo w studiu :P ). Zajrzeli także za żelazną kurtynę i odwiedzili nas (kilka koncertów, w tym Warszawa, Sopot, Wrocław) a także naszych braci Węgrów (uprzedzając pytanie - nie, Pocket Calculator nie był śpiewany po węgiersku :P Ponadto warto wskazać, że podczas Die Roboter Ralf zamiast sławetnej frazy po rosyjsku, tą samą frazę wypowiadał po niemiecku - podlinkowałem nagranie audio gdyż takie istnieje).

We're bootlegdummies... ;)

W Internecie z tej trasy koncertowej jest dostępnych wiele nagrań audio (część z nich także jest na Youtube) ale bardzo niewiele istnieje filmów. Jedyne znane mi fragmenty video to te, zarejestrowane na potrzeby krótkiego, niemieckojęzycznego filmu dokumentalnego o Kraftwerk zrealizowanego przez austriacką TV, który został wzbogacony o kilka ujęć z koncertów (m.in Nummern, Heimcomputer).

Dla Waszej wygody podlinkuję je tutaj:



(fragment koncertu w holenderskim Utrechcie, 1981)






Przedmiot dzisiejszej recenzji także znajdziecie na YT: https://www.youtube.com/playlist?list=PLA0F1A6DC6BD2664C (lista filmów, niestety nikt nie wrzucił koncertu jako jedno nagranie). Cały koncert jest dostępny w Internecie, także do ściągnięcia.

W tej recenzji omówię tylko zawartość płyty nr 1.


Tradycyjna zapowiedź zespołu. Zadziwiające - brzmi w zasadzie identycznie jak w 2016. ;) Po niej od razu zaczyna się Numbers wraz z charakterystycznym bitem. Słychać bardzo mało basów i innych dźwięków. Dużo hałasów publiczności. Po wejściu muzyków na scenę, utwór się rozgrzewa. Wreszcie słychać basy. Wokal - samplowane głosy jak i wokal (słychać też Floriana wymawiającego cyfry po japońsku ! ). Brakuje rosyjskich / polskich numerków. ;)


Po "cyfrowym miszmaszu" przechodzimy do Computerwelt. Dużo basu. Wyraźnie słychać także wokoder. Przyjemna, długa wersja. Fajna perkusja - na pewno prawdziwa (w końcu to złota era zespołu i Wolfgang wraz z Karlem odwalali kawał dobrej roboty na swoich perkusjach elektronicznych, designed and made by Kraftwerk - Ralf ma na to patenty ;). Niestety, gdzieś w połowie utworu pojawiają się zakłócenia. Aranż wyraźnie nawiązuje do brzmienia płytowego. Na koniec, w trakcie salwy oklasków, Ralf wita się z publicznością po polsku (nawet nieźle to brzmi - fonetycznie to jest: dobri (coś pomiędzy "y" a "i" ? ) wieczór panistwu ("ni" zamiast "ń"). W sumie - nicht schlecht (nieźle). ;)


Wersja krótsza niż na płycie ale wciąż dłuższa niż singlowa. Na początku słychać krótką dziurę (zanik dźwięku). Śpiewane po niemiecku. W drugiej połowie, basy są bardziej wyraźne. Czuć iż brzmienie jest żywe ale aranż bazowany na płytowej wersji. Przyjemnie się słucha tej wersji. Samo nagranie jest w dobrej jakości - nie ma żadnych zakłóceń jak w Computerwelt.


Wchodzimy w klimaty klubowe. Jest bit i bas. A publiczność dodaje trzecie be czyli bansuje do nuty. ;) Raz jeszcze mamy odegrany na żywo kawałek z płyty (swoją drogą bardzo dobry). Świsty itp hałasy nie są zakłóceniami - to po prostu normalne, elektroniczne dźwięki. ;) To tak zamiast solówek, w Music Non Stop, którego jeszcze pewnie nie mieli w planach. ;)


O dziwo, śpiewane po angielsku. Fajny, mięsisty aranż. Niestety, publiczność zagłusza swoją radością. Sporo mocnych i głębokich basów. A także skrzypiec (wsłuchajcie się np. we fragment między pierwszą a drugą zwrotką). To nie jest Mellotron (Kraftwerk nigdy z niego nie korzystali). Synclavier? Nie wiem, nie znam się... Piękna wersja Modelki, choć nie jest to nagranie doskonałej jakości. Aż sobie włączę raz jeszcze. Jak zwykle idealnie robotyczno-mechaniczny wokal. ;)


Zakłócenia od samego początku. Utwór jest nieco krótszy niż wersja płytowa (o jakieś 50 sekund). Syntezatory brzmią jeszcze bardziej romantycznie (z tych urywków bez zakłóceń bo nie da się tego utworu słuchać). Szkoda, że zakłócenia dosłownie masakrują ten szczyt romantyzmu od Kraftwerk. Bez tych zakłóceń to może max 1 minutę się sklei...


8 minut krótszy niż na płycie ale i tak robi wrażenie - prawie 18 minut. Tradycyjnie już zaczyna się zapłonem silnika i klaksonem a następnie przeciągniętym i rozciągniętym "Autobahn" wypowiadanym z pomocą wokodera. Publiczność wyklaskuje rytm i melodię. Słychać, że na ludziach zrobiło to wrażenie. Po chwili utwór się rozkręca i wchodzi wokal. Znowu słychać zakłócenia. Cały czas słychać coś w rodzaju harmonijki ustnej. Kraftwerk gra bluesa? :) Nie. Oczywiście, że nie. Świetnie sobie muzycy poradzili z zastąpieniem fletu Floriana syntezatorami. Na szczęście po 2-3 minutach zakłócenia znikają. W 6 minucie jesteśmy na środku trasy. Duże natężenie ruchu. 7 minuta - pomruki Transformersa. ;) Świetna solówka. 9 minuta - znowu słychać głos Floriana (zrobotyzowany i przekształcony przez wokoder). Zaczyna się improwizacja. Łagodna melodia, przypominająca nieco brzdąkanie na gitarze. Kolejna ciekawa solówka. 11:20 - Ralf zaczyna improwizować. Wymienia miasta w których zespół grał (a dojechali tam, oczywiście, dzięki autostradom). Słychać w końcu emocje w jego głosie ! ;) 13:15 - utwór się (pozornie) kończy i słychać oklaski. Słychać wokoder: "Wir fahr'n auf der Autobahn" (jedziemy po autostradzie), wypowiadane bardzo przeciągle. Następnie wchodzi sekwencer i bardzo szybka melodia oraz rytm. Bardzo szybka jazda po tytułowym Autobahnie. Na końcu zespół powtarza powyższą frazę i kończy utwór. Koniec Autostrady.

8. Geigerzaehler (licznik Geigera) 

Pierwszy utwór z albumu Radioactivity (1975), pełniący rolę wstępu do tytułowego utworu z wspomnianej płyty zespołu. Słychać perkusję (?) i głos Ralfa wymieniający jakieś liczby po niemiecku, jakby odczytywał wskazania licznika Geigera. Odgłosy licznika stają się coraz szybsze. Nie słychać szumów itp. znanych z oryginału.


Zespół płynnie przechodzi z poprzedniego utworu w ten. Rytm jest znacznie szybszy niż w oryginale. Słychać alfabet Morse'a i charakterystyczny motyw, po którym następują niemniej charakterystyczne chórki. Niestety, jest tylko urywek. Na kasecie nie zmieścił się cały utwór. Ledwie początek pierwszej zwrotki. Słychać, że zespół grał znacznie weselszą i szybszą wersję niż w oryginale.

Pierwsza część typowego koncertu z 1981 roku. Nagranie z Sopotu dobrze oddaje zawartość typowego koncertu Kraftwerk z tego okresu. Niestety, nie jest ono perfekcyjne. Jest tu całkiem sporo zakłóceń (szczególnie na Neonlicht, którego nie da się słuchać). Ponadto, Radioactivity jest niekompletne. Poza tymi uchybieniami, jakość nagrania jest co najmniej dobra, dlatego też pierwszej płycie mogę wystawić ocenę dobrą.

Najprzyjemniej słuchało mi się "Computerliebe", "Heimcomputer", "The Model". To są 3 najlepsze utwory na tej płycie.

Dodatkowo, warto się zapoznać z innymi nagraniami z koncertu z 1981 roku - by wyrobić sobie lepszą opinię na temat ich brzmienia.

czwartek, 1 września 2016

01.09.2016 - Smuteczek, żal i chwytliwe melodie

Nieco wolnego czasu dzisiaj postanowiłem wykorzystać pożytecznie pisząc recenzję. Coraz trudniej mi się je pisze ze względu na problemy własne oraz niewielką ilość materiału do przerobienia. Dzisiaj odmiana - Depeche Mode.

Wybrałem album "A Broken Frame" z 1982 roku. Powody jest prosty: dawno nic z Depeche Mode nie było na blogu a także sam dawno ich nie słuchałem. Ostatnia recenzja pojawiła się nieco ponad rok temu i dotyczyła płyty Construction Time Again (1983), na której zespół zbudował nowe, bardziej niegrzeczne brzmienie (które zostało dopracowane rok potem na "Some Great Reward" z 1984 roku). Wbrew pozorom, na "A Broken Frame" też warto zwrócić uwagę ale o tym i dlaczego napiszę potem.

Okładka płyty
"A Broken Frame" była to pierwsza samodzielna, "solowa" płyta zespołu. Młodzi muzycy mogli wreszcie realizować swoje pomysły bez uzgadniania ich z kimś innym. Od zespołu odszedł Vince Clarke, który odegrał ważną rolę na początku działalności Depeche Mode i na ich pierwszej płycie ("Speak & Spell", 1981). Zmiana składu zmieniła wszystko - zespół niemalże odciął się od wszystkiego, co było wcześniej i rozwijał się dalej. Pozostały tylko skromne fundamenty brzmieniowe - zespół dalej poruszał się w ramach synthpopu i wykorzystywał syntezatory. Depeche Mode przełamują schemat i... nieźle na tym wychodzą (za Wikipedią: listy przebojów w Wielkiej Brytanii oraz w USA - "A Broken Frame" miał wyższe lokaty niż poprzedni, debiutancki album zespołu).



Cały album jest dostępny na Youtube. 10 piosenek, 41 minut (bez bonusów z edycji kolekcjonerskiej z 2006 roku).

1. Leave In Silence

Utwór otwiera smutne zawodzenie. Tak, jakby ktoś płakał na dyskotece ale w stylu gotyckim. Cały czas jest rytmicznie i tanecznie choć bardziej na mroczną nutę. Całość jest przyjemna i nie sprawia wrażenia nadmiernie dziecinnego i banalnego, discopolowatego jak utwory z pierwszej płyty zespołu. Czuć iż aranż jest bardziej skomplikowany. Jest tu nieco popisów klawiszowych. Dobra kompozycja, jeden z singli z tej płyty.

2. My Secret Garden

Ciekawe, słodkie i nieco "dziecinne" intro po którym od razu wchodzimy w "raj utracony", "raj zniszczony" (nawiązuję tu do tekstu piosenki). Słychać delikatną "wstawkę bluesową" - czasem można usłyszeć delikatne brzmienie nawiązujące do harmonijki. Kolejna piosenka o miłości ale w nieco mroczniejszej oprawie dźwiękowej (tak jak na okładce - zbliża się burza ale jeszcze zza ciemnych chmur przebija się Słoneczko ;) ). Chyba nie rusza mnie tak jak kiedyś.

3. Monument

Najmroczniejsza piosenka jak na razie. Dziwne, z deka zakręcone brzmienie, choć cały czas w ciemniejszej tonacji. Cały czas słychać dźwięki w stylu chodzącego zegara (nie wiem jak je dokładnie opisać), to one tworzą linię perkusyjną w tym utworze. Posępna, mało rytmiczna piosenka. Raczej średnia w najlepszym wypadku.

4. Nothing To Fear

Tak jak na poprzedniej płycie, tak i tym razem znalazło się miejsce na kompozycję instrumentalną. Jest to jeden z najlepszych utworów na tej płycie. Świetne klawisze, przyjemna melodia oraz brak ckliwego i emocjonalnego tekstu. Nieograniczeni przez "wymogi piosenkowe" (czyli melodia taka aby się dało do niej zaśpiewać), muzycy dali upust swojej kreatywności. Czuć mroczne barwy. Utwór ten zdaje się nie pasować do tej płyty - jest zauważalnie lepszy od dotychczasowych. Tak, jakby wyzwolenie się z okowów "piosenkowatości" sprawiło iż muzycy mogli w pełni się skupić na aranżacji i brzmieniu. Zdecydowany faworyt. Jeden z nielicznych instrumentali w dyskografii Depeche Mode i jednocześnie jeden z najlepszych (zarówno w tej kategorii jak i wśród innych numerów na "A Broken Frame").

5. See You

Kolejny singiel z tego albumu. Tutaj pojawia się sekwencer (warstwa basowa). Melodia od razu wpada w ucho. Czasem pojawia się "mokry" bit (tego trzeba posłuchać - ciężko jest to opisać). Bardzo rytmicznie i melodyjnie ale tak, jak pozostałe utwory z tej płyty - dominuje tu pastelowy mrok. Nic dziwnego, że wybrano akurat ten utwór na singla. Dalej jestem niewzruszony. Może ta muzyka już na mnie nie działa?

6. Satellite

Zapowiada się kolejny utwór w stylu Monument, choć przynajmniej nieco lepszy. Tekst niemalże jak o mnie - "Zamierzam zamknąć się w zimnym ciemnym pokoju / Zamierzam schronić się pod płaszczem mroku". Tekst jest ok, nie jest o miłości ale za to ta wesoła melodyjka wręcz irytuje. Po prostu nie pasuje. W efekcie mamy nijaki utwór, bardziej wypełniacz niż cokolwiek poważnego.

7. The Meaning of Love

Ostatni singiel z "A Broken Frame". Wesoło do potęgi n-tej. Chyba najbardziej radosny i pozytywny utwór na tej płycie. A ja się wciąż nie uśmiecham, nie cieszę. Jak jakiś "satelita nienawiści" (nawiązanie do tekstu poprzedniej piosenki). Kolejna piosenka o miłości. Jak dla mnie - minus.

8. A Photograph of You

Ciekawy wstęp. Podobnie jak w poprzednim przypadku - mdłe połączenie słodkiej melodii i rytmu oraz smutnego tekstu. Wychodzi z tego kwaśny cukierek od którego się robi niedobrze.

9. Shouldn't Have Done That

Dziwny utwór. Dojrzalszy od pozostałych, z celowo zrobioną infantylną melodią i rytmem. Wyróżnia się. Jest lepszy od pozostałych. Zakończenie przechodzi w następny utwór.

10. The Sun & the Rainfall

Ciekawy początek. Naprawdę, bardzo interesujący (poza tą perkusją). Zupełnie nie w stylu, do jakiego nas DM przyzwyczaili przez resztę tej płyty. Całkiem fajna piosenka. Świetne zakończenie, na poziomie. Takie Słoneczko wychodzące po burzy. Wesoła melodia nawet tu pasuje.

Myślałem, że może Depeche Mode poprawią mi humor ale tak się nie stało. Słuchałem tej płyty beznamiętnie i bez jakichkolwiek uczuć. Albo to z tą muzyką jest coś nie tak, albo ze mną. Cała płyta brzmi jak wspomniany wcześniej kwaśny cukierek i jest po prostu nudna. W zasadzie wybija się tylko kompozycja "Nothing To Fear" i "The Sun & the Rainfall". Bardzo mierna płyta. Czuć, że to jest coś pomiędzy wręcz przesłodzonym "Speak & Spell" a nieco dojrzalszym i agresywnym "Construction Time Again". Moim zdaniem, "A Broken Frame" zasługuje na nie więcej niż 3. Zaprawdę, rzeczy się zmieniły i to na lepsze - wydaje mi się, że "Speak & Spell" oceniłbym niżej choć dawno tej płyty nie słuchałem. Czuć postęp ale to jeszcze nie to. Ale krok w dobrą stronę.