Po kolejnej długiej przerwie postanowiłem napisać minirecenzję. Dotyczyła ona albumu "Incantations" (1978) autorstwa Mike'a Oldfielda. Wówczas bardzo dawno tej płyty nie słuchałem i byłem nawet miło zaskoczony jej ciekawym, zimowym (ale nie syberyjskim wręcz) brzmieniem. Z różnych względów dopiero dzisiaj (21.01.2017) publikuję ten tekst. W tytule jest data powstania tej recenzji. Jako, że to była minirecenzja, opublikowałem ją na swoim prywatnym profilu na FB. Oczywiście opatrzoną tagami #minirecenzje i #SłonecznikSłucha .
Okładka oryginalnego wydania Incantations i późniejszych wznowień CD (1978 i dalsze) |
Okładka najnowszego wydania tego albumu (2011) |
Próbki audio-video (Próbki bo nie ma kopii całego albumu na Youtube. Tylko wycinki lub wersja koncertowa pochodząca z albumu Exposed (1979), dokumentującego pierwszą trasę koncertową muzyka, na której promował wówczas Incantations. Warto wspomnieć iż muzyk wykonał w "drugim rzucie" prawie cały album Tubular Bells (1973) - całą część pierwszą + skrócony aranż części drugiej).
O ile dobrze pamiętam, to jest początek Incantations Part Two
Song of Hiawatha, druga połówka Incantations Part Two
Fragment z części trzeciej
Wokalna, końcowa sekcja Incantations Part Four
---------
Album "Incantations" (1978) to czwarta płyta w dyskografii Mike'a
Oldfielda, brytyjskiego multiinstrumentalisty. 2 płyty winylowe (w
oryginale) zawierają cztery okołodwudziestominutowe suity. Nowością jest
wplecenie piosenek w całość - nie tak jak na poprzedniej płycie Mike'a
Oldfielda ("Ommadawn" z 1975 roku) gdzie piosenka w sumie jest swoistego
rodzaju bonusem, umieszczonym obok głównych utworów (Ommadawn Part 1
& 2). Na "Incantations" kompozycje wokalne stanowią przedłużenie,
uzupełnienie, rozwinięcie utworów.
"Incantations" to w zasadzie 2
twarze muzyka. Około 1978 roku, nieśmiały i mający problemy ze swoją
sławą Oldfield zaczął uczęszczać na terapię. Być może miało to swoje
odbicie w brzmieniu drugiej połowy tego albumu.
Część pierwsza i
druga to delikatne, spokojne kompozycje. Bardzo łagodne i nawet
bardziej rytmiczne sekcje są dość stonowane. W drugiej połowie części
drugiej zaczyna się część wokalna (fragmenty Pieśni Hiawathy,
niezmiernie długiego i anglojęzycznego poematu z XIX wieku, autorstwa
Henry'ego Wadswortha Longfellowa, amerykańskiego poety epoki
romantyzmu).
Część trzecia i czwarta są bardziej rockowe w
swojej oprawie. Jest tu znacznie więcej rytmu i nieco szaleństwa zaś
wstęp do części trzeciej zapewne obudził niejednego śpiocha, który uciął
sobie drzemkę pod wpływem części pierwszej i drugiej. :)
Czwarta część zawiera krótką piosenkę - "Odę do Cynthi" autorstwa
XVI-wiecznego dramaturga Benjamina Johnsona. Znowu, wykorzystany tekst
jest częścią większej całości.
Na "Incantations" pojawiają się
także syntezatory, choć uważny słuchać wychwycić może także brzmienie
trąbki czy fletów. Oczywiście też pojawia się gitara elektryczna i
basowa.
Całość jest muzycznie znacznie odmienna od
debiutanckiego "Tubular Bells" (1973) - przedstawiany w tym tekście
album "Incantations" (1978) jest znacznie bardziej łagodny. Nawet
zawiera w sobie pewną nutkę magii i zdecydowanie ma swój urok. W pewnych
brzmieniach można się zakochać ! W przypadku debiutu, najbardziej w
ucho wpada otwierający płytę motyw.
"Incantations" jest bardziej minimalistyczny i słuchacz może odnieść wrażenie iż w tej muzyce niewiele się dzieje (zwłaszcza słuchając Incantations Part One i Incantations Part Two). Wbrew pozorom dzieje się tu dużo a odsłuch sprawia sporo przyjemności. Z jednej strony łagodzi, poniekąd wycisza i uspokaja (części 1 i 2) a z drugiej dodaje energii i pobudza (części 2 i 4).
Mnie osobiście część muzyki i brzmień zaprezentowanych na
tej płycie kojarzy z zimą. Sam album powstawał między grudniem 1977 roku
a wrześniem roku następnego. Być może moje odczucia związane były z
faktem iż słuchałem tego albumu dzisiaj rano (11.01.2017) i pora roku
niejako narzuciła pewne skojarzenia.
"Incantations" uzależnia na
swój sposób. Czaruje łagodnością i jednocześnie uwodzi swoistą dynamiką.
Niektóre wybrane fragmenty mam w głowie do tej pory a do samego albumu
powróciłem po bardzo długiej przerwie (może nawet kilkuletniej). Zróbcie
sobie coś ciepłego do picia, rozpalcie w kominku, włączcie tą płytę i
spojrzyjcie za okno. A następnie zamknijcie oczy i dajcie się ponieść
tej muzyce.
Bardzo przyjemna w odsłuchu płyta. Chyba
najłagodniejsza spośród dzieł Oldfielda z jego wczesnego okresu
(1973-1978). Delikatna, nieco chłodna ale kusząca swym pięknem. Ponad 70
minut piękna serwowanego w łagodniejszej odmianie rocka progresywnego,
posypanego odrobiną płatków śniegu.
PS. Facebook automatycznie
dodał próbki z tego albumu - z najnowszego wydania (remaster 2011).
Dodatkowy utwór, Guilty, ma zupełnie inny charakter i nie stanowi
oryginalnej zawartości płyty.
PS 2. Pierwsza recenzją w 2017 roku !
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz