poniedziałek, 20 maja 2019

20.05.2019 - Nowa muzyka, nowe dźwięki...


Dawno nic nie pisałem. W międzyczasie napisałem tylko jeden tekst o muzyce (po angielsku). Ja praktycznie w ogóle nie piszę recenzji. Tą uznałem za na tyle dobrą i ciekawą, że warto ją umieścić tutaj. 


Wstęp

Czesław Niemen jest jedną z najważniejszych postaci polskiej muzyki rozrywkowej – zwłaszcza w latach 60-tych i 70-tych. Wydał sporo płyt, które weszły do kanonu muzyki polskiej – a nawet udało mu się zdobyć nieco miejsca dla siebie i zagranicą (nagrywał też albumy po angielsku). Stosunkowo późno odkryłem jego muzykę bo dopiero w zeszłym roku, podczas „przejmowania” kolejnej części winylowej płytoteki mojego ojca. Dzięki niej stałem się fanem np. Foreigner zaś po ojcu odziedziczyłem (w pewnym sensie) zamiłowanie do Beatlesów.

Wśród tej masy płyt (dosłownie masa – od polskich, licencjonowanych wydań zachodniej muzyki po krajowy pop, rock a nawet scenę alternatywną) odnalazłem ciekawą niszę. Jest to pewna seria wznowień albumów, które stały się kultowe w Polsce. Seria ta nosi tytuł „Z Archiwum Polskiego Beatu” i składa się z 25 płyt (pojedynczych), wydanych w latach 1984 – 1988. Na samym końcu serii wznowiono pierwsze cztery albumy Czesława Niemena. To właśnie od nich, w zasadzie od tych trzech z zespołem Akwarele, zacząłem poznawać tą muzykę. W międzyczasie uzupełniłem swoją kolekcję o piątą płytę z serii (pierwszy album Czerwonych Gitar – który także przypadł mi do gustu i… sprawił, że złamałem pewnego rodzaju tabu, zakaz – kupiłem polską płytę z polską muzyką). W zasadzie to dzięki tej serii, którą jeszcze poznaję, nabrałem zainteresowania muzyką krajową.

Wracając do Niemena, należy wspomnieć iż jest to artysta zmienny i nietypowy. Jego muzyka jest odmienna od tego, co do tej pory znałem. Niemen dał się poznać jako twórca muzyki lirycznej, przyjemnej oraz bogatej i dającej przyjemność. Wiele także eksperymentował, podejmując się eksploracji zagadnień z zakresu muzyki elektronicznej. Przyznam się szczerze, że nic z jego późniejszych płyt, tych już nagranych po pierwszych trzech, nie znam. Słyszałem urywek jednej z nich w sklepie, jak prosiłem o sprawdzenie płyty – zabrzmiało dziwnie znajomo. Kraftwerk przed Kraftwerkiem? Naprawdę? Przecież ta płyta jest starsza od Computer World o jakieś 10 lat! Cóż, zdziwiłem się trochę choć to zaledwie było pierwsze kilka sekund.

Do tej pory poznałem trzy pierwsze albumy Czesława Niemena, nagrane z zespołem Akwarele – Dziwny jest ten świat (1967), Sukces (1968) oraz Czy mnie jeszcze pamiętasz? (1969). Każdy z nich może zdawać się w sumie podobny do siebie – pomiędzy refleksyjnymi czy spokojnymi numerami można znaleźć iście rock and rollowe bomby. Nie brakuje też saksofonów czy trąbek (niestety, nie rozróżniam zbytnio – nie jestem też dobry w opisywanie dźwięków) oraz gitary. Nie są to dzikie riffy jak np. u Deep Purple ale też potrafią mnie poderwać. Nieraz wpadam w zamyślenie przypominając sobie organowe intro do utworu „Alilah” (album z 1968). Dziś zamierzam pójść o krok dalej.


O przedmiocie recenzji

W tym tekście, nieco chaotycznie napisanym, zamierzam przedstawić album Enigmatic (1970). Jest to czwarty album Czesława Niemena i jednocześnie jego pierwszy, który zwiastował nowy kierunek. Na płycie tej zamieszczono tylko 4 kompozycje! Tylko jedna z nich jest krótsza niż 5 minut. Choć na albumie instrumentacja jest w zasadzie zbliżona do poprzednich to jednak album ten musi być ewolucją, musi być czymś nowym, musi nieść ze sobą jakąś zmianę. To zweryfikować jednak może tylko odsłuch – w tym przypadku będzie to moje pierwsze spotkanie z muzyką zamieszczoną na tej płycie. Na szczęście posiadam ją w swoich zbiorach – świetnie zachowany winyl (nie mniej niż VG, zarówno dla samej płyty jak i okładki) będący zwieńczeniem wspomnianego wcześniej Archiwum, pochodzący z kolekcji mojego ojca. Płyty w tym stanie są czystą przyjemnością w odsłuchu. Można dosłownie wejść w stan technicznej ekstazy (tak, to żartobliwe nawiązanie do Black Sabbath), kiedy nie słychać nic więcej poza samą muzyką, bez trzasków, „pyknięć” i przeskoków igły.
Jak już wspomniałem, na albumie znalazły się tylko cztery kompozycje. Najdłuższa ma aż 16,5 minuty i zajmuje całą stronę pierwszą! Siłą rzeczy przyciąga uwagę. Nie oznacza to iż trzy pozostałe są tylko wypełniaczami. To zweryfikuje odsłuch.

Czesław Niemen - Enigmatic, wznowienie z 1988 roku

Zanim przejdę do konkretów, chciałbym powiedzieć coś więcej o tym albumie. Tak się składa, że do każdej płyty z serii dołączono kilka linijek tekstu, tzw. liner notes. Krótkie wspomnienie, jakaś charakterystyka, notatka. A nad nimi – obowiązkowo „lista płac” i „spis treści”. W tym przypadku możemy przeczytać o źródle tej płyty: nowych zainteresowaniach muzycznych samego Niemena oraz inspiracji zewnętrznej. Tą stanowiły wiersze – z czasów szkolnych (chciałoby się dodać – zamierzchłych ale aż taki stary nie jestem) kojarzę nazwiska Cypriana K. Norwida i Kazimierza Przerwę-Tetmajera. 

Tak samo jak ja niedawno, Niemen (wtedy, w 1969 roku) sięgnął po jazz. Wspomniane jest o tym w tekście oraz o nowym nabytku – organach Hammonda. Fanom rocka progresywnego tego instrumentu przedstawiać nie trzeba. A innym – cóż, może warto polecić np. debiutancki album brytyjskiego Emerson, Lake & Palmer (ELP)? Sam jest ciekaw jak na Hammondach gra Niemen! Niemen od nowa? Posłuchajmy…


Odsłuch - strona A

Już sam początek (utwór „Bema Pamięci Żałobny - Rapsod”) brzmi nietypowo. Doniośle, uroczyście. Jakby pogrzeb. Czuć ten grobowy nastrój, atmosferę. Organy Hammonda. Po chwili pojawia się chór i również po chwili znika. Powracają organy, bijące dzwony i chyba pojawia się perkusja (choć naprawdę ciężko ją usłyszeć). Ciemność. Chłód. Grób. Uroczysty pogrzeb. Znowu pojawia się chór. Brzmi to jakby jakieś chorały gregoriańskie czy inna łacina. Chór znika, pojawiają się śmiertelnie poważne organy. Co chwilę się zamieją – chór męski i organy. Teraz są one ciche, delikatne i skromne. Cały czas czuć tą odmienność, ten powiew nowego. 

Teraz coś innego. Niemen zaskakuje. Przywołuje brzmienia nieznane w Polsce. Uwalnia moc organów Hammonda. Można pomyśleć iż ma dostęp do technologii kosmitów! Albo wynajął Pink Floyd jako ghost writerów i sobie przypisał ich kompozycję. Można odnieść wrażenie, że jesteśmy w środku jakiegoś misterium… duchy się unoszą, kotłują, wirują. Jakaś mroczna celebracja śmierci. I znowu organy… jest w nich coś pięknego.

Nagle wszystko milknie. Zaczyna się wokal i ponownie wchodzą organy. Łagodny, spokojny rytm perkusji. Słychać także gitarę basową. Muzyka jest dość minimalistyczna, skromna ale przyjemna w odbiorze. Nie brakuje także przebłysków na elektrycznej gitarze. Chór także się pojawia. Pojawiają się jakieś odważniejsze, mocne jak na Niemena riffy, ale dominującym instrumentem są, moim zdaniem, właśnie organy i perkusja.

Nagle wszystko zamilkło. Tak nagle. Cisza i dźwięk odchodzącego na swoje miejsce spoczynku ramiena mojego gramofonu potwierdza przypuszczenie o końcu kompozycji. Nawet nie zauważyłem kiedy przeminęło 16 i pół minuty. Cała strona, cały Rapsod, został odegrany perfekcyjnie, prawie bez żadnych winylowych trzasków i innych atrakcji typowych dla tego analogowego nośnika muzyki, wspomnień i przyjemności.

Faktycznie, nowy Niemen. Nie-Niemen. Niemen, jakiego dotychczas nie znałem. Kompozycja bardzo skromna lecz odważna. W momencie kiedy pojawia się wokal, utwór traci ten swój mrok (choć organy Hammona mają w swoim brzmieniu coś metalicznego, ciemnego – przynajmniej na stronie A niniejszego albumu) i trochę ze swej powagi oraz ciężkości. Zyskuje z kolei na rytmie i melodii ale są to inne wymiary i oblicza tych pojęć, jakie można doświadczyć na wcześniejszych albumach Czesława Niemena, nagranymi z zespołem Akwarele.

Teraz czas na chwilę przerwy, przeczyszczenie igły i przygotowanie się na drugą stronę albumu. Winyl jest jak medal – ma bowiem dwie strony. A jest co czyścić! Mimo naprawdę świetnego (technicznie) odsłuchu i tego, że płytę tą umyłem w tym roku – na igle zebrało się mnóstwo brudu z rowków. Rzadko kiedy widzę ją tak zasyfioną! Ale to tak na marginesie…. Czas wrócić do muzycznej podróży w nowe, nieznane rewiry!


Odsłuch - Strona B

Stronę B otwiera utwór zatytułowany „Jednego serca”. Po krótkiej przerwie powracają organy Hammonda. Mroczne, „miedziane” ale jakby lekko psotliwe, rozrywkowe. Zalotne i ciche. Gitara elektryczna jest bardziej odważna niż na poprzednim utworze. Po chwili zaczyna się mocniejsza część. Pojawia się rytm, w tym trąbka czy saksofon. Jest to bardziej rytmiczna, szybsza i melodyjna kompozycja niż Rapsod umieszczony na stronie B. Odważniejsze brzmienia niż te, które można odnaleźć we wcześniejszym dorobku artysty. Nie zabrakło też żeńskich chórków (grupa Alibabki, która także się pojawiała na poprzednich albumach).
Tu czuć rocka, zdecydowanie. Jak do tej pory, jest to najodważniejsza kompozycja Niemena. Niewiele ma wspólnego z tym, co było przedtem (choć oczywiście można to coś wspólnego odnaleźć). Z niecierpliwością czekam by usłyszeć co dalej Niemen ma do zaproponowania na albumie Enigmatic (1970).

Drugi utwór na stronie drugiej otwiera gitara. Poważniejsze brzmienia, nieco mroczne dzięki tym organom. Wyczuwam wyraźny rytm. Niesamowicie przyjemna muzyka. „Kwiaty ojczyste” to specyficzna kompozycja, mają w sobie to coś co sprawia, że chętnie wrócę do tej płyty. Pojawia się solówka na saksofonie. Organy praktycznie zamilkły. Teraz rock zwraca się w stronę jazzu by utworzyć jazz-rock (tak, jest coś takiego). Teraz, podczas tej długiej solówki, ten utwór jakoś tak dziwnie brzmi. Dobrze, że wróciła gitara… Drapieżna, ma swój styl i tą zadziorność w swojej barwie. Jest tu coś folkowego (?), jazzowego i rockowego… Niemen i jego nowa ekipa mieszają style i gatunki oraz tworzą coś nowego, oryginalnego, własnego.

Trzecia i zarazem ostatnia kompozycja. Czuć nutę tajemnicy. Łagodna melodia i rytm. Jak na razie, utwór ten wydaje się być stylistycznie podobny do poprzedniego. Tak samo jak na poprzednich utworach zamieszczonych na stronie B tego albumu, mamy do czynienia z mrocznie brzmiącymi organami Hammonda i tą drapieżną gitarą. Utwór kończy się szybko ale nie w sposób nagły. To zakończenie chwilę wybrzmiewa. Niemniej, przyjemnie mi się tego słuchało.
Całość jest dość łagodna – jak na przykład zestawimy te brzmienia z kamieniem milowym rocka – albumem „In Rock” (1970) od Deep Purple.... Och… Speed King! I ta nieśmiertelna „walka” między gitarzystą (Ritchie Blackmore) a organistą / klawiszowcem (zmarły, niestety, Jon Lord) …. Nie mogłem się powstrzymać, przepraszam.


Podsumowanie
 
Teraz, kiedy zakończyły wybrzmiewać ostatnie dźwięki albumu i dokonałem niezbędnych rytuałów, czas na kilka słów końcowych. Album Czesława Niemena „Enigmatic” jest trudny do jednoznacznej oceny. Obie strony winyla różnią się od siebie jak ogień i woda. Jednocześnie muzyk przekracza dotychczasowe granice (oczywiście muzyczne). Na obu stronach prezentuje swoje nowe oblicze. Krok w stronę Niemena elektronicznego? Być może. Zwrot w stronę rozbudowanej, dojrzałej i zwracającej uwagę swoją formą muzyki? Ale to już było… i wróciło. W odmienionej szacie dźwiękowej i w nowym zamyśle. Trudno jest porównywać Niemena jawiącego się na albumie „Enigmatic” z przecież tą samą personą, która jeszcze trzy lata temu śpiewała iż „Dziwny jest ten świat”. Zaprawdę, dziwny jest to świat… świat Czesława Niemena, który, mam nadzieję, jeszcze nieraz mnie zaskoczy.

Obie strony albumu „Enigmatic” przykuwają uwagę. Kompozycja ze strony A zwraca uwagę na nową formę, dojrzałość brzmieniową i pewnego rodzaju oszczędność w tym zakresie oraz swoistego rodzaju mistyczną, podniosłą atmosferę. Jest to muzyka zdecydowanie cięższa i trudniejsza w odbiorze od bardziej rozrywkowej i mniej oszczędnej (zwłaszcza w warstwie gitarowej) strony drugiej. Trzy dłuższe (ale nie bardzo długie) kompozycje pokazują jeszcze jedno ciekawe oblicze artysty. Takie, które, moim zdaniem, łatwiejsze jest do poznania. Lżejsze ale nie jak piórko. Swoją wagę mają tutaj organy… i nie mam tu na myśli pewnego „Jednego serca”.
Jak już wspomniałem, trudno ten album jednoznacznie ocenić. Zwłaszcza iż nie jestem znawcą twórczości Czesława Niemena oraz nie mam wielkiego porównania. Owszem, robi wrażenie i to pozytywne. Owszem, byłem ciekawy tego nowego brzmienia i jestem miło zaskoczony. Ale to był mój pierwszy kontakt. Pierwszy w życiu odsłuch tego albumu. Recenzja zaś stanowi zbiór pierwszych myśli, sformułowanych na żywo (choć wstęp przygotowałem wcześniej). Osobiście bardziej preferuję stronę B – co nie oznacza iż strona A jest znacznie gorsza. Całość zaś oceniam pozytywnie i dobrze – 4, może 4+. Na pewno będę dalej zgłębiać tajemnice dziwnego świata Czesława Niemena, nie tylko na winylu…

wtorek, 20 marca 2018

20.03.2018 - Lato w uszach - wyprawa na Safari dla Surferów

Nie prowadzę tego bloga zbyt dobrze. Nie umiem go rozreklamować. Okazjonalnie coś napiszę ale coraz rzadziej mi się chce no i jest coraz mniej płyt, które chciałbym opisać. Tym razem coś lekkiego i przyjemnego. Niestety, nie na talerzu - nie mam CD ani winyla. Ale i tak jest super.

Dzisiaj zrecenzuję debiutancki album zespołu The Beach Boys. Akurat wpadło mi w ucho takie lekkie, wesołe granie. Trochę lżejsze od rock and rolla z epoki ale też się nada do słuchania. Skąd się to wzięło? W Biedronce widziałem jedną z płyt tego zespołu (Pet Sounds, 1966) ale nie kupiłem jej ani nie przesłuchałem. Może kiedyś się pojawi na blogu...

Płyta "Surfin' Safari" ukazała się w 1962 roku i... usłyszałem o niej dopiero w 2017 roku. Podobnie zresztą z innym klasykiem, ale to płyta i temat na inną recenzję. Jest to naprawdę łagodna i spokojna płyta. Bardzo grzeczna i wyważona muzyka kojarząca się z klasycznym rock and rollem (np. tym od Elvisa Presleya) ale w jeszcze łagodniejszej odmianie.

Okładka albumu


Choć płyta jest bardzo krótka (25 minut - niektóre współczesne single są dłuższe !) to jej odsłuch za każdym razem sprawia mi sporo radości. Jest to "pełna" płyta, złożona z 12 piosenek o różnej tematyce - motoryzacja ("409"), hazard ("Heads You Win–Tails I Lose") czy generalnie lato, surfing, plażing i smażing (utwór tytułowy, "Surfin' "). Nie są to także długie i nadmiernie rozbudowane kompozycje bowiem trwają od 1,5 minuty do niecałych 2,5 minut. Każdy może znaleźć chwilę by odetchnąć i wpuścić trochę lata w ucho (niekoniecznie z radia).


Powyższy film zawiera całą płytę (wszystkie utwory). Jeśli Was zainteresowałem - zapraszam do odsłuchu. :)

1. Surfin' Safari

Tytułowy utwór jest umieszczony na początku. Jest bardzo rytmiczny i dość szybki, podobnie jak wokal. Wydaje mi się, że gitara jest słabo wyczuwalna, poza solówką. Solo jest bardzo przyjemne i stanowi najszybszą część kompozycji.

2. County Fair

Piosenka o jakiejś imprezie lokalnej. Podobnie jak poprzednia piosenka, cechuje się szybkim rytmem. Tym razem zespół wzbogacił kompozycję o brzmienie organów. Poza organami, utwór brzmi bardzo podobnie do poprzedniego. Bardzo sympatyczna piosenka.

3. Ten Little Indians

Kolejny szybki i łagodny utwór. Zabawna wyliczanka o Indianach z przyjemną solówką, będąca najlepszą częścią tego kawałka. Tak poza tym, trudno powiedzieć coś więcej o tej piosence.

4. Chug-A-Lug

No to pijemy. Chłopaki się uganiają za dziewczynami. Znajome już brzmienie zespołu, które sprawia, że każdy utwór brzmi mniej więcej podobnie. Ponownie pojawiają się organy, które w pewnym momencie łączą się z gitarową solówką. Na końcu - organy i klaskanie. 

5. Little Girl (You're My Miss America)

Jest to pozornie wolniejszy utwór od pozostałych. Opiewa piękno jakiejś dziewczyny (blondynki). Możliwe iż opalającej się w bikini na plaży. ;) Nie wyróżnia się pod jakimkolwiek względem od innych piosenek.

6. 409

Autobahn.... Nie, to nie to. ;) Utwór otwiera ryk samochodu (ale nie tego :P ). Bardzo szybka piosenka o jakiejś szybkiej bryce. Super solówka. The Beach Boys świetnie się uzupełniają wokalnie ale jeśli chodzi o same kompozycje, nie są one nadzwyczajne (choć są przyjemne dla ucha).

7. Surfin'

Ten utwór się wyróżnia. Specyficzny głos jednego z muzyków udających gitarę ("pom-pom-tryty" czy jakoś tak :D ). Tak poza tym, ta kompozycja brzmi dość nijako. Mało basu, mało gitary. Może i surfing jest fajny ale jakoś ta piosenka mnie nie przekonała. ;) 

8. Heads You Win–Tails I Lose

Jedna ze zdecydowanie moich ulubionych piosenek na tej płycie. Świetny wokal. Przyjemna melodia. Nawet gitarę słychać. Wciąż czuć, że te piosenki są mniej więcej na jedno kopyto. Jest w nich coś przyjemnego, może ta łagodność lub słodycz?

9. Summertime Blues

Wreszcie jakaś odmiana. Tempo i rytm jest inne niż zwykle. Wspaniała gra wokalistów. Do tego jedne z najlepszych gitarowych melodii na płycie. Naprawdę, jedna z najlepszych piosenek na tej płycie.

10. Cuckoo Clock

Łagodna aczkolwiek szybka melodia przeplata się ze słodkim wokalem. Po raz kolejny na płycie pojawiają się organy. Lubię brzmienie organów.

11. Moon Dawg

Kompozycja instrumentalna. Otwiera ją perkusja. Jeśli chodzi o same brzmienia gitarowe, sama "baza" kojarzy się mi z "Summertime Blues". Za to riffy są świetne. Naprawdę. Całość uzupełniają wokaliści i szczekanie psa.

12. The Shift

Znowu ciekawa melodia. Piosenka o dziewczynie w sukience, która przyciąga spojrzenia. Przyjemny finisz albumu. Jedna z najlepszych solówek na całej płycie. 

W sumie... sam nie wiem co widzę w tej płycie. Ani nie jest naprawdę szalona, ani teksty nie powalają. Dość przyjemna, krótka, lekka. Nigdy nie podchodziłem do niej aż tak krytycznie. Z jakiegoś powodu ją lubię ale nie tak bardzo jak debiut Elvisa Presleya (który na winylu zdobyłem w Biedronce :D ). Część utworów, zwłaszcza na pierwszej połowie albumu, brzmi dość podobnie. Trudno mi szczerze ocenić ten album. Nie jest to na pewno płyta wybitna. Nadzwyczajnie zła raczej też nie. Może coś koło środka? Po prostu mniej więcej przeciętna? Jest wiele innych, lepszych (chociażby "Please Please Me" The Beatles (1963), które od pierwszego przesłuchania chwyciło mnie za ucho). Ale jak ktoś chce poczuć trochę lata... może The Beach Boys ogrzeją nieco uszy?

niedziela, 7 stycznia 2018

06.01.2018 - Sześciu Króli w Sterowcu z lampkami LED

Witajcie w nowym roku. Po raz kolejny postanowiłem z nudów napisać coś tutaj. Nie będzie to nic mądrego - od mądrych rzeczy mam doktorat bądź artykuły. Troszkę mi się gust poszerzył ale jak zwykle - więcej muzyki ściągnąłem niż mam na iPodzie u siebie. Mam olbrzymie zaległości w tym (jak we wszystkim... ).

Prawie zapomniałem, że prowadzę bloga. Rok 2017 przyniósł zaledwie 3 recenzje. Po prostu straciłem zapał, ochotę i serce do tego (jak do wszystkiego). No i nie potrafię pisać tak barwnie o rocku jak niegdyś pisałem o elektronice. Ten blog miał być blogiem tematycznym - skupionym tylko na recenzjach muzyki, choć na początku trochę też pisałem o sobie. W międzyczasie dojrzałem. Jestem poważniejszy. Ale nieważne, i tak nikt tego wstępu nie czyta. Nie po to tutaj wchodzą ludzie. Nie liczcie na przypływ nowych tekstów. Tak samo ja nie liczę na miliony z reklam itp. ;) Może powinienem się przebranżowić? Pisać o sobie albo o swojej kolekcji płyt? W tym roku będzie mieć ona 10 lat...

Przedmiotem tej recenzji będzie jedna z moich ulubionych płyt. Spodobała mi się od pierwszego przesłuchania. Płyta ta pochodzi z kolekcji mojego ojca. Jest to polskie wydanie albumu jednego z (naj)bardziej znanych zespołów wchodzących w skład klasyki rocka - debiutancki album Led Zeppelin, o tym samym tytule.

Led Zeppelin (jedynka), Polskie Nagrania Muza, 1990. Obok Pomidor Patryk i Borówka Basia.

Nie pamiętam kiedy pierwszy raz ją włączyłem na swoim sprzęcie ale dość często do niej wracam (podobnie jak do mojego niesamowicie zaniedbanego Beatlesowskiego Help!). Płyta wciąż brzmi świetnie i tak samo wygląda. Jest tylko rok młodsza ode mnie. Wielokrotnie umilałem sobie tym albumem posiedzenia przy Diablo 3. W końcu się zainteresowałem dyskografią tego zespołu. Choć jeszcze nie przebrnąłem przez wszystkie studyjne albumy Led Zeppelin (a nie ma ich wiele, na dobrą sprawę to przy sporej ilości samozaparcia można "przerobić" wszystkie w 1-3 dni). Zdążyłem sobie nawet wyrobić sąd iż "jedynka" to najlepsza płyta jaką zespół ten nagrał (najlepsza spośród znanych mi albumów tego zespołu). "Jedynka" tak bardzo mi się spodobała (i wciąż ją lubię), że nawet kusiło mnie by kupić sobie wydanie deluxe (CD + winyle + dodatki, dość drogi box) ale ostatecznie nie zrobiłem tego. Czasem w sklepach z płytami i antykwariatach szukam "jedynki" na CD ale póki co nie znalazłem. Była za to przekrojowa składanka ze wszystkich płyt zespołu. Niestety nie kupiłem. Kilka dni później - już jej nie było.

Przy okazji, tytuł niniejszej recenzji odnosi się do tejże płyty (i nazwy zespołu) oraz... pomyłki polityka. Dzisiaj wypada Święto Trzech Króli, które ten człowiek przekręcił na święto sześciu króli. A gdzie króli sześć, tam nie ma czym rządzić. Także tego. Tradycyjnie już, zapraszam do słuchania i lektury. Mam nadzieję, że Wam też się spodoba.


Cały pierwszy album.

1 Good Times Bad Times

Zespół się rozgrzewa przed mocnym uderzeniem. Jest rytm i trochę mocy. Ale nie to jest daniem głównym. To zaledwie krótkie otwarcie. Nie mogło zabraknąć szybkiej solówki. Lubię też to krótkie solo basisty, pojawiające się chwilę po solówce. Przeciętny utwór.

2 Babe I'm Gonna Leave You

Uwielbiam ten bluesowy klimacik. Łagodny, delikatny początek ze smutnym wokalem. Totalne przeciwieństwo poprzedniej kompozycji. Po chwili jednak zespół zaczyna grać szybciej i zauważalnie mocniej ale wraca do tej spokojnej melodii. Niejako w formie refrenu zespół przerywa tą łagodną melodię i gra szybciej. Za drugim razem pojawiają się upiornie, złowieszczo nawet, brzmiące organy i mocniejsza melodia. Brzmienia tych organów nie powstydziliby się nawet moi dawni idole - Tangerine Dream. Spokojny utwór przerywany jest szybszą, agresywniejszą melodią. Później główna melodia wydaje się być bardziej dopracowana, jeśli nie bogatsza w aranżacji i brzmieniu. Piękna, spokojna, wyciszona końcówka.

3 You Shook Me

Po bardzo pięknym zakończeniu poprzedniego utworu, zespół natychmiast gra kolejny, otwierając go mocną gitarą. Tym razem jesteśmy potrząsani. Słychać to zarówno w tekście piosenki jak i rytmie. Słychać, jak on opada i się wznosi, czasem wyżej niż zwykle. Nie mogę się doczekać jednego z moich ulubionych momentów na tej płycie. Właśnie nadchodzi - wspaniała partia organowa (John Paul Jones). Utwór nie jest specjalnie szybki ale za to barwny i zróżnicowany. Tuż po finiszu organisty, pojawia się harmonijka. Mnie ten instrument kojarzy się z bluesem (choć w sumie nie słuchałem żadnej typowo bluesowej płyty, tak na dobrą sprawę. Nawet np. B. B. Kinga). Po harmonijce następuje solo gitarowe, na tle tego falującego, mocnego rytmu. Nie zabrakło też "solówki" wokalisty, pojedynkującego się z gitarzystą (to trzeba usłyszeć - nie umiem tego opisać słowami).

4 Dazed And Confused 

Utwór otwiera basista. Pojawiają się "przebłyski" gitarowe. Dopiero po pierwszej zwrotce pojawia się więcej gitary. Utwór przyśpiesza trochę. Wciąż czuć ten falujący rytm z poprzedniej kompozycji (ale jest on trochę słabszy). Tekstowo, jest to kolejna piosenka o miłości. "Miłość" wokalisty to raczej pożądanie, mocno ociekające erotyzmem. Ciekawe brzmienie gitary i melodia. Lubię tą część tego utworu. Ma ona w sobie coś strasznego. Jakąś nutkę horroru. Zespół przyśpiesza i oddaje się rockowej ekstazie. Szybka, intensywna gitara. Rockowe szaleństwo. Pęd. Istny labirynt, sieć utkana z gitarowych dźwięków. Jest gorąco. Finisz kompozycji trochę rozczarowuje. Wydaje się jakby to był zaledwie fragment utworu. Takie mam odczucie.

5 Your Time Is Gonna Come

Stronę drugą albumu otwierają mistyczne, wspaniałe organy. Lubię ich brzmienie. Są to jedne z moich ulubionych "momentów" na tej płycie. Po majestatycznym wstępie następuje chwila wyciszenia (też z organami) a następnie wchodzi rytm i melodia. Piosenka jest o chyba o puszczalskiej kobiecie (co dołuje jej faceta). Przyjemne wejście smoka. Refren ma trochę specyficzne, trochę psychodeliczne brzmienie zaś wokalista powtarza niczym mantrę: Twój czas nadejdzie (jest to polskie tłumaczenie tytułu piosenki). Chyba organy słychać też podczas melodii. Ale nie jestem pewien na 100%. W drugiej zwrotce mam poczucie, że je słyszę.

6 Black Mountain Side

Jeszcze poprzedni utwór się kończy a zespół już zaczyna grać nową melodię. Tym razem coś bardziej egzotycznego i instrumentalnego. Łagodna kompozycja o orientalnym (albo orientalizującym brzmieniu). Później utwór się rozwija i komplikuje.

Communication Breakdown

Pyk. Mocna gitara. Wchodzi mocny i szybki numer. Bardzo dynamiczny i agresywny. Piosenka o psycholu - czyli o mnie. ;) Świetny zabieg - chwila oddechu przed mocną solówką. 

8 I Can't Quit You Baby

Wyraźna przerwa między utworami. Znowu bluesowy, ciężkawy kawałek. Ponownie słychać falujący rytm i mocny bas. Nie jest to nudna kompozycja - sporo się dzieje, zwłaszcza w sekcji gitarowej. Bas i perkusja robią w sumie tylko za tło. Jest tu trochę popisów gitarowych. Po długiej ale niezwykle ciekawej i urozmaiconej przerwie powraca wokal.

9 How Many More Times

Ostatni utwór na tej płycie.Rozpoczyna się w zasadzie od razu po zawieszonym w czasie i przestrzeni finiszu poprzedniego. Lubię tą melodię basową. Kolejny świetny kawałek. Melodia ma jednostajne brzmienie. Nie brakuje to "zabaw" gitarowych. Jest nawet "marsz". Pojawia się także fałszywe zakończenie. Jest też trochę mocniejszych brzmień. Kompozycja dość urozmaicona ale są lepsze i bardziej dynamiczne na tej płycie. Jakoś nudzi bardziej niż zwykle.. może mi się przejadło?

Podsumowanie

W trakcie pisania recenzji doszło do usterki technicznej. Igła się "zapętliła" i nie mogła wyjść z rowka. Dopiero ojciec mi pomógł naprawić. Chyba zajechałem tą płytę, niestety. Dziwne, bo słucham też często mojego "Help!", mocno zajechanego, i takich numerów nigdy nie było. A może to zużycie igły? Sam nie wiem...

W trakcie słuchania (powtórnego słuchania strony drugiej - ze względu na awarię) uświadomiłem sobie, że chyba nie lubię tej płyty tak bardzo jak kiedyś. Albo brzmi gorzej ze względu na zużycie, albo mniej mi się podoba. Całkiem możliwe, że mogła się porysować - w końcu dość często jej słuchałem. Najczęściej z tych trzech płyt Led Zeppelin co posiadam. Jest parę fajnych momentów. Organy są super. "Babe I'm Gonna Leave You" jest fajne. Ale chyba jeszcze jakiś czas temu brzmiało to lepiej dla mnie... A może się ograło i stało się po prostu nudne? Zostawiam bez oceny bo po prostu sam nie wiem, jaką ocenę wystawić temu albumowi....
 

czwartek, 26 października 2017

26.10.2017 - Powracam na bloga na Latającym Mikrotonowym Bananie...

Dobry wieczór po niesamowicie długiej przerwie. Z nudów postanowiłem spróbować wrócić do pisania recenzji. Nie wiem, czy się uda oraz czy naprawdę mam coś do przekazania. Ostatni post powstał mniej więcej 9 miesięcy temu. Pewnie większość osób, które zajrzały tutaj (jeśli w ogóle były takie) pomyślały, że blog umarł. Ja też umarłem. Na swój sposób albo, jak to mówią Anglosasi, "kinda".

Postanowiłem ponownie pisać o muzyce chociaż wiem, że jest to skazane na porażkę. Nikt nie czytał poprzedniej inkarnacji bloga a ja także traciłem ochotę na pisanie... Podobnie jest z moją działalnością naukową. Nie będę już nikogo zanudzał. I tak nikt tego nie czyta, i nikogo to nie obchodzi...

---

Tym razem przedmiotem recenzji będzie coś nowszego niż zwykle. Oto bowiem zainteresowałem się australijskim zespołem o nazwie King Gizzard And The Lizard Wizard. Jest to bardzo współczesny zespół - powstał w 2010 roku i już na koncie ma ponad 10 albumów. O zespole usłyszałem na grupie winylowej do której się zapisałem na FB. Zaintrygował mnie opis albumu "Flying Microtonal Banana" (2017) więc ściągnąłem dyskografię zespołu. I chyba dobrze trafiłem bo mi się spodobało. Na tyle, że włączyłem sobie ten album raz jeszcze. I zaraz będzie trzeci raz, tym razem do recenzji.

Album "Flying Microtonal Banana" ukazał się w 2017 roku. Jest to jeden z kilku wydanych do tej pory w tym roku albumów a zarazem początek eksperymentalnej serii płyt z muzyką mikrotonową. Brzmi strasznie i dziwnie oraz zawile. Nie będę się rozwodził na ten temat - nie jestem muzykologiem. Ograniczmy się do stwierdzenia iż jest to muzyka o nieco innych fundamentach niż muzyka europejska. Brzmi aż za prosto ale nie przerażajcie się. Brak stosownej teoretycznej podstawy nic nie ujmuje z przyjemności słuchania muzyki.

Okładka albumu.

Cała płyta trwa nieco ponad 40 minut i składa się przeważnie z krótkich, 4-5 minutowych kompozycji. Są też i dwie nieco dłuższe. Łącznie 9 kawałków.

Muzyka zespołu jest silnie związana z rockiem. Ale to nie jest czyste, gitarowe granie. Tu nie ma nic z czystości. Wokal? Zawsze jakoś wydaje się być elektronicznie podrasowany, zmodyfikowany. Pojawiają się elektroniczne dodatki. Są także wykorzystane nietypowe instrumenty - zurna (surma, szałamaja) czyli orientalna "fletotrąbka". Całość przyprawiona trochę dziwnym brzmieniem i niezrozumiałymi tekstami (ciężko zrozumieć wokal - a same teksty utworów są dość interesujące).

Czy na czymś takim grałby Miles Davis gdyby chodził do polskiej szkoły? ;) Pamiętam, że mnie uczono jak się gra na flecie (w gimnazjum). Stąd ten żart. Może niskich lotów (a raczej - tonów) ale nic nie poradzę na to. ;)

Cały album jest dostępny na na Youtube (42 minuty):



1. Rattlesnake

Płytę i utwór otwiera wicher, który przeradza się w szalonego rocka z silnym basem i rytmem. Wokalista (a może "vocoderysta" - kto z Czytelników zna Kraftwerk, wie o co mi chodzi). Pojawiają się syntezatorowe brzmienia ale nie zastosowano tutaj syntezatora tylko... fortepian. Muzyka łatwo wpada w ucho zaś energetyczny rytm nakręca do działania. Ciekawie brzmi połączenie wokalu i czegoś, co normalnie można byłoby określić jako "linia klawiszowa". Ok. 4:45 zaczyna się krótka solówka na jakimś piszczącym instrumencie zaś w trakcie utworu powraca wicher z początku. Miesza się on z ostrą, szorstką, brudną gitarą. Utwór w swojej bazie brzmi jednostajnie i monotonnie ale muzycy potrafią go urozmaicić. Utwór kończy się nagle, brutalnie.

2. Melting

Tu kończy się poprzedni utwór. Następny zaczyna się szaloną perkusją. Znowu szalony, psychodeliczny wokal. Utwór jest o końcu świata wywołanym przez topniejące lodowce, które "są gorsze niż ISIS" (Państwo Islamskie, jest to fragment z tekstu piosenki). Zwróćcie uwagę na kontrast ponurej tematyki utworu i wesołej melodii. W końcu jak tonął Titanic to orkiestra grała dalej... Psychodeliczny, szalony, wesoły, wciągający rytm!! 5,5 szalonych minut. Zwróćcie uwagę na "flow" wokalu i na to jak refren jest świetnie wzbogacony o gitarę elektryczną. Znowu się nagle urywa.

3. Open Water

Wicher i mocny perkusyjny beat. Do niego dołącza głośna gitara. Utwór staje się coraz dziwniejszy. Bardzo głośna i rytmiczna. Jednocześnie bardzo krzykliwa. Tym razem tekst opowiada o zagubionym żeglarzu, którego czeka śmierć z ręki (a raczej - macki) krakena, straszliwej bestii czającej się pod falami morskimi. Ok. 5.30 pojawia się krótka syntezatorowa wstawka. Cały utwór w zasadzie opiera się na szalejącej gitarze.

4. Sleep Drifter

Rytmiczna, uwodząca i sympatyczna kompozycja. Tym razem z kobiecym wokalem, oczywiście zmodyfikowanym. Słychać także harmonijkę od czasu do czasu. Piosenka jest o zasypianiu i budzeniu się oraz o tym, że w tych sennych majakach pojawia się ukochana / ukochany, który jest tak blisko, mimo iż jest jednocześnie tak daleko (skojarzenia z Kraftwerkowym The Telephone Call? Nikt? Cała klasa dostaje jedynki.... ). W połowie utwór się pozornie kończy by odrodzić się na nowo. Muzycy wracają do melodii z początku ale całość jest jeszcze bardziej psychodeliczna i "brudna".  Interesująca jest końcówka - przejście w kierunku następnego utworu.

5. Billabong Valley

Tym razem fortepian jest znacznie wyraźniejszy. Przynajmniej na początku. Później utwór staje się jeszcze dziwniejszy. Przyśpiesza. Ok. 1:20 znowu zwalnia i wracamy do początku, do znajomej melodii. Pojawia się to orientalne brzmienie (to jest ta surma?). Przyjemny rytm. Z tekstu to jakiś western w psychodelicznej oprawie.

6. Anoxia

Gwałtowne wejście. Tym razem utwór brzmi jak zelektronizowany hard rock ale to tylko gitary. Ciężkie, mocne, męskie, solidne gitary. Połączone z psychodelicznym wokalem i tekstem. Całość wydaje się być nieco zmiękczona, może właśnie dzięki tym "płynnym" wokalom (jak płyn, ciecz). Psychodeliczna końcówka.

7. Doom City

Brudne i ciężkie, ponure gitary. To już metal czy jeszcze rock? Szybko ustępują szalonej melodii. Cały czas słychać melodyjny szept oraz wokal. Wspaniałe efekty. Całość brzmi jak soundtrack do jakiegoś horroru. Słychać nawet demony (to nie żart) a nawet śmiech (czyżby Szatan pobłogosławił muzyków swoim śmiechem?). Ciężki, groźny utwór ale jak na ironię, połączony z szybką i rytmiczną melodią.

8. Nuclear Fusion

Kolejny kawałek rocka. Tym razem coś zapowiadającego się łagodniej. A nie, to Godzilla szarpie struny. Szalony utwór napędzany grubą linią basową. Słychać brzmienie trochę nawiązujące do organów - majestatyczne ! Dziwny utwór. Nie rozumiem tekstu ale może to lepiej... Ok. 2.30 pojawia się solówka basisty. Bardzo fajny, nieco ciężkawy kawałek z przyjemnym (dla mojego jedynego ucha) brzmieniem keyboardów. Dziwna końcówka.

9. Flying Microtonal Banana

Tytułowy utwór jest jednocześnie najkrótszą kompozycją na całej płycie - nieco ponad 2,5 minuty. Zaczyna się orientalną perkusją do której podłącza się gitara i surma (?). Całość brzmi jak podkład do jakiejś psychodelicznej, narkotycznej medytacji. Utwór brzmi ciekawie, choć nieco przywołuje na myśl melodie z tej płyty ale w bardzo orientalnym wydaniu. Zdecydowanie odstaje od poprzednich kompozycji. Jest to jedyna instrumentalna ścieżka na płycie. Końcówka trochę zawodzi ale może ma to jakiś sens... może całość można zapętlić i słuchać w kółko? Posłuchajcie końcówki tego utworu i początku "Rattlesnake" ! Płytę można ustawić na powtarzanie i słuchać w nieskończoność.

---

Album "Flying Microtonal Banana" jest bardzo miłym zaskoczeniem. Nie wiedziałem czego oczekiwać od tego zespołu ani od samej płyty. Jest to pierwsza płyta King Gizzard And The Lizard Wizard jaką w ogóle przesłuchałem. Zrobiła na mnie pozytywne wrażenie - miło się słuchało i nawet fajne to jest. Szalone, dziwne ale swój (psychodeliczny) urok. W końcu trochę się wyrwałem ze starych, sprawdzonych i ogranych klasyków (choć dla mnie takie Led Zeppelin to wciąż nowość - ubóstwiam ich pierwszą płytę - nawet myślałem czy nie dać jej na recenzję... ).

Myślę, że mogę polecić ten album każdemu, kto chce spróbować czegoś dziwnego z pola rocka progresywnego / psychodelicznego. Nietypowe (z mojego punktu widzenia) a jednocześnie przyjemne i da się tego słuchać. Na dodatek nie odstrasza długością.

Całkiem dobry ten Latający Mikrotonowy Banan. Z pewnością zagłębię się w dyskografię tego zespołu, a może i nawet co nieco zrecenzuję tutaj.

Edit: Błędnie podałem wczorajszą datę. :)

sobota, 21 stycznia 2017

21.01.2017 - Nocne, tubularne recenzowanie

Zgodnie z tytułem tego posta, przedmiotem tej recenzji będzie jakiś rurowy album Mike'a Oldfielda. Ma on ich wiele na swoim koncie - od oryginalnego, debiutanckiego, nieco wariackiego i szalonego oryginału po mnóstwo późniejszych aranżacji czy po prostu odcinania kuponów od swojej tubularnej sławy. Zamierzam zrecenzować część trzecią cyklu, Tubular Bells III (1998). Z moimi przemyśleniami o charakterze recenzyjnym dotyczącymi pierwszej części tej sagi muzycznej możecie się zapoznać w tym tekście: Zbiór minirecenzji .

Tubular Bells III nawiązuje do oryginału już samą okładką, choć dla niektórych to może być za mało. Wówczas należy spojrzeć na bok pudełka i się upewnić czy to oryginalna płyta Oldfielda czy jakiegoś podrabiańca. ;)

Tak, to jest okładka.

Podobnie jak niezrecenzowany jeszcze przeze mnie Tubular Bells II, album ten doczekał się koncertu premierowego. Oba wydarzenia ukazały się na VHS a także zbiorczo na DVD. W swoich zbiorach posiadam zarówno te zbiorcze wydanie jak i prawie całą serię Tubular Bells (poza jednym - bardzo słabym - albumem i składankami, które można podpiąć pod nią).

W miarę możliwości, podlinkuję muzykę z Youtube do poszczególnych utworów. Niestety nie ma jednego filmu z całością - jest natomiast wspomniany wyżej film z koncertu. Także zapis całego koncertu a nie tylko jego "trzeciotubularna" "większa połowa".


Utwór otwiera płytę porywistym, elektronicznym wichrem. Po nim zapada tajemnicza cisza z której wyłania się nowa wersja klasycznego wstępu z oryginalnego Tubular Bells (1974). Bardzo łagodny fortepian doprawiony współczesnymi, klubowymi efektami i basami. Po kilku chwilach kompozycja nabiera kolejnych dyskotekowych rumieńców. Nie jest nazbyt wyuzdana, wręcz przeciwnie. Brzmi bardzo przyjemnie. Pojawia się delikatna gitara (?) a także kobiece głosy (lub sample). Czuć inspirację Ibizą. Świeże powietrze tchnięte w stary motyw. Brzmienie nie jest zbyt mocne ani przegięte, choć fani oryginału mogą być zawiedzeni. Na końcu - fajna wariacja na temat motywu, przeradzająca się w prawdziwe szaleństwo.

2. The Watchful Eye (film zawiera dwa utwory- ten i następny)

Po wybuchu przechodzimy płynnie do kolejnego utworu. Znowu nastrojowe, łagodne i subtelne brzmienia. Brzmi to jeszcze lepiej niż podobny fragment z poprzedniego utworu. Pojawia się delikatna melodia, nieśmiało wyłaniająca się z szumu ciszy. Po chwili zmienia się ona w łagodne brzmienia gitary.


Mocny, rytmiczny bit. W tle słychać elektronikę, robiącą łagodne tło dla gitary. Sama gitara nie brzmi szaleńczo - wręcz przeciwnie. Jest bardzo barwna ale łagodna i stonowana. Utwór się nieco rozwija i wzbogaca o dodatkowe, skromne efekty elektroniczne ale sama baza to bit + gitara. W drugiej połowie staje się ona nieco szybsza. Znowu pojawia się wokal kobiecy. Całość jest niezwykle łagodna i odprężająca. Nie wymaga wiele wysiłku od słuchacza - wystarczy tylko nałożyć słuchawki.


Gitarowy popis. Znikają ciche, elektroniczne brzmienia tworzące przejście. Ten utwór to trio Mike, jego gitara i uszy słuchacza. Mocniejszy od dotychczasowych brzmień na tej płycie ale jednak wciąż dość subtelny i stonowany. Bardzo dużo się dzieje. Warto zwrócić szczególną uwagę na ten utwór. Efekty elektroniczne są tylko jako dodatki. Mike zaczyna mocno szaleć dopiero na samym końcu.


Tym razem z różą w zębach słuchamy ognistego, namiętnego, tubularnego flamenco. Bardzo łagodny i piękny utwór. Popis gitarowy ale znacznie odmienny od szaleństw z poprzedniego utworu.


Tym razem coś smutnego. Słychać zawodzenie i jęczenie kobiety, przyprawione szczyptą potęgujących uczucie smutku dźwięków elektronicznych. Utwór jeszcze łagodniejszy niż poprzednie. Pozornie nic się w nim nie dzieje ale w tle słychać pewne wydarzenia muzyczne i zmiany. W połowie utworu pojawia się delikatna perkusja (na chwilę) i gitara. Wreszcie - sam na sam z gitarą. Łagodną, delikatnie łkającą. Subtelną i wyraźną, tak, że słyszymy każdą nutę z osobna. Ciekawe ale niespecjalnie mi się ten utwór podoba. Poza samą końcówką, tą z gitarą, nie szumem wiatru.


Piosenka, która była singlem z tego albumu. Nieco przypomina piosenki Oldfielda z wczesnych lat 80-tych. Delikatny, subtelny, niezwykle piękny kobiecy wokal na tle delikatnej i też subtelnej elektroniki. Nawet nie ma zbyt wiele gitary, choć oczywiście nie mogło też i jej zabraknąć - ok. 2:30 pojawia się solówka, dodająca nieco pikanterii tej kompozycji. Jeden z najpiękniejszych fragmentów na tej płycie.


Tym razem łagodna, niezwykle piękna fortepianowa impresja. Nie mogło zabraknąć klubowych dodatków - bitu i basu. Całość tworzy dość dziwną ale sympatyczną i przyjemną mieszankę. Później do tego tygla dochodzi elektronika choć nie pełni ona nawet roli tła. Ot, pojawia się gdzieniegdzie jako dodatek czy coś w tym stylu. Pod koniec pojawia się nowa melodia. Kolejna łagodna, relaksująca i po prostu przyjemna kompozycja.


Cicha, delikatna elektronika przeplatająca się z równie delikatnym i cichym fortepianem. Zmysłowe i atrakcyjne połączenie. Utwór zostaje wzbogacony o syntezatorowe pogwizdywanie, zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Dobrze natomiast wypadają delikatne brzmienia gitarowe. Nagle utwór znika i rodzi się na nowo. Tym razem dominuje gitara, znacznie wybijająca się ponad łagodne i subtelne tło. Po kilku sekundach gitara znika a utwór przybiera tajemnicze barwy dźwiękowe.

10. Secrets

Powtórka z początku. Wracamy do punktu wyjścia - nowej wersji motywu z oryginalnych dzwonów rurowych. Słychać różnice przez co można odnieść wrażenie, że ten utwór jest remixem "The Source of Secrets" z początku tej płyty. Początek jest łagodniejszy a i późniejszy bit jest inny. Pod koniec pojawia się kilka nowych dźwięków i melodia jak syrena alarmowa. Jakoś bardziej mi się spodobała pierwotna wersja tego utworu, ta z początku.


Bardzo klubowy finisz. Znowu przewija się nowy aranż motywu z Tubular Bells. Sporo tu elektroniki i efektów. Utwór się nagle zawiesza i dziecko recytuje tekst. Potem nagle utwór wybucha. W nowej melodii słychać dźwięk dzwonów rurowych. W tej części pojawia się też solo gitarowe.

Tekst jest bardzo interesujący i dość zabawny, stąd pozwalam sobie zacytować znalezione w necie polskie tłumaczenie:

"Mężczyzna w deszczu podniósł swoją torbę tajemnic,
wspiął się na stok góry,
wysoko ponad chmury,
nic więcej już o nim nie słyszano
za wyjątkiem dźwięku Dzwonów Rurowych"

Przyjemny, choć nieco krzykliwy, finał. Nie jest to jedna z najlepszych części płyty ale zdecydowanie jeden z lepszych fragmentów. Utwór trwa ok. 4:45 a resztę czasu wypełnia... świergot ptaków.

Tubular Bells III jest albumem o bardzo łagodnym, raczej stonowanym brzmieniu. Daleko mu do wybryków i ekstrawagancji znanych z oryginału. Klubowe klimaty dodają tej muzyce nieco energii zaś całość odpręża i relaksuje słuchacza. Wszystkie kompozycje zgrabnie łączą się w całość. Tubular Bells III to chyba najłagodniejszy i najdelikatniejszy album z całej serii. Nie oznacza to iż jest to najsłabsza płyta - to miejsce ma zarezerwowane u mnie The Milennium Bell (1999). Sam Tubular Bells III zasługuje na ocenę nie niższą niż 4. To po prostu kawał przyjemnej, odprężającej, niewymagającej muzyki (w przeciwieństwie np. do ostatnio odkrytego przeze mnie debiutanckiego albumu tria Emerson, Lake & Palmer ). Tym, którzy znają twórczość Mike'a Oldfielda lub chcą posłuchać czegoś łagodnego dla odprężenia - zdecydowanie poleciłbym omawianą w tym tekście płytę. Dla nieznających jego muzyki - raczej wskazałbym na klasyczne albumy tego muzyka.