W 1997 roku Tangerine Dream wyruszyli na koncerty promować najnowszy wówczas album (Goblins Club, 1996). Zespół przygotował nielada gratkę dla fanów - koncerty były wyraźnie podzielone na część starą (wydaną na albumie Valentine Wheels, 1998 - chyba go nie recenzowałem) oraz nową (wydaną na albumie Tournado - Live In Europe, 1997).
Obie płyty koncertowe, dotyczące w gruncie rzeczy mniej więcej tej samej, zostały nagrane na dwóch różnych koncertach. "Valentine Wheels" zawiera pierwszą część koncertu w Londynie (06.11.1997) zaś "Tournado" - drugą część pochodzi z Zabrza (23.04.1997). Obie płyty są nagrane na żywo, bez poprawek w studiu oraz są nagraniami bardzo wysokiej jakości.
Warto zaznaczyć, że Tournado ukazało się w dniu 30-tych urodzin TD - 29.09.1997 !
Przedmiotem tej recenzji będzie album Tournado. Recenzja jest dedykowana Słoneczku Agnieszce, która mieszka na Śląsku. ;)
1. Intro. Płytę, jak i cały drugi set koncertów, otwiera perkusyjne solo. Sporo napięcia i klimatu. Dość ciekawie przygotowane i zagrane. Prawie 4 minuty elektronicznej perkusji. Być może było grane inaczej na każdym koncercie (sądząc po długości tego nagrania z innych koncertów).
2. Flashflood. Płynne przejście z solówki. Po raz kolejny zespół gra utwór z soundtracku "Oasis" (1997). Pierwszy set otworzył inny utwór z tego soundtracku. Łagodne i delikatne otwarcie drugiego setu. Nic dziwnego - w końcu to jedna z wówczas najświeższych płyt zespołu. Po chwili wchodzi bardzo melodyjny i słodki sekwencer. W 1:35 mamy lekkie wspomnienie utworu Poland (wystarczy się wsłuchać). Potem robi się już mocniej, nieco bardziej dyskotekowo. Utwór nabiera mocy. Sporo energetycznej perkusji i przyjemnych motywów klawiszowych. Ok. 3:50 pojawia się bardzo wesoły i przyjemny motyw. Nastąpił także drobny spadek jakości nagrania (?). W utworze nie brakuje nieco rozmarzonego klimatu (np. melodie grane ok. 5:00). Wyraźnie słychać kiedy utwór się kończy i wchodzi mostek - ma klimat podobny do utworu ale jest bardziej basowy i skupiony na sekwencji. Aranż nie odbiega od studyjnego.
3. 220 Volt (Big Volt Version). Zespół znowu zagrał jeden z utworów z albumu "220 Volt Live" (1992). Start utworu uderza w słuchacza właśnie niczym tytułowe 220 Woltów. Utwór jest pełny energii i mocy. Wyraźnie słychać gitarę, która, moim skromnym uchem, dominuje nad całością. Perkusja brzmi trochę bardziej w stylu "Dream Mixes", trochę bardziej dyskotekowo. Gitara oczywiście elektryczna, na prąd. ;) Czuć moc. 220 Volt podłączonych do najszlachetniejszego z owoców - Mandarynki. Nie brakuje też łagodniejszych partii - np. fortepianowe przejście w ok. 3:18 - które stanowią miłe i ciekawe urozmaicenie. W 4 minucie jest także łagodnie, z odrobiną "Dream" od Tangerine Dream. ;) Znowu wróciła gitara ale nie jest tak ostra i drapieżna jak na początku. Pazur powraca w 5 minucie, na samym początku. Wracamy także do klimatów z początku, choć w zauważalnie złagodzonej wersji. Znowu czuć kiedy zespół kończy i zaczyna mostek. Po raz kolejny oparty jest on na sekwencerze. Tym razem jest bardzo rytmiczny i intensywny. Krótki ale przyjemny dodatek.
4. Firetongues. Tym razem kompozycja z Turn Of The Tides (1994). Utwór był remixowany na "The Dream Mixes" (1995) więc możliwe jest, że wersja koncertowa była oparta na tymże mixie. Wstęp od razu rozpoznawalny (dla starego wyjadacza czyli mnie ;) ). Łagodne, rozmarzone brzmienia. Chyba jest nieco więcej takich słonecznych brzmień, o ile mnie pamięć nie myli co do oryginału. W drugiej minucie pojawia się ciekawe solo rodem ze słonecznej Hiszpanii po czym utwór przyśpiesza i kontynuuje w mandarynkowym rytmie flamenco. Bardzo mi się podobają te słoneczne dźwięki. W 4 minucie także ich nie brakuje, choć już są bez tej specyficznej gitary. W 5 minucie dochodzi do nich gitara elektryczna. Rockowy wymiar Słońca. Utwór się kończy normalnie. Aranż był oparty o studyjną wersję. Mostek natomiast jest bardzo tajemniczy i intrygujący.
5. Girls On Broadway. Bonus track do wersji CD albumu "Rockoon" (1992), którego nie ma na wersji winylowej. Utwór wybucha by po chwili refleksji przejść do swojego meritum. Podkreślona są perkusja i partie basowe. Poprawna interpretacja wersji studyjnej. Nie czuć większych zmian, poza oczywiście nowszą instrumentacją i nieco mocniejszym brzmieniem (więcej basów i lepiej brzmiąca perkusja). Co do utworu - nic specjalnego. Mostek jest mroczny i dość eksperymentalny - to zbiór różnych dziwnych, tajemniczych dźwięków.
6. Little Blond In The Park Of Attractions. Z albumu "Tyranny Of Beauty" (1995) choć pewnie bazowane na wersji z "The Dream Mixes" (również 1995). Brzmi jak wersja z The Dream Mixes choć dodano np. cichą perkusję (ja ją słyszę). Później słychać także delikatną gitarkę (od momentu jak wszedł właściwy bit). Poza tymi niuansami, jest to poprawne wykonanie zremiksowanej wersji. Całość brzmi jeszcze soczyściej i mocniej. Zachęca do tańca. Pod koniec powraca dodana gitarka. Nie pamiętam czy te orientalne fleciki na końcu były w wersji studyjnej. Mostek jest w pewnym sensie przedłużeniem tego utworu.
7. Rising Haul In Silence. W końcu utwór z "Goblins Club" (1996). Tajemniczy i intrygujący początek na tle którego rozwija się słodziutka melodyjka. W momencie wejścia perkusji tłum bije brawa i raduje się. To bardzo wesoły i rytmiczny utwór, jeden z lepszych na Goblins Club. Gitara brzmi lepiej niż na wersji studyjnej. Akcenty słodsze są bardziej słyszalne. Mocny i wciągający rytm ale nie czuć zbyt wielu odstępstw od aranżu płytowego. Ok. 4:35 - jeden z najsłodszych i loffcianych motywów w tym utworze. Mroczny mostek.
8. Lamb With Radar Eyes (Lost Lamb Version). Jeszcze raz Goblins Club. Na początek - miauczenie koteła (wolę pieseły). A potem energetyczny bit i rytm. Brzmi lekko inaczej niż na płycie, tak mi się wydaje, ale wciąż wszystko jest rozpoznawalne. Więcej rytmu. Mnóstwo gitary. Nie umiem porównać tej wersji do studyjnej. W każdym razie jest to bardzo ciekawy i interesujący utwór. Wydaje mi się, że są tu zmiany, mniej lub bardziej subtelne. Dla wielbicieli mocniejszych rytmów u TD. Mostek - mocno sekwencerowy, z bitem. Pasuje do stylistyki Dream Mixes. Szkoda, że nie pokusili się o jego poszerzenie.
9. Touchwood. Kolejny raz Rockoon (1992). Tym razem wersja bazowana na mixie z Dream Mixes (1995). Po krótkim wstępie zaczyna się robić coraz goręcej. Więcej rytmu i bitu. Dyskoteka w wydaniu mandarynkowym. Niczym nie różni się od wersji studyjnej z The Dream Mixes. Mostek świetnie pasuje jako preludium do następnego utworu.
10. Towards The Evening Star. Następny utwór z promowanego albumu (Goblins Club, 1996). Wyszedł też jako jeden z nielicznych singli zespołu, sparowany z remixem bodajże The Orb. Utwór otwiera łagodny, rozmarzony motyw klawiszowy. Na niego, po chwili, nałożona jest sekwencja a potem basowe pomruki i perkusja. Po minucie utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny. Co chwilę puszczane są próbki ludzkiego głosu (zarówno męskiego jak i żeńskiego). Bardzo rytmiczny i energiczny finał setu. Aranż identyczny ze studyjnym.
"Tournado" jest uzupełnieniem "Valentine Wheels". I lepiej by w tej kategorii był rozpatrywany. Samodzielnie, nie wnosi za wiele. Zespół, poza perkusyjnym intrem, nie przygotował niczego zupełnie nowego. Wszystkie utwory, chociaż zagrane naprawdę dobrze, brzmią identycznie jak na właściwych płytach. To jest raczej zrozumiałe - ostatnie koncerty zespołu (przed tą trasą) miały miejsce w 1992 roku a potem w 1996 (jeden koncert, niejako rozgrzewka przed koncertami z 1997, choć np. zespół zagrał - po raz pierwszy - fragment utworu Hyperborea, który w nowej aranżacji powrócił dopiero w 2008 roku). Ogólnie rzecz biorąc, "Tournado" nie jest specjalnie ciekawym albumem. 3+. Ocena byłaby zauważalnie wyższa jakby to był cały koncert. W sumie, łącząc oba te albumy ("Valentine Wheels" i "Tournado") otrzymujemy 85-90% zawartości muzycznej koncertów granych przez Tangerine Dream w 1997.
10. Towards The Evening Star. Następny utwór z promowanego albumu (Goblins Club, 1996). Wyszedł też jako jeden z nielicznych singli zespołu, sparowany z remixem bodajże The Orb. Utwór otwiera łagodny, rozmarzony motyw klawiszowy. Na niego, po chwili, nałożona jest sekwencja a potem basowe pomruki i perkusja. Po minucie utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny. Co chwilę puszczane są próbki ludzkiego głosu (zarówno męskiego jak i żeńskiego). Bardzo rytmiczny i energiczny finał setu. Aranż identyczny ze studyjnym.
"Tournado" jest uzupełnieniem "Valentine Wheels". I lepiej by w tej kategorii był rozpatrywany. Samodzielnie, nie wnosi za wiele. Zespół, poza perkusyjnym intrem, nie przygotował niczego zupełnie nowego. Wszystkie utwory, chociaż zagrane naprawdę dobrze, brzmią identycznie jak na właściwych płytach. To jest raczej zrozumiałe - ostatnie koncerty zespołu (przed tą trasą) miały miejsce w 1992 roku a potem w 1996 (jeden koncert, niejako rozgrzewka przed koncertami z 1997, choć np. zespół zagrał - po raz pierwszy - fragment utworu Hyperborea, który w nowej aranżacji powrócił dopiero w 2008 roku). Ogólnie rzecz biorąc, "Tournado" nie jest specjalnie ciekawym albumem. 3+. Ocena byłaby zauważalnie wyższa jakby to był cały koncert. W sumie, łącząc oba te albumy ("Valentine Wheels" i "Tournado") otrzymujemy 85-90% zawartości muzycznej koncertów granych przez Tangerine Dream w 1997.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz