Postanowiłem się zmobilizować i w końcu bliżej zapoznać się z muzyką Schulzego. W końcu facet postanowił powiedzieć "Dziękuję" całemu światu właśnie w Polsce - w 2016 roku zagra w Szczecinie swój ostatni koncert. Tak więc po "Dziękuję Poland" (1983), "Moonlake" (2005, zawiera dwa utwory z koncertu w Poznaniu, 2003), "Dziękuję Bardzo" (2009, Warszawa i Berlin, oba 2008 + koncert w Warszawie wyszedł także na DVD) oraz "Big in Europe vol. 1" (2013, koncert w Warszawie, 17.09.2009) zapowiada się kolejną "polska" płyta w dyskografii artysty. Znam jego muzykę od kilku ładnych lat ale dość wybiórczo i raz za nią przepadam a raz jej nienawidzę. Z okazji planowanego benefisu muzyka warto poznać jego dyskografię.
A skoro mowa tu o dyskografii - warto zacząć od samego początku. Klaus Schulze solowo zaczął nagrywać ok. 1972 roku. W tymże roku wydał swój pierwszy własny album - Irrlicht, wydany na labelu Ohr (tym od różowego ucha, ta sama wytwórnia wydała też cztery pierwsze albumy Tangerine Dream, w którym Schulze w pewnym momencie udzielał się na perkusji).
Co jeszcze o tym albumie można powiedzieć? Schulze w tym okresie nie miał żadnego syntezatora. Z klawiszy dysponował jedynie rozwalonymi organami. Wykorzystał także orkiestrę - nagranie to zostało przerobione i zniekształcone w studiu. Jest to naprawdę trudny do przełknięcia album, stąd taki a nie inny tytuł niniejszej recenzji.
Powyższy film zawiera cały album oraz bonus track dodany na wznowieniu z bodajże 2006 roku.
1szy utwór - 1. Satz: Ebene.
Muzyka zaczyna brzmieć jakby fatamorgana. Coś migoce, coś błyska i nagle ujawnia się w pełnej krasie dźwiękowej... niczym paznokieć sunący po szkolnej tablicy. Po pierwszej minucie do głosu dochodzą mroczne, organowe pomruki. Cały czas panuje atmosfera grozy, strachu oraz tajemnicy. W drugiej minucie pojawia się niepokojąca melodia. Jest niepokojąco łagodna. Tło brzmi jakby to były jakieś zakłócenia. Ok. 3:40 pojawia się powrót "kredowego potwora". Muzyka brzmi pozornie identycznie. To jest muzyka rodem z horroru. Ma niepokoić, straszyć słuchacza. Ok. 5:30 melodia staje się cicha zaś organy pojawiają się i znikają, potęgując uczucie strachu i niepokoju. W 7 minucie po kolejny mamy motyw "kredowego potwora". Całość brzmi jak repetycja fragmentu już wcześniej zagranego. Niektóre brzmienia są, moim zdaniem, bliskie brzmieniom Davolisinta używanego przez Józefa Skrzeka na początku działalności SBB. 9:33 - kolejny raz objawia się nam zjawa. Pięknie zmodyfikowane brzmienie instrumentów klasycznych (?). 10:34 - organy "narastają", stają się głośniejsze i bardziej złowieszcze. Sama Śmierć gra na nich. Ok. 11:45 w tle Schulze dodał ponure, groźne i niepokojące wycie. Muzyka powoli ewoluuje ale nie zatraca swojego charakteru. Groza zagląda w ucho każdemu słuchaczowi. Da się wyczuć ewolucję brzmienia mimo jego stałości. Czasem pojawiają się jakieś ciekawe dźwięki w tle. Ok. 18:45 muzyka zmieniła swoje brzmienie: brzmi niczym sekwencer, w ten sam, charakterystyczny sposób. Gwałtownie przyśpiesza. Daleko jednak tym dźwiękom do tego, co fani Tangerine Dream oraz Schulzego rozumieją przez sekwencer. Niemniej jednak, zauważam pewne podobieństwa. W 21 minucie muzyka przypomina orkiestrę z domu szaleńców pod batutą niemniej oszalałego dyrygenta. Pod sam koniec muzyka zdaje się przyśpieszać. Coś albo coś gwiżdże.
2gi utwór - 2. Satz: Gewitter
Nagła burza. Płynne przejście z poprzedniego utworu. Coś brzęczy. Pojawia się tajemniczy wicher. W wariatkowie rozpętała się burza (mózgów?). Słychać delikatne organy, które stają się coraz głośniejsze. Jest to utwór wyraźnie łagodniejszy od poprzedniego ale wciąż straszny. Inne oblicze strachu. Dużo tajemniczych dźwięków i niepojące organy tworzą prawdziwą kakofonię (w pozytywnym tego słowa znaczeniu :P) dającą niesamowitą rozkosz dla mojego ucha. A może ja jestem skrytym masochistą? 3-4 minuta: cisza po nocnej burzy. Wokół pełno zniszczeń. Niebo wciąż zachmurzone i pogrzmiewa groźnie.
3ci utwór - 3. Satz: Exil Sils Maria
Zwykle na tym utworze przestaję słuchać tej płyty. Początek brzmi w klimatach poprzedniego utworu. Jest delikatny, spokojny ale smutny. Groźna burza już minęła. Zaczynają się zbierać upiory. Klimat zaczyna się robić coraz straszniejszy ale nie są to gwałtowne zmiany. Wydaje mi się iż da się wyczuć potępieńcze brzmienie skrzypiec. W 3 minucie muzyka brzmi już groźnie. Ok. 3:30 pojawia się skromna melodia. Delikatna, łagodna i cicha. Ok. 4:25 wkraczamy na scenę horroru. Wchodzimy do krainy potępieńców, gdzie wyją skazane i przeklęte dusze. Muzyka zanika. Jedyne co słychać to świergoty i świsty oraz pomruki umarłych. Uchem przemierzam Czyściec albo inne Piekło. Zanurzam swe ucho w muzycznym Niebycie by je wychłostać dźwiękowym biczem. Amuzyczna muzyka. Ciężko jest to opisać. Ok. 7.40 spadamy gdzieś niżej, na niższy wymiar egzystencji. Brak melodii, brak rytmu, tylko szepty skazanych na wieczne potępienie. W 9 minucie pojawia się orkiestra na chwilę. Moje ucho obumiera. Ten utwór ma oficjalne błogosławieństwo Szatana i leci w piekielnym radiu 24 godziny na dobę. ;) Inaczej być nie może. Kakofonia, która każe się zastanawiać nad tym czy i w ogóle możemy określać się jako osoby zdrowe psychicznie. 12 minuta - rogi piekieł wyją i witają mnie... Składam tą recenzję jako skromną ofiarę o mroczny Panie... Twój pokorny sługa dziękuje za organowe brzmienia, którymi mnie chłoszczesz... Łagodne i delikatne, wręcz anielskie, tony organów kontrastują z piekielnymi rykami. Ok. 14:30 muzyka znowu ulega zmianie. Tym razem organy "pokazują rogi" by je utracić w 15 minucie i rozwinąć czarne skrzydła Anioła Śmierci. Pięknego lecz zabójczego. 16 minuta przynosi kolejną odsłonę muzycznego piekła. Przedsmak sadomasochistycznej orgii z samym Szatanem. Łagodny wymiar Inferna. Tajemnica bólu i śmierci. Jestem na 19:15 - to brzmi jak "gotycka tęcza", w różnych odcieniach czerni. Łagodny ból i mrok. Zasłużony wieczny odpoczynek.
"Irrlicht" to bardzo nietypowa płyta. Po pierwsze - Schulze nie miał wtedy żadnego syntezatora. Po drugie - jej mroczne, tajemnicze, miejscami wręcz grobowe brzmienie bardzo się rzuca w uszy i wyróżnia. Tak jak i inne płyty tego muzyka, jest ona trudna w odbiorze dla przeciętnego słuchacza. Ten ponury album jest naprawdę dobrze i ciekawie zrobiony. Myślę iż niejeden słuchacz przeraziłby się gdyby słuchał tej muzyki idąc ciemną uliczką w nocy.
Dźwiękowo, ta płyta jest wyzuta ze wszelkich przejawów pozytywności. To dark ambient wczesnych lat 70-tych. Strefa mroku i depresji. Pełno tu dziwnych odgłosów. Całość brzmi jakby ta muzyka była ucieleśnieniem samej Śmierci. Jest ponura, grobowa i mroczna.
Wobec "Irrlicht" nie da się przejść obojętnie. Ta muzyka szokuje i nie pozostawia słuchacza obojętnego. Nie każdy także zebrałby się na odwagę by jej posłuchać. Schulze bowiem od samego początku tworzy muzykę niezmiernie trudną i wymagającą w odbiorze.
Trudno mi tą płytę ocenić. Jest to muzyka bardzo trudna, co już nieraz zostało przeze mnie napisane i podkreślone. Najlepszą ocenę jednak wystawią Wasze uszy. Pamiętajcie o tym, że "Irrlicht" to nie jest muzyka dzięki której Klaus Schulze stał się sławny. I raczej ku niej bym kierował tych z Was, którzy nie mieli okazji posłuchać tego artysty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz