Niedawno poznałem nowe Słoneczko no i z tej okazji postanowiłem napisać dla niej recenzję. Do zestawu Słoneczek i Chmurki dołączyła Słoneczko Wiktoria. ;) Skoro przyłączyłem ją do mojego Słonecznego Panteonu to w związku z tym dedykuję Jej tą recenzję.
A nowe Słoneczko woli rocka. Dlatego wybrałem coś bardziej rockopodobnego do dzisiejszej recenzji. Choć zespół jest Wam znany (z mojego bloga i nie tylko, mam nadzieję) to jednak nie w tej odsłonie. Oto przed Wami recenzja krautrockowego debiutu Kraftwerk ! Pierwszy album zespołu (choć nie pierwszy w którego nagraniu uczestniczyli założyciele Kraftwerk).
Zanim na scenę wkroczyły roboty a wizualizacje towarzyszące przebojom zespołu stały się trójwymiarowe, Kraftwerk grali rocka. Nie był to typowy rock. To była nowa jakość. Źródłem całości była.. II Wojna Światowa. Porażka Niemiec i okupacja sprawiły, że kultura amerykańska stawała się bardziej popularna. Kraftwerk poszukiwali Niemieckości, szukali czegoś nowego. Zaczęli łączyć tradycyjne instrumenty z rodzącą się wówczas elektroniką. Rzecz jasna, dość prymitywną.
Sam zespół wydaje się iż odciął się od swoich korzeni. Nie grają tych utworów na koncertach. Nie wznawiają płyt. Mają jednak świadomość istnienia pirackich wydań swoich najwcześniejszych albumów. Ostatni raz na żywo pojawiły się w 1975 roku. Macie więc do czynienia z recenzją białego kruka, płyty-legendy.
Oto i cały "Czerwony Pachołek Drogowy" w swojej okazałości ! Cały album na YT. A po necie krąży przegrany winyl. Nie będę się chwalił ale wspomnę iż posiadam i tą zgrywkę z winyla jak też oryginalnego winyla (mam nadzieję, że to oryginał).
Zespół wówczas składał się z Ralfa Hüttera (gitara, organy Hammonda, tubon - jakaś forma zmodyfikowanych elektrycznych organów, mało znany instrument), Floriana Schneidera-Eslebena (flet, skrzypce, perkusja) oraz dwóch perkusistów, w tym jeden z założycieli Neu! (Klaus Dinger oraz Andreas Hohmann). Późniejsze dwa albumy z wczesnego okresu Kraftwerk były nagrane tylko w składzie: Ralf + Florian. Florian grał w Kraftwerk aż do 2008 lub 2009 roku. Odszedł sam - niewiele wiadomo co teraz robi.
Ralf Hütter, 1970-1973 z gitarą. |
Florian Schneider-Esleben, Ralf Hütter i ktoś jeszcze. Jakiś wczesny skład Kraftwerk. |
Bardziej aktualne zdjęcie Ralfa (obecnie 69 lat) |
Utwór otwiera flet Floriana. Dość poważne brzmienie, które przechodzi w bardzo "wycieczkowego" rocka. Słychać gitarę basową i perkusję a także wesoły flecik. Motyw z początku powraca co jakiś czas ale w nieco szybszej postaci. Flet jest dominującym instrumentem. Jest to jednocześnie bodajże najbardziej rozpoznawalna fletowa partia w całej wczesnej dyskografii zespołu. W drugiej minucie wchodzą bardziej pinkfloydowskie klimaty i powraca flet, jeszcze szybszy. Co jakiś czas Ralf gra psychodeliczne dźwięki na klawiszach. W pewnym momencie wesoły i skoczny flet się urywa a słuchacz jest raczony psychodelią. Dźwięki klawiszowe sprawiają wrażenie urwanych, jakby z deka przypadkowych. Stukający mechanizm wesołości ciągle perkusyjnie stuka. Utwór nagle staje się jeszcze dziwniejszy pod koniec - nasza maszynka się psuje? I nagle na zakończenie - motyw z początku w jeszcze skoczniejszej wersji, powtórzony po dwakroć.
2. Stratovarius
Tajemnicze wycie. Elektronika skrzeczy. Wczesny Kraftwerk otwiera wrota piekieł. Grzeczny chłopiec (patrz zdjęcia) Ralf przywołuje ZUO. Całość brzmi jak pean dla Najmroczniejszego. Albo dla jakiegoś wielkiego Elektrycznego Generatora.
O, np. takiego |
Dużo tu strasznych, budzących grozę dźwięków. Może tak brzmi piekło dla fanów elektroniki? ;) Słychać tu wyraźną dominację brzmień organowych i pokrewnych. Brzmi to jak ta psychodeliczna i dziwna część poprzedniego utworu. Jakieś skrzeki, wycie, organy. Nagle - burza elektronowa. Z nieba spadają protoatomowe neutrina. Deszcz neutrin zalewa psychoplanetę z Elektrownią. W środku jej słychać czyjeś kroki. Ktoś się chyba wywalił na schodach. Coś spadło. Toczy się muzycznie do rytmu gitary. A teraz czas na psychorocka. Przesterowane, szalone gitary. Wow, Ralf nieźle daje po strunach. Podoba mi się to szaleństwo. Z grozy przechodzimy w otchłań rockowego szaleństwa muzycznego. Nagle taśma z muzyką przyśpiesza. Jakaś awaria? Słychać dialog maszyn. Po chwili znowu słychać rocka granego na elektrodach. LSD zdominowało imprezę. Teraz można potańczyć. Cały czas coś skrzeczy w głośniku. Jeszcze raz awaria? Słychać skrzypce? Ktoś umarł? Może maszyny? Głośnik? W każdym razie nastrój muzyki zmienił się na dość żałobny (na swój psychodeliczny sposób). A może to faza ćpuna, któremu zdaje się, że umiera? Naćpał się neutrin.. a mówione było, nie idź w deszcz... teraz to na 100% są ćpunskie wizje. Nie tup tak głośno!!! Ucieka przed elektrolitycznym smokiem czy co? Powrót udziwnionego rockmana... Koniec. Żadnego zakończenia.... Jest mi dziwnie i smutno.
3. Megaherz
Megaserce albo Megaherz, jednostka miary taka. W tytule jest gra słów. Utwór otwiera dziwna maszyneria. Która buczy. BUUUUUUUU. Rozpędza się, zwiększa obroty. Pojawia się atmosfera grozy i strachu, znana z poprzedniego utworu. Wielki Generator ZUA pracuje nad najbardziej perfidnymi i złymi rzeczami. Coś przerywa jego prace. Są zakłócenia na antenie. Nagle zwolnił i cicho oraz czule szepcze słuchaczowi do ucha najbardziej perwersyjny plan zniszczenia świata. Najłagodniej i najdelikatniej jak tylko potrafi. Piękno i namiętność oraz czułość "umaszynione" (bo przecież maszyna nie ma ciała więc nie mogę napisać, że "ucieleśnione"). Słychać także coś w stylu dzwoneczków. Ta partia zdecydowanie kontrastuje z początkiem utworu. Kołysanka dla dzieci-robotów? Dla małych maszyn ludzkich? Namiętność zanika, pozostają dzwoneczki. Teraz słychać flet, który świszczy. Flet uprawia muzykę poważną na tle muzyki rodem ze złomowiska. Próba ucywilizowania Metropolis. Słychać coś, co można wziąć za robooklaski. Po każdej partii fletu słychać klaskanie maszyn. Wtedy nie było fejsbuka i nie mogły dać lajka. Po pewnej chwili maszyny się przyłączają do koncertu ze swoimi świstami oraz buczeniem i podobnymi elektrodźwiękami. Część z nich klaszcze. Mechanoorkiestra zostaje nagrodzona brawami. Orkiestra wieńczy ten utwór, choć brakuje tu definitywnego zakończenia.
4. Vom Himmel Hoch.
Jeszcze raz jakaś maszyneria. Tym razem to jakiś silnik. Coś wzbija się w powietrze. Rozpędza się i startuje. Słyszymy wyraźnie jak pracuje. Przed drugą minutą już wzlatujemy. Coraz wyżej i wyżej. Na szczyty wyobraźni. Pędzeni muzyką! Lecimy ponad chmurami (i Chmurką :P :* ). Spadamy i rozbijamy się. Maszyneria ledwo dyszy. Silnik się rozpada na kawałki. Przeciążenie. Powstaje problem. Trzeba to naprawić. Postukaliśmy, trytytki w ruch. Próbujemy naprawić Kraftwerkolot. Stukamy coraz mocniej i szybciej. Stal staje się naszą perkusją. Faza ! O_o Disco ! Melanż ! Tańczymy psychodelicznego bredgensa czy jak mu tam. Uwielbiam tą część tego utworu. Ten psychodeliczny, udziwniony rytm. Jazda na całego. Manieczki ! Techno ! Z Kraftwerkolotu zrobiliśmy mobilną dyskotekę. Muzyka znika. Silnik przemówił. A teraz Pat i Mat przedstawiają... dialog maszynoludzi z maszyną. Chciałbym znać ten język. A w tle coś się z maszyną nam kiełbasi... Jeszcze raz naprawiamy. Chyba działa. Przy okazji wynajdujemy nowy styl taneczny - naprawadens (ze szwagrę, oczywiście). Zaczyna się impreza. Prawdziwa psychodeliczna orgia dźwięków. I grafomańskich wymysłów moich. Na szczęście (dla Was) to już koniec. Ostatnie tchnienia maszyny. I całość robi piękne... jebudu. Szkoda. Fajnie grała.
Debiutancki album Kraftwerk to muzyka nieuporządkowana, chaotyczna i dziwna. Bardzo zakręcona i zmechanizowana. Dużo w niej psychodelii i udziwnień. Niewiele tu jest tradycyjnego rocka. Dominują tu dziwaczne brzmienia organopodobne. Bach byłby wściekły. Ciężko jest tą muzykę nawet opisać.
Trudno opisać ale dałem jakoś radę. Zastymulowała mój mózg do stworzenia tego "dzieła". Większość pewnie i tak zapamięta tylko ten wesoły motyw z Ruckzuck. Nie jest to muzyka do słuchania na codzień. Jeżeli lubicie dziwactwa dźwiękowe - polecam tą płytę. Jeżeli nie ale macie ochotę na małe sadomaso dla swoich uszu - również polecam. A normalnym mugolom polecam trzymać się od tego z daleka ! ;)
(Kiedyś czytałem pierwszą książkę o Harrym Potterze, to stąd ten mugol :P Nie pamiętam co to oznaczało.)
Jeeeeej jestem taka wspaniała i genialna, że recenzja specjalnie dla mnie <3 Mugol to niemagiczny człowiek, zanotuj sobie ;) Dołączam do Gwardii Słoneczek :D
OdpowiedzUsuń