poniedziałek, 30 grudnia 2013

30.12.2013 - Siła Wyższa

Witajcie po kolejnej przerwie. Dzisiaj na tapetę postanowiłem wziąć album "Force Majeure" TD. Czemu ? Tak jakoś. Edgar i jego mandarynkowy band nagrali tyle płyt, że nie sposób wybrać coś pasującego akurat teraz. Z drugiej strony, każdy może znaleźć coś dla siebie. A fani znajdą remiksy remiksów remiksów (o ironio - Edgar nie znosi remiksów ale zrobił z ekipą od.. groma remiksów własnych kawałków! Fanom nie trzeba nic mówić a innym - "Tangents". Aż 4 na 5 płyt tego monstrum to remiksy!).

Jest to projekt z okresu krótkiego romansu (nie tego Baumannowskiego ;)) zespołu z rockiem progresywnym. Do brzmienia zespołu włączono bowiem nietypowe jak na muzykę elektroniczną instrumentarium - harmonijki, skrzypce itp. W każdym razie już "Stratosfear" różniło się znacznie od poprzedzającego ten album "Rubycon". "Ricochet" był natomiast płytą przejściową. Więcej warstw dźwięków, więcej rytmu (nie tylko sekwencerowego). Wracając do wspomnianego w nawiasie Petera Baumanna, trzeba powiedzieć iż "Force Majeure" jest drugim albumem bez tego wyjątkowego muzyka.

"Force Majeure" został wydany w 1979 roku i nagrany po odejściu Steve'a Joliffe'a z zespołu (to on był wokalistą i flecistą na "Cyclone", poprzednim albumie TD). Tu mamy prawdopodobnie najbardziej rockową płytę TD od czasów debiutu (na "Electronic Meditation" (1970) mamy bardzo fajny Krautrock, dopiero na "Alpha Centauri" (1971) pojawiły się instrumenty klawiszowe inne niż organy). Następna takaż to, moim skromnym zdaniem, dopiero "220 Volts Live" z 1993. Z bardzo mocnym rockowym akcentem - mandarynkowy cover "Purple Haze" Jimiego Hendrixa. Do tego utworu, tak samo jak do "House Of The Rising Suns" (też cover ale z 1988), zespół często wracał bisując podczas koncertów.
 
Co ma więc wspólnego rock z "Force Majeure" ? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w trakcie tej recenzji. Wszakże kto pyta - nie błądzi (podobno).

Na tenże krążek składają się zaledwie 3 utwory - tytułowa suita, zajmująca całą stronę A płyty (18 minut) oraz dwie krótsze kompozycje: "Cloudburst Flight" (7,5 minuty) oraz "Thru Metamorphic Rocks" (14 minut). Materiał z tej płyty jest bardzo rzadko grany na koncertach - krótki fragmencik z końcówki tytułowego kawałka był stałym elementem koncertów w latach 1980-1981 a potem bardzo sporadycznie, "Cloudburst Flight" pojawiał się w latach 2008-2011 dość często (w 2008 roku doczekał się ponownego nagrania i właśnie wrócił na scenę) zaś ostatni utwór dopiero w latach 2003-2005 został w jakiejkolwiek postaci ogrywany na koncertach (remix z "DM IV" z 2003). Jest to więc płyta w zasadzie pomijana przez zespół na koncertach (tak jak w sumie cały ich dorobek z lat 70. - Edgarze błagam o "Betrayal" ! Chciałeś zagrać na koncercie w 2013 ale nie wyszło, zagraj w 2014 !) a jednocześnie bardzo lubiana przez fanów (za: Voice In The Net).

Jako iż mam w zwyczaju w miarę dokładnie i na bieżąco opisywać "wydarzenia" muzyczne, już teraz gorąco Was zachęcam do włączenia tej płyty do odsłuchu. Nieprzebrane zasoby Internetu są nieprzebrane więc na Youtube znajdziemy całą kopię tegoż albumu w 1 filmiku.




Okładka prezentuje się również tajemniczo co sama muzyka. Ot "zapadające się kwadraty" i jakaś czerwona kula wpadająca do kwadratowej dziury. Ciekawe czy na wystawie sztuki współczesnej okładki TD by się przebiły? Tu mamy prezentację dorobku Moniki Froese (zmarłej już dawno niestety pierwszej żony Edgara). Ale najważniejsza jest muzyka, przez uszy do serca.

Mam nadzieję, że nawet jeżeli nie włączyliście zasugerowanego przeze mnie filmiku, to zachęceni tekstem sięgniecie po ten wyjątkowy album. Jest to dobry aczkolwiek nietypowy longplay - zbyt rockowy jak na typowe TD.

Część właściwą czas zacząć. Niech Przezchmurny Lot się rozpocznie!

Płyta zaczyna się dziwnymi dźwiękami, którym towarzyszą jakieś demoniczne ryki i "poszczekiwania". Jesteśmy od razu wciągnięci w tajemniczą, mroczną Pustkę. Wciągnięci w wir wydarzeń, dajemy się wciągać głębiej. Łagodnie przebijamy się na Srebrzystą Polanę. Leżąc na niej, zaznajemy ukojenia przy dźwiękach skrzypiec. Niebo wciąż groźnie na nas łypie ale nie przejmujemy się tym. Jest tak miękko... przyjemnie... rozkosznie! Nagle z nieba dochodzą jakieś basowe uderzenia. Nasz spokój mąci COŚ. Let it rock, baby! Zespół zaczyna dawać solidny pokaz elektronicznego rocka. Słychać ciekawie brzmiącą gitarę Edgara. Rytm perkusyjny wbija się w ucho i w pamięć. Właśnie tą sekcję najbardziej pamiętam z tytułowej suity. Z każdą chwilą jest więcej gitary. Wydaje się, że teraz to Edgar, jako lider, zespołu dominuje w brzmieniu. Jego gitara łączy resztę w całość, bez niej to nie byłoby to samo. 6:50 kolejne mącące nastój COŚ. Stwórca zmienia świat. Uginają się przed nim wszystkie Dźwięki. Posłuszne Jego woli brzmią inaczej. Lecz człowiek jest bytem niepokornym i nieujarzmionym, z przyrodzoną mu wolną wolną. Dlategoż gitara zdaje się znikać ze sceny a zamiast niej mamy... skrzypce. Dzika energia wręcz tryska z tej kompozycji. 9 minuta. Aktualnie serwowane Dźwięki zdają się zwiastować koniec utworu lecz "koniec" oznacza zaledwie nowy początek. Coś się kończy, coś się zaczyna. Tak było, jest i będzie. Dochodzi do transmutacji na Horyzoncie Zdarzeń Dźwiękowych. 10.30. powoli wyłaniają się nowe Dźwięki. Wraca też do wszechwiecznej, odwiecznej gry Dźwięków gitara Edgara. 12 minuta. Wchodzą Dźwięki, które stanowią wycinek z "Force Majeure" grany na koncertach. Przyjemna dla ucha sekwencja jest okraszona cichymi dźwiękami. Podlega drobnym przekształceniom, rzecz jasna. Bardzo minimalistyczna w brzmieniu część utworu. Wydaje się brzmieć niemalże identycznie przez cały czas trwania. Oczywistym błędem byłoby przytaknięcie temu stwierdzeniu. 15.20 - utwór znowu wydaje się zbliżać ku końcowi. Krótkie, kilkusekundowe przejście i mamy ostatnią sekcję - od 16stej minuty. Brzmi nieco synthpopowo. Aż chce się tańczyć. Jest to bardzo rytmiczne i nieco nieoczekiwane zwieńczenie suity. Od pomruków Pustki po Taniec Radości. Lecz pomruki wracają. Utwór na zakończenie jakby się zapętlił. Znowu mamy groźny i tajemniczy nastrój lecz tylko przez kilka ostatnich sekund. Tak oto poznaliśmy różne kaprysy Stworzycieli Dźwięków i zatoczyliśmy mandarynkowo-progrockowe koło poruszeni tytułową Siłą Wyższą ("Force Majeure").

Czas na Przezchmurny Lot (Cloudburst Flight). Utwór zaczyna się delikatną i majestatyczną gitarą okraszoną równie delikatnymi powiewami syntezatorów. Czuć tu wirtuozerię i wprawę jaką ma Edgar w grze na gitarze. Do tegoż tandemu powoli wkrada się niepokój. Robi to ostentacyjnie i prowokacyjnie, coraz głośniej. Dźwięki są oburzone. Lecimy. Zapinamy pasy. Zaczyna się część właściwa. Lecimy ku niebiosom a potem przebijamy się przez chmury. 2.52 - pierwsze przebicie. Razem z mandarynkowym trio grande czynimy różne akrobacje w przestrzeni powietrznej. Prawdziwie epicki utwór. 3.45 - Edgar daje kolejny gitarowy popis. Z prędkością ponaddźwiękową penetrujemy cumulusy i cirrostratusy. Pędzimy gnani muzyką przez duże eM. elektroniczną Muzyką. 5.53 - pogwizdujemy radośnie niszcząc chmury niczym Mario niszczący klocki głową w Super Mario Bros (zawsze myślałem, że on to ręką robi! :( ). Niestety, nasz lot jest lotem niedokończonym. Urywa się nagle i niespodziewanie.

Trzecia i ostatnia część płyty zaczyna się cicho i skromnie. Za cicho. Jest pewna tajemniczość, niepokój. Narastają one z każdym kolejnym dźwiękiem. Po chwili nasz lot zostaje wznowiony. Lecimy pomiędzy Metamorficznymi Skałami. Cały czas coś się tłucze - skały ? Na szczęście Edgar i jego mandarynkowi kompani są wprawnymi pilotami i żaden odłamek w nasz wehikuł nie uderzy. Mandarynkowym manewrom towarzyszy spokojna gitara. Coś się musiało stać i w 4.30 mamy zakłócenia. Skały ożywają. Powstaje z nich gniewny, pradawny metamorficzny golem Malphite. Dochodzi do kolejnego starcia. Nasz wehikuł ma problemy (co słychać - elektryka i elektronika siada). Walka jest nierówna ale żadna ze stron nie zamierza odpuścić. Na pewno nie tak miał się skończyć ten lot. Taniec Radości i wesołe pogwizdywania były przedwczesne. Zburzyliśmy rykiem elektronicznego silnika pradawny sen Malphite'a. Próbujemy uciec z jego skalnego legowiska. Pada deszcz... metamorficzny meteorytów. Z różnym skutkiem lawirujemy między kolejnymi falami zsyłanymi przez rozgniewanego i niewyspanego (haha.. spał tyle tysiącleci i jeszcze niewyspany...) Malphite'a. Wyjemy z bólu trafiani odłamkami. Nasz wehikuł powoli spada. Mamy problemy z utrzymaniem jednostajnej wysokości. Mandarynkowe lawiracje przychodzą nam z coraz większym trudem i wysiłkiem. Zaczynają się zwarcia, spięcia i awarie. Nasz pancerz został zniszczony. Mandarynkowy wehikuł spada w otchłań Pustki ku uciesze i radości golema. Wraz z naszym upadkiem w bezdenną dziurę (czyżby to ta z okładki płyty?) kończy się ten utwór.

A więc wybił czas bym i ja kończył swój seans i widzenia. Pobudzony muzyką, wymyślałem różne rzeczy. Cóżem uknuł - opisał. Gdzie jest Pustka? W mojej chorej głowie.

Wracając do spraw bardziej przyziemnych, trzeba wystawić ocenę. Dokonać osądu nad Dźwiękami zawartymi na tej płycie. Ocena nie może być inna niż pozytywna. Jest to nad wyraz udany album. Bardzo urozmaicony dźwiękowo. Czuć kierunek ewolucji brzmieniowej zespołu - ku krótszym, bardziej melodyjnym i łagodniejszym utworom. Jak już wspomniałem, jest to bardziej rockowy album. Zdecydowanie nieprzystający do tego, co poprzednio zaproponowali w formie wydawnictw płytowych Tangerine Dream. Warto sięgnąć po tą płytę - chociażby dla popisów gitarowych Edgara. Zespół powrócił do tego, co mu najlepiej wychodzi - instrumentalnych kompozycji. Poprzednia płyta, "Cyclone", była pierwszą na której pojawił się wokal (Steve Jolliffe - wokal + flety itp.), jest powszechnie uznawana za niewypał. Ja osobiście "Force Majeure" oceniam na 5. To świetny i wyjątkowy album. Ale prawdziwą ocenę niech każdy z osobna wystawi.

Ostatnim moim słowem niech będzie hasło reklamowe wytwórni Ohr, która wydała pierwsze cztery płyty TD: "Ohr. Macht das auf!" czyli "Otwórzcie swoje uszy!" (na nową muzykę).



piątek, 6 grudnia 2013

06.12.2013 - Orkiestralne Manewry w Ciemności - Wielka Brytania Zelektryfikowana

Witajcie po długiej, związanej z brakiem chęci i studiami magisterskimi, przerwie!

Post ten równie dobrze mógłby nosić tytuł "Miła OMDiana 2". :D Ale nie nosi bo byłoby to zbyt oczywiste. Jak się pewnie domyślacie, przedmiotem dzisiejszego wpisu jest najnowszy album OMD - "English Electric" z kwietnia 2013. Miałem już dawno się tą płytą zająć zwłaszcza, że dokonałem zakupu tego zacnego i świeżego wydawnictwa (tzn. akcja "Mamo, tato kupcie płytę" zakończyła się pełnym sukcesem :D) ale jakoś mi się nie chciało. :)

Czas przejść do rzeczy. Najpierw wyjaśnię kwestie metodologiczne. Line up odsłuchowy będzie podobny do tego opisywanego w recenzji "Dune" autorstwa Klausa Schulze - z jedną małą modyfikacją. Nie chcę by komp mi mulił przez słuchanie z płyty, więc odsłuch dokonany zostanie z plików FLAC. Od strony jakościowej, zmiana ta nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Jakość nagrania jest w pełni zachowana. W skrócie: FLAC jest formatem zapisu dźwięku w pełni zachowującym jakość oryginału i pozwalającym zmniejszyć rozmiar pliku wyjściowego kosztem niepotrzebnych bitów (bitrate CD to 1411 kbps ale nie każdy z tych bitów ma w sobie dane dźwiękowe, część z nich to po prostu "zapychacze" by całość miała te regulaminowe (zgodnie ze specyfikacją CD Audio) 1411 kbps).

Odsłuch więc będzie w pełni oparty o komputer. Na iPodzie posiadam kopię płyty w OGG w mono (a więc tylko 1 kanał). Jakość plików jest odpowiednikiem mono MP3 o bitrate ok. 256 (dla obu kanałów, dla mono - ok 1/2 tego). Ze względu na fakt iż moje Nuforce się zepsuły wczoraj, nie chcę robić odsłuchów opartych na iPodzie (a więc na źródle stratnym). Odsłuch będzie wykonany z komputera przy pomocy słuchawek nausznych ("dużych") marki Supelux, model HD 681 (które są już ze mną od ponad roku).

Z ważniejszych informacji należy podać iż, ze względu na wady własne, w foobarze mam ustawione DSP "Downmix channels to mono". Oznacza to iż stereo FLAC będą przekonwertowane do mono. Zgodnie z zasadami rzetelności naukowej, udostępniam całkowitą metodologię swoich "badań". Cóżem właśnie czynić zakończył i mogę przejść do meritum a więc ewaluacji tego wydawnictwa muzycznego.

Czas zacząć właściwą część dzisiejszego wpisu. Zapnijcie pasy bo pierwszy utwór na tej płycie ma tytuł "Please remain seated". Orzeł Samolot OMD wylądował. Utwór zawiera jakiś tekst (ENG + Chiński) i kilka dźwięków. Kojarzy się z.. tekstem wmontowanym przed utworem "Orient Express" na "The Concerts in China" Jean Michel Jarre'a z 1982 ! Cóż można o tym utworze powiedzieć? Ma zaledwie 44 sekundy. To chyba wszystko co mogę o nim napisać. Reszta utworów jest przynajmniej o 1 minutę dłuższa.

Drugi utwór jest już od razu konkretniejszy i zarazem najdłuższy z całej 12stki. Nosi tytuł "Metroland" i ma aż 7,5 minuty (to nieco mniej od "The Right Side?" z poprzedniej płyty zespołu). Kawałek ten rozpoczyna się sekwencją. Przy 1szym odsłuchu skojarzyło mi się to z "Europe Endless" Kraftwerk. Oczywiście mocno wzbogaconym w warstwie rytmicznej. Jest bardziej taneczne i w ogóle. Czuć, że nowe OMD czerpie z tradycji poprzedniego wcielenia zespołu. Ale wciąż brzmi przyjemnie. Jest tu dużo basu. Ciche chórki, delikatnie wzbogacające całość. W tle wciąż leci sekwencja. Głos Andy'ego wciąż brzmi świetnie. W 5 minucie mamy lekkie wyciszenie i zmianę w utworze. Wciąż jednak sekwencja brzmi identycznie. Pod koniec tej minuty utwór wraca do stanu poprzedniego. Końcówka jest w stylu pierwszej połowy 5tej minuty.
Jak mógłbym go ocenić? Myślę, że na 5. Czuć w nim nieco kraftwerkowskiego ducha (wspomniane reminiscencje utworu "Europe Endless"). Zdaniem zespołu, musi to być jeden z najlepszych kawałków gdyż został wypuszczony jako singiel (zapowiadający tenże album).

Night Cafe rozpoczyna się bardzo przyjemnie i w miły dla ucha sposób. Ma nieco romantycznej atmosfery w klimacie "Neon Lights" (znowu Kraftwerk). Kolejna przyjemna piosenka. Chyba wyszła jako singiel. Kończy się w sposób nagły i nieco zaskakujący dla słuchacza.

Czwarta część najnowszego albumu studyjnego OMD to "The Future Will Be Silent". Zaczyna się w sposób delikatny i intrygujący. Potem wchodzą takie nowoczesne efekty dźwiękowe i bit. Wszystko okraszone jest szeptem "The Future Will Be Silent". Gdyby nie ten bit i efekty to kojarzyć się mógłby z nowym TD. Od ok. 1.40 mamy już jazdę. Na dyskotece w Metroland tańczą Roboty. "The future is the shadow of today". Bardzo przyjemny instrumental.

Helen of Troy. Przyjemna piosenka z łagodnym rytmem i bitem. Perkusja brzmi jakby z automatu perkusyjnego. W 2giej minucie mamy bardzo ładne, delikatne przejście wzbogacone chórkami. Zbyt wiele nie potrafię o tym kawałku powiedzieć. Tu nie da się snuć żadnych wizji, ot przyjemny dla ucha synthpop.

Our System. Środek płyty. Utwór 6/12. Rozpoczyna się nieco w stylu płyty "Dazzle Ships" - jakieś eksperymenty dźwiękowe, nietypowe dla OMD. Potem zaczyna się typowa piosenka. Jakieś "bzzyt" się pojawia co sekundę. W tym utworze również pojawiają się syntezatorowe chórki ale brzmią, moim zdaniem, w jakiś taki kobiecy sposób. Delikatne, kruche, ciche. Sama piosenka zaś brzmi nieco inaczej od pozostałych (jak do tej pory). Przed 3.30 utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny, z bogatszą sekcją chórków. Wchodzi perkusja i... zaraz utwór się kończy. W eksperymentalny sposób.

Kissing The Machine jest utworem współtworzonym z ... Karlem Bartosem. Tak, tym samym co grał w Kraftwerk. Kojarzyć się może z Metroland i Night Cafe z tej płyty. Brzmi nieco jak miks tych obu utworów. Jakoś taki dziwnie znajomy się wydaje. Za Wikipedią, jest to utwór Bartosa z 1993 (album "Esperanto") ale współstworzony z Andym McCluskeyem z OMD. Tu mamy całkowitą reinterpretację tego utworu. Pojawia się też niemiecki głos (Claudia Brücken). Całość jednak pasuje do stylistyki utworów zaprezentowanej na "English Electric". Swoją drogą myślałem, że OMD połączyli swoje siły z Bartosem by zrobić ten utwór a nie, że to jest reinterpretacja utworu byłego członka Kraftwerk (a więc zespołu, który mocno się inspirował Kraftwerkiem). Zaskakujący dodatek na solidnym muzycznie poziomie.

Decimal. OMD-owa wersja "Numbers" ? Padają liczby (vocoder) na tle jakichś rozmów. Do tego dronowo (chociaż może źle się wyraziłem... tu nie ma nic z dark ambientu czy brzmienia uznawanego za dronowe, nie ten nastrój ale chyba technika zbliżona) brzmiący syntezator robiący za tło. Zaznajomiony z Kraftwerk słuchacz się uśmiechnie i zrozumie ale samo brzmienie absolutnie nie nawiązuje do tego utworu Kraftwerk. Utwór na uspokojenie, minutka spokoju. Pozostawiam bez oceny bo ciężko to ocenić. Żart muzyczny skierowany do Panów Robotów?

Stay with Me. Brzmi bardziej jak romantyczna piosenka OMD z lat 90. Niesamowicie przyjemne, ciche chórki. Chyba w tej piosence śpiewa Paul Humphreys. Idealnie pasuje ze swoim głosem do tej piosenki. Fajna piosenka ale nic ponadto.

Dresden. Kolejny singiel z tego albumu (tego już jestem pewien). Dyskotekowe OMD. Wesołe i rytmiczne. Słychać basową gitarę Andy'ego. Tworzy to ciekawy efekt na tle całości. W którymś utworze (jednym z początkowych), może Electricity, z debiutanckiego albumu jest podobny efekt. Nic dziwnego, że ten utwór jest singlem. Singiel musi być przebojowy. Zdecydowanie się wyróżnia na tle pozostałych utworów. Taki troszę Enola Gay'owaty (1szy utwór z drugiej płyty OMD, "Organisation", 1980).

Atomic Ranch. Kolejny krótki utwór. Niecałe 2 minuty. Kolejny eksperyment kojarzący się z "Dazzle Ships". Średniak najwyżej. Muzycznie jest raczej spokojny ale uwaga na końcówkę! Wasze płyty / mp3 / flac / wav (ktoś używa tego ostatniego? ;>) NIE są uszkodzone. Tak było jak słuchałem wersji ściągniętej z torrentów jak i z ripa oryginalnej płyty.

Final Song. Zgodnie z tytułem, mamy tu ostatnią piosenkę na tym albumie. Brzmi nieco jak starsze OMD (nie te z lat 90.) z dodatkowym, głębszym bitem.  Lubię te klawisze, ich brzmienie takie jak ok. 1.20. Poza tym to raczej średni kawałek.

Jaki jest najnowszy album OMD ? Po przedstawieniu wszystkich składowych, czas powiedzieć coś o całości. Jest dobry. Zawiera parę fajnych momentów. Nawiązuje miejscami do twórczości idolów OMD - Czwórki z Duesseldorfu czyli Kraftwerk. Ale miejscami się wydaje nieco nużący, jakby te nowe utwory były ciągle do siebie podobne. Zdecydowanie miałem lepsze wrażenia przy pierwszym odsłuchu niż teraz (co nie oznacza iż teraz ten album jest słaby). Recenzja powinna zawierać w sobie ocenę, elementy wartościujące. Tak więc myślę iż "English Electric" zasługuje na 4. 3+ byłoby zbyt krzywdzące. Jest lepiej niż w latach 90. Szału nie ma, jest miły dla ucha. Najlepszy utwór? Zdecydowanie "Metroland" !

Okładka:





Cena albumu: ok. 35 - 40 zł (wersja zwykła), ok. 60 zł (wersja deluxe, CD + DVD). Posiadam wersję zwykłą. Troszkę przydrogo. W wersji zwykłej płaci się ok. 1 zł za każdą minutę muzyki (album trwa 43 minuty). Ale i tak jest poniżej "standardowej" ceny 50 zł za płytę.

Czekam na Wasze reakcje w komentarzach / na facebooku / w realu / na forum / listem / mailem / telegrafem / sygnałem dymnym / w inny dogodny dla Was sposób! :)

Próbki z YT:

Metroland, ok. 7,5 minuty (wersja albumowa - w tle okładka singla)


Night Cafe, ok. 4 minuty


Kissing The Machine, ok. 5 minut:



6,5 minutowy fanowski (?) trailer albumu - złożony z krótkich wycinków z KAŻDEGO utworu z tejże płyty. W tle - "remix" okładki. ;)