niedziela, 27 grudnia 2015

27.12.2015 - Komputerowe symfonie Kraftwerków

Zaniedbałem bloga znowu. Nawet na święta nic nie napisałem. Dzisiaj będzie więc recka-spóźniony prezent. :) A jak prezent to powinien być wyjątkowy. Ja nie miałem w tym roku fajnych świąt (poza jedzeniem) więc może Wy mieliście - a jak nie to zapraszam do lektury. ;)

Przejrzałem swoją kolekcję płyt w poszukiwaniu inspiracji do tego postu. Jest jeszcze o czym pisać. Materiał na kilka recenzji co najmniej. W najbliższym czasie pewnie coś z tego się pojawi ale nie chcę zdradzać szczegółów.

Wybrałem więc wyjątkową, rzadką płytę - jeden z dwóch posiadanych przeze mnie bootlegów Kraftwerk: Computersinfonien (1998). Wydawnictwo to jest nielegalne i nie do sprzedaży w sklepach. Zresztą tego typu materiałem interesują się tylko najwięksi fani danego zespołu. Prawie każdy bardziej znany zespół takie coś ma.

Okładka -  zwróćcie uwagę na nawiązanie do okładki albumu Electric Cafe
"Computersinfonien" na dwóch płytach zawiera kompletny zapis koncertu w Karlsruhe (Niemcy), który odbył się 18.10.1997 roku. Koncert ten ukazał się też na innych bootlegach (wg Discogs). Ten posiadany przeze mnie został wzbogacony o 4 bonusowe utwory - z czego 2 ukazały się oficjalnie (na singlach).

A poza bonusami warto zwrócić uwagę na danie główne: sam koncert. Otóż jest to jeden z nielicznych koncertów na którym zespół zagrał naprawdę nowe utwory! W tym przypadku są to kompozycje nigdzie nie opublikowane. Co prawda zdarzało się to już wcześniej (np. w 1976 Kraftwerk grał już demówki związane z albumem Trans Europe Express z 1977 - m.in tytułowy utwór bodajże a na pewno Europe Endless) ale i tak jest to ewenement w historii zespołu.

Jak pewnie pamiętacie (a jak nie - to się dowiedzcie :P) - w 1991 roku Kraftwerk otworzył się na nowo. Albumem "The Mix" zremiksowali siebie samych, swoje brzmienie, swój skład. Przy okazji koncertując w Europie (niestety, pominęli nasz region). A same aranżacje Mixowe swoją premierę zaliczyły we Włoszech w 1990 (ulegając nieznacznym modyfikacjom potem - najbardziej wyjątkowym wydaje mi się Pocket Calculator z 1990, drastycznie odmienny od wersji z 1991).

Od 1991 roku aż do 2002 setlisty koncertów Kraftwerk nie ulegały zbyt wielkim przekształceniom. Owszem, pojawiały się zmiany - w 1993 roku po raz pierwszy zespół na koncercie zagrał swoje sztandarowe dzieło, hymn zespołu - Die Mensch Maschine. Owszem - dodano nowe kompozycje (tak jak na recenzowanym albumie) ale w gruncie rzeczy bazę, punkt wyjścia stanowił "The Mix" i jego otoczka. 

Na marginesie warto zaznaczyć, że podobny stan utrzymywał się zresztą po 2004 roku, kiedy to zespół promował swój najnowszy (i wciąż najnowszy :> ) album - Tour De France Soundtracks z 2003 roku. W 2005 roku Kraftwerk wydał swój pierwszy album koncertowy - Minimum Maximum (2005). W pewnym sensie można powiedzieć, że to taki "The Mix" lat 2000+.

CD 1 - część 1sza koncertu

1. Intro. Fragment zapowiedzi zespołu. "Meine Damen und Herren".

2. Nummern. Mocna i energetyczna wersja z rozbudowaną sekcją perkusyjną. Wokalu brak w zasadzie ale są sample. Od samego początku rzuca się w ucho świetna jakość nagrania. Aranż nie odstaje zauważalnie od standardów z trasy z 1991 roku. Na końcu - galimatias liczb. Natłok danych.  Uno Two Drei Four i.. Computer World !

3. Computerwelt. Tradycyjnie już, od 1981, po Nummern / Numbers następuje Computerwelt / Computer World. Znowu akcent położony na perkusję, mocno w stylu poprzedniego utworu. Zespół gra u siebie więc śpiewają po niemiecku. Melodia zdaje się być bardzo skromna na tle rozbudowanej perkusji (pamiętajcie o tym, że w Kraftwerk grało wówczas dwóch perkusistów, tak jak w 1981 roku). Charakterystyczny i ładny zarazem wydaje mi się akord zamykający ten utwór.

4. It's More Fun To Compute / Heimcomputer. Lekko zmieniono brzmienie It's More Fun To Compute w stosunku do wersji z The Mix. "Głęboka perkusja". Czuć energię i moc.  Także Heimcomputer brzmi, moim zdaniem, odmiennie choć bazą jest wersja albumowa z The Mix. "Mięsista" perkusja nadała całości bardziej klubowego, dyskotekowego brzmienia. Teraz można nie tylko programować ale i podensić ! ;) Niestety, wokal Ralfa wydaje się być "gdzieś na siódmym planie" (fani SBB ? Są tu jacyś? ;) ). Zdecydowanie lepiej wypada to wykonanie od aranżu z płyty choć koniec utworu jest jakby niewyraźny.

5. Die Mensch-Maschine. Od 1993 stały punkt koncertów (chyba). Na tle doniośle i poważnie brzmiących klawiszy pojawia się charakterystyczny vocoder a następnie wchodzi hipnotyzująco-"szczękająca" perkusja. Także i tutaj nadano utworowi głębsze brzmienie. Jest żywszy i ciekawszy niż płytowa wersja z 1978 roku. Znakomicie odświeżony klasyk, choć miejscami brakuje pewnej mocy vocoderowi (ten charakterystyczny dla Kraftwerk "głos robota"). Stare brzmienie połączono z nowym stylem. Die Tanz-Maschine.

6. Tour De France. Oczywiście 1983, wersji 2003 nawet w planach wtedy nie mieli. ;) Długie, rozciągnięte, delikatne intro. Znowu mamy mocną i intensywną perkusję, tym razem połączoną z dźwiękami przypominającymi sapanie zmęczonego kolarza (bardzo charakterystycznymi dla tego utworu). Ten utwór jest śpiewany tylko po francusku (bez wyjątków). Szybka aczkolwiek łagodna melodia mogą wspomóc kogoś podczas aktywności fizycznej (z racji tytułu - preferowane jest kolarstwo ;) ).

7. Autobahn. Kolejna wersja kultowego utworu z 1974 roku. Skrócona została o połowę w stosunku do oryginału. Jak zwykle, nie ma Autobahnu bez dźwięku zapłonu Mercedesa. ;) A następnie z głośników sączy się skandowane przez zespół "Autobahn". Nowa wersja motywu jest bardzo mięsista i "tłusta" a nasz Mercedes aż lśni (wsłuchajcie się w te połyskujące klawisze! ). Dużo się tutaj dzieje choć kogoś może znużyć ten jednostajny (jak ruch jednostajnie prostoliniowy) rytm. Nie zabrakło też "solówki dedykowanej uczestnikom ruchu drogowego". Bez korków, bez fotoradarów, bez drogówki. Niemiecka, muzyczna wizja drogowego raju. Nieco hiphopowo ale wciąż kraftwerkowo. Jednym słowem: prawilnie. Dla mnie mają stajla. Swagu nie ma ale VolkSWAGen też może być. :D Jak lubicie się nosić na dzielni przy dobrym i fajnym bicie - polecam ten utwór.

8. Aetherwellen (Airwaves) / Innovation 1. Dwa filmiki - akurat na YT jest to rozbite. Pierwszy niepublikowany utwór - Innovation 1, określany przez fanów jako Tango.  Airwaves jest z albumu Radio-Activity (1975). Niesamowicie rzadko grany przez zespół. Tym razem zespół gra nieco poważniej, delikatniej. Klawisze są niemalże "uduchowione" w swoim brzmieniu. Pojawia się też tekst. Ciekawe połączenie głosu ludzkiego i vocodera (choć może jest to nieco niewyraźne).  Po dwóch minutach zespół zaczyna grać nową melodię. Hipnotyzujący i urzekający początek. Zaczyna się robić coraz bardziej .nowocześnie i klubowo. Chyba najbardziej taneczna część koncertu jak na razie. Motyw z początku powraca co jakiś czas. Zespół bawi się brzmieniem. Roboty także umieją odczuwać radość i dobrze się bawić. "Music For The Masses" w wersji Kraftwerkowskiej ? Dynamizm zrobotyzowany i udźwiękowiony.

9. Radioaktivitaet. Zawiera intro "Sellafield". Zespół zmienia nastawienie. Nie brzmi to pozytywnie jak w 1975 (albumowa wersja) lecz raczej jak przestroga dla ludzkości. Po dawce strachu następuje wskazanie wroga: Radioaktywność. A potem zaczyna się dyskoteka. Brakuje tu czegoś. Wydaje mi się, że lepiej brzmi oryginał. No i znowu wokal jest nieco za słaby. Czuć, że jest nieco z tyłu, trochę za cichy. Klimat jest - ale pod dyskotekę. Trochę wykastrowana ta Radioaktywność. Za mało uranu.

10. Innovation 2. Drugi nowy utwór. Znowu jest bit i rytm oraz zabawy głosem i samplami. Dyskoteka po raz kolejny. Ciekawa melodia. Bardzo urozmaicona kompozycja. Wydaje się być trochę niekraftwerkowska. Trochę nawiązuje do dorobku Kraftwerk sprzed 1974 roku ale to tylko delikatne i pewnie odległe, może nawet nieświadome, nawiązania.

CD 2 - reszta koncertu + bonusy.

Nie będę ich opisywał. Pozwolę je sobie tylko wymienić: Radioactivity (W. Orbit remix) - z singla Radioactivity (1991), The Robots (Ultimix) - ????, Tour De France (instrumental) - krótka wersja ale nie wiem czy z singla, Trans Europe Express (Single Version) - wersja singlowa.

1. Trans-Europa-Express. Cała suita. Majestatycznie odjeżdżamy z peronu. Wzmocnione basy i perkusja. Charakterystyczne, turkocząco-stukające brzmienie. Odświeżone raczej w dobrym stylu. Płynne przejścia do Abzug i Metall Auf Metall. W stosunku do oryginału z 1977 zmianie uległo tylko brzmienie - nowsza instrumentacja. Reszta jest po staremu. PKP może się uczyć od Kraftwerków ! ;) Całość brzmi jeszcze lepiej ! Niemiecka inżynieria. ;) 

2. Taschenrechner / Dentaku. Jak na The Mix ale słychać jak zespół się bawi brzmieniem (a może to awaria - mniej lub bardziej celowa?). Brzmi jeszcze dynamiczniej, intensywniej i weselej. Szczególnie czuć to w sekcji basowej. Nawet nie czuć kiedy zespół przechodzi do Dentaku (japońskiej wersji Pocket Calculator - tu śpiewana po niemiecku a nie po japońsku. W tym miejscu wpada inny język - np. we Włoszech Dentaku jest z wokalem po włosku, we Francji - po francusku). Zespół wprowadził tutaj nieco 8-bitowego klimatu. Nieco zmodernizowane retro brzmienie. Raczej zwyczajny Kalkulator na bazie Mixu.

3. Die Roboter. Ciekawy wstęp, na bazie tego co jest na płycie. Skrócona wersja Die Roboter z The Mix (zapewne bazowana na wersji singlowej). Wzmocniono basy ale nie odstaje to zbytnio od tego co na płycie / singlu. Bardzo szybka i dynamiczna wersja.

4. The Robots. Nie grają drugi raz tego samego. Tym razem zespół zszedł ze sceny by zrobić miejsce dla przedstawienia: pokaz robotów (druga połowa filmiku). Aranż na bazie remiksu z singla (bodajże Robotronik). Energetyczna i mocna wersja. Znacznie odmienna od poprzedniej.

5. Innovation 3. Ostatnia nowinka. Na tle klasyków zespołu wypada blado. Nie porywa. Ale poszaleć można. Kraftwerki próbują być DJami ? Dyskotekowe szaleństwo. Nic specjalnego. Ale na pewno są to dość rzadkie utwory.

6. Music Non Stop. Od 1991 tradycyjny bis na koncertach Kraftwerk. Od początku czuć ciekawsze i bardziej interesujące brzmienie od Mixowego oryginału. Jest nieco bogatsze, "rozedrgane" a także dłuższa i bardziej rozbudowana. Dużo perkusji (Boing Boom Tschak). Dużo energii i mocy. Nie da się nudzić przy tym utworze. Pojawiają się też solówki. Ciekawy i sympatyczny finał. Po muzyce na końcu rozbrzmiewają słowa: Music Non Stop / Musique Non Stop. 

Koncert znacząco się wyróżniał od tych z lat 1991-1993. Zespół wprowadził nowości (choć nie są one zbytnio udane) ale za to np. skasował Modelkę (lubię wersję Mixową) czy Computer Liebe (Computer Love). Dużo energii i mocy. Mnóstwo rytmu. 

Jeżeli nie lubicie albumu The Mix (1991) to zapewne też nie polubicie tego bootlega. W gruncie rzeczy, stylistycznie to jest to samo + jeszcze bardziej nowocześnie w przypadku nowych kompozycji. Osobiście bym uciął z pół oceny za brak Modelki. :P Nic nie poradzę na to, że lubię piękne dziewczyny. :D

czwartek, 10 grudnia 2015

10.12.2015 - Gumowa Dusza Żuka poChmurnika :D

Nowa recenzja z okazji powrotu słuchawek. Jednak są ok. 

Dzisiaj będzie odmiana. Żadne TD, Schulze czy coś innego. Dzisiaj będą Żuki. Od czasu do czasu lubię posłuchać czegoś nieelektronicznego lub po prostu odmiennego od TD. Wybór padł na jedną z moich ulubionych płyt zespołu The Beatles - Rubber Soul z 1965 roku. Recenzja jest dedykowana Chmurce Dominice. 

Okładka albumu, wydania oryginalne

Okładka wyd. Selles, ok. 1998 (z drugiej strony, jako backcover jest Help!, drugi album z zestawu)


Rubber Soul przynosi pewną odmianę w brzmieniu zespołu. Staje się ono bardziej urozmaicone, złożone. To już nie jest (przeważnie) gitara + bas + perkusja + okazjonalnie harmonijka. Dochodzi np. fortepian czy orientalny (czy Indie to orient?) sitar (znany Wam zapewne z Tangerine Dream'owskiego No Man's Land, choć tam były tylko sample a tu rzeczywisty instrument). Co ciekawe, pojawiają się nawet organy Hammonda (głównie "obsługiwane" przez Ringo Starr'a) ! Jak zwykle, na płycie wokalnie udziela się każdy Żuczek, choć tradycyjnie dominuje duet McCartney - Lennon.

Bardziej odważne brzmienie i większa skłonność do eksperymentów sprawiły, że Beatlesi po 1965 roku przestali koncertować. Nie byli w stanie odwzorować na koncertach swoich "odpicowanych" utworów. 4 chłopaków z gitarami to trochę za mało by zagrać niektóre utwory z tego albumu.

Recenzja dokonana zostanie na podstawie (obecnie nielegalnej podróby) wydania Selles. Czasami określam je jako "polskie legalne piraciki" gdyż kiedyś te wydania były jak najbardziej legalne w Polsce - muzyka nie była objęta ochroną prawa autorskiego a jak już - to były inne zasady niż obecnie. Chroniona była okładka - dlatego każda płyta od Sellesa miała odmienne okładki niż oryginały. Ponadto, dźwięk jest nieco inny. Były sprzedawane często jako dodatki do czasopisma. Właśnie od takiego pisma pochodzi duet Rubber Soul / Help! . Nieco więcej informacji znajdziecie na profilu płyty na Discogs.

Cały album możecie przesłuchać na Youtube. Trwa tylko 35 minut. Beatlesi nie robili specjalnie długich płyt.

Przy okazji, Rubber Soul w zeszłym tygodniu (03.12) skończył 50 lat ! :) Celem zespołu było nagranie tego albumu jeszcze przed świętami (kiedyś nie było YT i nie dało się więc balować za hajsy z jutiuba ;) ).

1. Drive My Car. Ciekawy, mocny jak na Beatlesów riff, otwiera tą kompozycję. Warto zwrócić uwagę na bas Paula a także na fortepian w refrenie. Wejście Żukosmoka! :D Drapieżny utwór, z pazurem i urokiem.

2. Norwegian Wood (This Bird Has Flown). Oryginał, nie cover Tangerine Dream. Utwór ma charakterystyczną, nieco płynną melodię. Troszkę psychodeliczną. Sitar pojawia się ale raczej w formie ciekawych ozdobników. Na sitarze gra George Harrison. A piosenka - wg krytycznych - podobno jest o lesbijkach (???????????????). Zresztą dowód jest tutaj: Wikipedia o Norwegian Wood . Egzotyczna, nietypowa piosenka.

3. You Won't See Me. Zawiera organy Hammonda (gościnnie Mal Evans). Kolejny mocniejszy numer, po lirycznym i dość delikatnym Norwegian Wood. Tym razem tęsknota. Szczerze? Nigdy nie pomyślałbym, ze tu jest Hammond. W każdym razie jest to fajny utwór.  

4. Nowhere Man. Coś bardziej nietypowego - tym razem tekst o szarym, przeciętnym, zwyczajnym do bólu człowieku. Zero miłości. Piosenka o kimś takim jak ja. Brzmi podobnie jak pozostałe piosenki. Gęsty bas od Paula dodaje mocy całości.

5. Think For Yourself. Bardziej hardrockowo. Nieco ostrzejsze brzmienie i wokal Harrisona (choć można myśleć, że znowu śpiewa Lennon). Czuć zniekształconą gitarę. Piosenka znacznie przyśpiesza w refrenie. Znowu odmienny jest temat - nie jest to bezpośrednio piosenka o miłości, co najwyżej jako "drugie dno" można myśleć o miłości tutaj.

6. The Word. A tu jest miłość (tytułowe Słowo). Bardzo szybki utwór. W tym utworze pojawia się fisharmonia (producent albumu, George Martin). Też bym o tym nie pomyślał. Jako komentarz posłużę się cytatem z utworu: "It's so fine, sunshine". ;) Jest fajne i słonecznie. ;)

7. Michelle. Smutna piosenka o nieszczęśliwej miłości z francuskim akcentem. Bynajmniej nie łóżkowym. ;) Jedna z najpiękniejszych na tej płycie. Delikatna, łkająca, liryczna gitara okazyjnie załka bolesną, smutną nutę. Nawet bardziej popisowe partie są stonowane i dość spokojne. Super utwór.

8. What Goes On. Ringo na wokalu. Szybka piosenka ale znowu miłość jest nieszczęśliwa. Chyba laska wali podmiot liryczny w rogi. ;) Ciekawa gitara, sporo szczegółów podczas solowego popisu. 

9. Girl. Jeszcze raz smutna piosenka. Posłuchajcie smutnej opowieści Johna Lennona... nadstawcie ucha... Jedna z najbardziej urzekających piosenek na tym albumie. Delikatna, choć smutna. W refrenie pojawia się dźwięk, jakby wdychali zapach Jej perfum. Łagodna, słodka kompozycja, choć jest to beczka miodu z łyżką dziegciu. Pod koniec dzieje się sporo - bardzo dziwne, psychodeliczne solo.

10. I'm Looking Through You. Energetyczny, mocny numer z wokalem Paula. Pojawiają się organy Hammonda (Ringo), wyraźnie się wyróżniają. Jest to znowu piosenka o nieco ciemniejszej stronie miłości. Troszkę brakuje mocy basów. Końcówka wyjątkowo mocna jak na Beatlesów.

11. In My Life. Zawiera fortepian. Delikatna, ciekawa kompozycja. Łagodna choć ma sporo basu. Tekst jest o miłości ale raczej starszej pary. Pojawia się niesamowite solo na fortepianie. Jeden z najlepszych fragmentów tej płyty! Iście barokowy przepych dźwiękowy! A potem utwór, jak gdyby nigdy nic, wraca na swoje normalne "tory". Super.

12. Wait. Tym razem nie na listonosza czekamy. ;) Szybki numerek, który raz to przyśpiesza a raz zwalnia. Związek na zakręcie. Bardzo dynamiczna kompozycja. Świetnie zaaranżowane i zagrane. Wszystko jest płynne, bez przerw. Bogata i zróżnicowana gra perkusji Ringo Starra. A na końcu - coś jakby trąbka. I ślimacze tempo.

13. If I Needed Someone. Miłość raz jeszcze albo przyjaźń i to raczej taka na całe życie. Bardzo dynamiczny i szybki utwór. Sporo basu od Paula. Wg polskiej wikipedii - śpiewa Harrison. Warto zwrócić na ten utwór uwagę.

14. Run For Your Life. Zazdrość bardzo w związku. Szybki numerek z wokalem Johna Lennona na finał płyty. Dość szybka i dynamiczna gitara oraz rytmiczna perkusja. Pojawia się solówka (a raczej ciekawy duet) gitarowa ale jest dość krótka. Stanowi jednak miłe urozmaicenie kompozycji. Powraca na chwilę pod koniec. Duet gitarowy wieńczy ten utwór choć można mieć poczucie iż jest to kompozycja niedokończona, jakby urwana. Ciekawy zabieg.

Rubber Soul przyniósł pewne zmiany. Brzmienie zespołu stało się bardziej urozmaicone a tematyka tekstów - już nie tylko o miłości (np. szczególnie dobrze to czuć w Nowhere Man). Więcej instrumentów, w tym egzotyczny sitar. Więcej ciekawych pomysłów (np. niesamowite solo fortepianowe w In My Life). Bardzo dynamiczna i zróżnicowana płyta. Zespół gra bardziej odważnie niż na poprzedniej płycie (Help! z 1965 roku). Muzyka Beatlesów jest jak wino - mimo wieku wciąż daje mnóstwo radości w odsłuchu. Nie musi brzmieć świeżo - choć wówczas, w 1965, pewnie była niesamowicie świeża w brzmieniu a może i nowatorska. Ma cieszyć uszy. I robi to znakomicie. 50 lat minęło ale wciąż jest to piękna płyta.


piątek, 20 listopada 2015

20.11.2015 - Chmurkowo-Schulzowe Marzenia :*

Ci, co znają dyskografię Klausa Schulze, wiedzą zapewne o jakim albumie będzie dzisiaj mowa. Jest to płyta "Dreams" z 1986 roku. Jak pewnie pamiętacie, od 1980 roku w muzyce Schulza zachodzą zmiany. Proces "digitalizacji" instrumentów został już zakończony ("drugą falę digitalizacji" przeszedł np. Kraftwerk, który już od bodajże 2002 roku występował na scenie tylko z 4 laptopami). Następnym krokiem było złagodzenie muzyki. Rzeczywiście, albumy takie jak "Trancefer" (1981, wstęp do recenzji jest nieaktualny ;) ) czy "Dziękuję Poland" (1983, recenzja drugiej płyty jest tutaj) są znacznie bardziej przystępniejsze nawet dla mnie, "weterana" muzyki elektronicznej, niż np. Schulzowe klasyki pokroju "Timewind" (1975) czy "Moondawn" (1976). Jeszcze lepiej zmiany są słyszalne na "Inter*Face" (1984).

A najlepsze zmiany to urodziny Chmurki Dominiki!!! 100 lat, wszystkiego najlepszego, dużo uśmiechu, podróży i spełnienia Marzeń (niekoniecznie w mandarynkowej tonacji) :* :* :* Recenzja jest dedykowana mojej słodkiej Słonecznej Chmurce :*

"Dreams" rozwija i kontynuuje zmiany. Tak jak poprzednio (wspomniany już przeze mnie album "Inter*Face"), mamy tutaj utwory znacznie krótsze niż zwykle (dominują tu utwory co najwyżej 10 minutowe), wzbogacone jedną dłuższą formą. Tym razem muzykę swoją Schulze wzbogacił o nowe instrumenty (np. gitara akustyczna czy basowa) a także o wokal. Czy zmiany wyszły na dobre? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie, trzeba zapoznać się z "materiałem dowodowym".

 Niestety, nie znajdziecie na YT nic poza tytułowym utworem z tej płyty i bonusem z wydania z 2005 czy 2006 roku.

1. A Classical Move.

Utwór otwiera orkiestrowa wstawka. Dalsza melodia brzmi także w sposób "podklasycyzowany", jakby Schulze ubogacał swoimi syntezatorami orkiestrę. Ok. 0:53 wchodzą już typowo elektroniczne brzmienia - zapewne sekwencer.  Orkiestra nie przestaje grać. Utwór wyraźnie się zmienia a zmiany są poprzedzone charakterystycznym dźwiękiem. Pod koniec trzeciej minuty do gry dołącza się perkusja. Całość staje się jeszcze żywsza i weselsza. Później melodia utworu ma taki specyficzne, "kryształowo-szklane" brzmienie. W 6 minucie wyraźnie słychać zdigitalizowane "smyczki". Wesoła orkiestra gra dalej. W 8 minucie powraca szybki, perkusyjny rytm.

Utwór jest bardzo ciekawy w brzmieniu. Brzmi słodko ale jednocześnie interesująco. Świetnie zrealizowany.

2. Five To Four.

Tajemnicza i słodka melodia po chwili zostaje ubogacona innymi, niemniej tajemniczymi dźwiękami. Całość jest niezwykle intrygująca i może kojarzyć się z niektórymi partiami z "Logos Live" (1982) autorstwa Tangerine Dream. Warto zwrócić tu uwagę na sekcję basową bowiem to właśnie mniej więcej koło niej jest właściwa część utworu. Sama słodka melodia jest tylko dodatkiem do reszty, "przysłowiową" wisienką na torcie. Im dalej w utwór, tym ciekawiej. W drugiej minucie całość wzbogacają naprawdę ciekawie i wprawnie zagrane quasi-fortepianowe. Później wracamy do jeszcze ciekawszych, czysto elektronicznych brzmień. Pojawia się nawet pewien obsesyjnie powtarzany motyw. Dziwność muzycznych automatów. W 5tej minucie łagodny i szalony fortepian powraca na chwilę by ustąpić głównej treści tego utworu. Pod koniec się robi coraz bardziej intensywnie - utwór prawie, że "krzyczy" próbując zagłuszyć "krejzi" fortepian.

Kolejna ciekawa nutka.

3. Dreams.

Płynne przejście z poprzedniego utworu. Tu otwarcia dokonuje orkiestra. Następnie wchodzimi w elektroniczny wymiar mroku. Muzyka jest tak mroczna, że ledwo ją uchem "widać". Zamiast marzeń, snu mamy raczej koszmar ale namalowany raczej pastelowymi kolorkami. Słychać coś, co ma przypominać bicie zegara, chóry duchów. Halloween już był... W 5tej minucie pojawia się perkusja, która robi się coraz głośniejsza. Utwór robi się straszniejszy ale ja chyba jestem odporny na strach. Wikingowie nie wiedzą co to strach.

Ten utwór jest bardzo nudny. Niby tytułowy ale zupełnie pozbawiony czegokolwiek co by przyciągało uwagę słuchacza. Może dalej będzie lepiej.

4. Flexible.

Wesoła kontynuacja. Bardzo wesoła. Nazbyt wesoła. Nieco mroczne brzmienie jest skryte pod bardzo wesołą i rytmiczną melodią. Czy to Schulze ? Pojawiają się ciekawe dźwięki - te "kryształowe" ozdobniki. Mocny bas wyczuwa. Schulze chyba chciał pobawić się z synthpopem. W 2giej minucie utwór rusza z kopyta. Słychać coś, co może brzmieć jak gitara. To nie może być Schulze. 

Dość średnie 4 minuty, jeśli nie słabe.

5. Klaustrophony (link zawiera 15 minutowy fragment i tekst piosenki).

Kolejna część suity - najdłuższy, 24 minutowy, utwór na tej płycie. Intrygujące, ciekawe, słodkie otwarcie. Klawiszowy, "kryształowy" motyw ma niemalże hipnotyzującą moc. Później on się nieco komplikuje, przez co staje się jeszcze ciekawszy i piękniejszy. Słychać basopodobne "drgania". Motyw dalej się przekształca a wspomniane "drgania" i "buczenia" stają się wyraźniejsze. W 4 minucie melodię wzbogaca delikatna orkiestra i chórki. W 7mej minucie melodia zostaje wzbogacona. Przez ten czas ten motyw, choć już w innej postaci niż pierwotnej, zrobił się już nudny. W 8 minucie utwór gwałtownie przyśpiesza, m.in dzięki wprowadzeniu perkusji. Całość brzmi jak pozbawiona kreatywności i "tego czegoś" dźwiękowa papka.

W 11 minucie dochodzi gitara akustyczna. Wyróżnia się na tle tej bezpłciowej mieszaniny muzycznej. Wydaje mi się to być dość odważnym połączeniem - gitara akustyczna + elektronika (choć już nie hardcorowa). Pod koniec 13 minuty wchodzi gwałtowny i mocny rytm. Nie jest to już przyjemna perkusja jaka była wcześniej lecz młot uderzający w uszy słuchacza. Młot kontrastujący z przyjemną i słodką gitarką.

W 15 minucie pojawia się wokal. Okropny głos wokalisty. Muzyka brzmi tak samo jak wcześniej choć już bez gitary. Na szczęście muzyka wciąż się zmienia i nie staje się obrzydliwe nudna. Wokal nie przestaje irytować. W 18 minucie słychać bas - nie elektroniczny.

Kolejny powiew nudy na tej płycie. Tym razie ostał się na dłużej.

"Dreams" niestety nie okazał się dobrą płytą. Pierwsze dwa utwory są naprawdę ciekawe i interesujące ale pozostałe są najwyżej średnie a tytułowy - fatalny. Na szczególną pochwałę zasługuje ostatni utwór, który jest bardzo zróżnicowany w swojej (pozornej) monotonności. Minus należy się za wokal. Okropny głos.

W sumie, "Dreams" nie wywarł na mnie zbyt wielu pozytywnych wrażeń. To słaba płyta. Nieciekawa, nudna, nieatrakcyjna. Szkoda, że tak kiepski album wybrałem na urodzinową recenzję dla Chmurki. :(

Oceniając tą płytę, musiałbym wystawić 1+ ew. 2-. Bardzo słaby album od Klausa Schulze. Nie wszystko złoto co się świeci...

Jeszcze raz: 100 lat i wszystkiego najlepszego dla Chmurki Dominiki!!! :*

piątek, 13 listopada 2015

13.11.2015 - TornaDo nad Śląskiem

W 1997 roku Tangerine Dream wyruszyli na koncerty promować najnowszy wówczas album (Goblins Club, 1996). Zespół przygotował nielada gratkę dla fanów - koncerty były wyraźnie podzielone na część starą (wydaną na albumie Valentine Wheels, 1998 - chyba go nie recenzowałem) oraz nową (wydaną na albumie Tournado - Live In Europe, 1997).

Obie płyty koncertowe, dotyczące w gruncie rzeczy mniej więcej tej samej, zostały nagrane na dwóch różnych koncertach. "Valentine Wheels" zawiera pierwszą część koncertu w Londynie (06.11.1997) zaś "Tournado" - drugą część pochodzi z Zabrza (23.04.1997). Obie płyty są nagrane na żywo, bez poprawek w studiu oraz są nagraniami bardzo wysokiej jakości.

Warto zaznaczyć, że Tournado ukazało się w dniu 30-tych urodzin TD - 29.09.1997 !

Przedmiotem tej recenzji będzie album Tournado. Recenzja jest dedykowana Słoneczku Agnieszce, która mieszka na Śląsku. ;)


1. Intro. Płytę, jak i cały drugi set koncertów, otwiera perkusyjne solo. Sporo napięcia i klimatu. Dość ciekawie przygotowane i zagrane. Prawie 4 minuty elektronicznej perkusji. Być może było grane inaczej na każdym koncercie (sądząc po długości tego nagrania z innych koncertów).

2. Flashflood. Płynne przejście z solówki. Po raz kolejny zespół gra utwór z soundtracku "Oasis" (1997). Pierwszy set otworzył inny utwór z tego soundtracku. Łagodne i delikatne otwarcie drugiego setu. Nic dziwnego - w końcu to jedna z wówczas najświeższych płyt zespołu. Po chwili wchodzi bardzo melodyjny i słodki sekwencer. W 1:35 mamy lekkie wspomnienie utworu Poland (wystarczy się wsłuchać). Potem robi się już mocniej, nieco bardziej dyskotekowo. Utwór nabiera mocy. Sporo energetycznej perkusji i przyjemnych motywów klawiszowych. Ok. 3:50 pojawia się bardzo wesoły i przyjemny motyw. Nastąpił także drobny spadek jakości nagrania (?). W utworze nie brakuje nieco rozmarzonego klimatu (np. melodie grane ok. 5:00). Wyraźnie słychać kiedy utwór się kończy i wchodzi mostek - ma klimat podobny do utworu ale jest bardziej basowy i skupiony na sekwencji. Aranż nie odbiega od studyjnego.

3. 220 Volt (Big Volt Version). Zespół znowu zagrał jeden z utworów z albumu "220 Volt Live" (1992). Start utworu uderza w słuchacza właśnie niczym tytułowe 220 Woltów. Utwór jest pełny energii i mocy. Wyraźnie słychać gitarę, która, moim skromnym uchem, dominuje nad całością. Perkusja brzmi trochę bardziej w stylu "Dream Mixes", trochę bardziej dyskotekowo. Gitara oczywiście elektryczna, na prąd. ;) Czuć moc. 220 Volt podłączonych do najszlachetniejszego z owoców - Mandarynki. Nie brakuje też łagodniejszych partii - np. fortepianowe przejście w ok. 3:18 - które stanowią miłe i ciekawe urozmaicenie. W 4 minucie jest także łagodnie, z odrobiną "Dream" od Tangerine Dream. ;) Znowu wróciła gitara ale nie jest tak ostra i drapieżna jak na początku. Pazur powraca w 5 minucie, na samym początku. Wracamy także do klimatów z początku, choć w zauważalnie złagodzonej wersji. Znowu czuć kiedy zespół kończy i zaczyna mostek. Po raz kolejny oparty jest on na sekwencerze. Tym razem jest bardzo rytmiczny i intensywny. Krótki ale przyjemny dodatek.

4. Firetongues. Tym razem kompozycja z Turn Of The Tides (1994). Utwór był remixowany na "The Dream Mixes" (1995) więc możliwe jest, że wersja koncertowa była oparta na tymże mixie. Wstęp od razu rozpoznawalny (dla starego wyjadacza czyli mnie ;) ). Łagodne, rozmarzone brzmienia. Chyba jest nieco więcej takich słonecznych brzmień, o ile mnie pamięć nie myli co do oryginału. W drugiej minucie pojawia się ciekawe solo rodem ze słonecznej Hiszpanii po czym utwór przyśpiesza i kontynuuje w mandarynkowym rytmie flamenco. Bardzo mi się podobają te słoneczne dźwięki. W 4 minucie także ich nie brakuje, choć już są bez tej specyficznej gitary.  W 5 minucie dochodzi do nich gitara elektryczna. Rockowy wymiar Słońca. Utwór się kończy normalnie. Aranż był oparty o studyjną wersję. Mostek natomiast jest bardzo tajemniczy i intrygujący.

5. Girls On Broadway. Bonus track do wersji CD albumu "Rockoon" (1992), którego nie ma na wersji winylowej. Utwór wybucha by po chwili refleksji przejść do swojego meritum. Podkreślona są perkusja i partie basowe. Poprawna interpretacja wersji studyjnej. Nie czuć większych zmian, poza oczywiście nowszą instrumentacją i nieco mocniejszym brzmieniem (więcej basów i lepiej brzmiąca perkusja). Co do utworu - nic specjalnego. Mostek jest mroczny i dość eksperymentalny - to zbiór różnych dziwnych, tajemniczych dźwięków.

6. Little Blond In The Park Of Attractions. Z albumu "Tyranny Of Beauty" (1995) choć pewnie bazowane na wersji z "The Dream Mixes" (również 1995). Brzmi jak wersja z The Dream Mixes choć dodano np. cichą perkusję (ja ją słyszę). Później słychać także delikatną gitarkę (od momentu jak wszedł właściwy bit). Poza tymi niuansami, jest to poprawne wykonanie zremiksowanej wersji. Całość brzmi jeszcze soczyściej i mocniej. Zachęca do tańca. Pod koniec powraca dodana gitarka. Nie pamiętam czy te orientalne fleciki na końcu były w wersji studyjnej. Mostek jest w pewnym sensie przedłużeniem tego utworu.

7. Rising Haul In Silence. W końcu utwór z "Goblins Club" (1996). Tajemniczy i intrygujący początek na tle którego rozwija się słodziutka melodyjka. W momencie wejścia perkusji tłum bije brawa i raduje się. To bardzo wesoły i rytmiczny utwór, jeden z lepszych na Goblins Club. Gitara brzmi lepiej niż na wersji studyjnej. Akcenty słodsze są bardziej słyszalne. Mocny i wciągający rytm ale nie czuć zbyt wielu odstępstw od aranżu płytowego. Ok. 4:35 - jeden z najsłodszych i loffcianych motywów w tym utworze. Mroczny mostek.

8.  Lamb With Radar Eyes (Lost Lamb Version). Jeszcze raz Goblins Club. Na początek - miauczenie koteła (wolę pieseły). A potem energetyczny bit i rytm. Brzmi lekko inaczej niż na płycie, tak mi się wydaje, ale wciąż wszystko jest rozpoznawalne. Więcej rytmu. Mnóstwo gitary. Nie umiem porównać tej wersji do studyjnej. W każdym razie jest to bardzo ciekawy i interesujący utwór. Wydaje mi się, że są tu zmiany, mniej lub bardziej subtelne. Dla wielbicieli mocniejszych rytmów u TD. Mostek - mocno sekwencerowy, z bitem. Pasuje do stylistyki Dream Mixes. Szkoda, że nie pokusili się o jego poszerzenie.

9. Touchwood. Kolejny raz Rockoon (1992). Tym razem wersja bazowana na mixie z Dream Mixes (1995). Po krótkim wstępie zaczyna się robić coraz goręcej. Więcej rytmu i bitu. Dyskoteka w wydaniu mandarynkowym. Niczym nie różni się od wersji studyjnej z The Dream Mixes. Mostek świetnie pasuje jako preludium do następnego utworu.

10. Towards The Evening Star. Następny utwór z promowanego albumu (Goblins Club, 1996). Wyszedł też jako jeden z nielicznych singli zespołu, sparowany z remixem bodajże The Orb. Utwór otwiera łagodny, rozmarzony motyw klawiszowy. Na niego, po chwili, nałożona jest sekwencja a potem basowe pomruki i perkusja. Po minucie utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny. Co chwilę puszczane są próbki ludzkiego głosu (zarówno męskiego jak i żeńskiego). Bardzo rytmiczny i energiczny finał setu. Aranż identyczny ze studyjnym.

"Tournado" jest uzupełnieniem "Valentine Wheels". I lepiej by w tej kategorii był rozpatrywany. Samodzielnie, nie wnosi za wiele. Zespół, poza perkusyjnym intrem, nie przygotował niczego zupełnie nowego. Wszystkie utwory, chociaż zagrane naprawdę dobrze, brzmią identycznie jak na właściwych płytach. To jest raczej zrozumiałe - ostatnie koncerty zespołu (przed tą trasą) miały miejsce w 1992 roku a potem w 1996 (jeden koncert, niejako rozgrzewka przed koncertami z 1997, choć np. zespół zagrał - po raz pierwszy - fragment utworu Hyperborea, który w nowej aranżacji powrócił dopiero w 2008 roku). Ogólnie rzecz biorąc, "Tournado" nie jest specjalnie ciekawym albumem. 3+. Ocena byłaby zauważalnie wyższa jakby to był cały koncert. W sumie, łącząc oba te albumy ("Valentine Wheels" i "Tournado") otrzymujemy 85-90% zawartości muzycznej koncertów granych przez Tangerine Dream w 1997.

poniedziałek, 9 listopada 2015

09.11.2015 - Ponowny rzut uchem na debiut SBB

Niedawno zaopatrzyłem się w winylową replikę pierwszego albumu SBB. Oczywiście nie winyl jako taki ale zwykły kompakt. Całość swoją estetyką przypomina opakowanie płyt winylowych. Nie jest to pierwsza płyta tego zespołu, którą posiadam w takiej ekskluzywnej wersji - pierwszą była Pamięć (1976). Debiut SBB (koncertowy) już wcześniej został przeze mnie zrecenzowany (tutaj) ale tym razem spróbuję go opisać jeszcze raz. Eksperyment taki. ;)


Album ten ukazał się w 1974 roku i zawiera zmiksowane fragmenty dwóch koncertów zespołu w Warszawie (18 i 19.04.1974). SBB zaczęli grać samodzielnie, bez Czesława Niemena (którego wspierali, o ile pamiętam). Zespół później znacząco odszedł od bardziej rockowego grania dlatego SBB (określane także miane 1ki) jest świetnym przykładem młodzieńczej mocy oraz energii zespołu. Później, wraz z poszerzaniem się Skrzekowego syntezatorium, zmianie uległo brzmienie zespołu - na bardziej przemyślane, nieco bardziej elektroniczne. Co można jeszcze powiedzieć w skrócie? SBB "1" to dzikie, młode, pełne energii SBB !

Na tą płytę składają się tylko 2 utwory: Odlot i Wizje. Warto zaznaczyć iż w przeciwieństwie do posiadanej przeze mnie "1ki" (wyd. 1997, Polskie Nagrania Muza), kompozycja "I Need You Baby" jest integralną częścią Odlotu i nie została wydzielona z niego. Całość trwa lekko poniżej 40 minut. Możecie się z nią zapoznać na Youtube (wznowienie z 2005 roku, w stosunku do "1ki" z 1997 zawiera jeden dodatkowy utwór).

1. Odlot

Po raz kolejny serce mi się raduje słysząc pamiętne, pierwsze dźwięki "I Need You Babe" i Skrzekowe "Dobry wieczór". Delikatny, jazzowy, fortepianowy utwór na "dobry wieczór" dla publiczności. Nie brakuje też skromnych popisów choć całość nie jest solówką w czystym tego słowa znaczeniu. Bardzo przyjemna kompozycja, zagrana ze smakiem i w sposób który sprawia, że serce samo rośnie coraz bardziej wraz z każdym kolejnym zagranym dźwiękiem. Dzikie wręcz zakończenie.

Utwór ponownie otwiera solo perkusyjne Jerzego Piotrowskiego. SBB wchodzi w rocka. Zaraz zaczniemy odlatywać z aniołami (wolałbym z Chmurkami i Słoneczkami ;) ). Z jednego lirycznego fragmentu gorąco wskakujemy w łagodność drugiego - określanego jako "Odlecieć z wami". Pod koniec 6 minuty jesteśmy niesieni delikatnym, łagodnym rytmem. Dotykamy wręcz chmur, lecimy mocą oczu i uszu wyobraźni. Całość wydaje się brzmieć subtelniej i bardziej delikatnie niż "1ka" z 1997 roku ale to może być też wpływ innego źródła odsłuchu (komp i Philips SHP1900). Nie uwłacza to brzmieniu - mimo wszystko jest cudowne. Łagodność i słodkość skontrastowana z delikatną drapieżnością, swoistą chropowatością gitary (basowej chyba). A w tle (ok. 10 minuty) piękny popis Antymosa Apostolisa, wspierany przez "skrzeczący" bas Józefa Skrzeka. Cały czas unosimy się na skrzydłach Muzy.

11:43. Tym razem SBB przyśpiesza. Józef zaczyna swoje solo na tle szybszej perkusji Piotrowskiego. W tle bardzo cicho słychać gitarę Antymosa ale mogę się mylić, to wciąż może być bas Józefa. Prawdziwa energia i szaleństwo. W 14 minucie Skrzek niesamowicie ostro "skrzeczy". Po drobnym przejściu zespół zmienia ton - obaj gitarzyści zaczynają ze sobą gorąco współpracować. Na moich słuchawkach wydaje się trochę zbyt ciche. W każdym razie już od ok. 15:30 bardzo głośno i szybko "wiosłuje" Antymos, z niesamowitą energią i mocą. Brzmi to tak, jakby relacja z wyścigu, zabarwiona dynamizmem i emocjami. Każda kolejna część wydaje się brzmieć szybciej od poprzedniej, zmieniają się, zamieniają się miejscami. Wyścig trwa. 

W 18 minucie utwór wyraźnie zaczyna się kończyć. Muzycy tworzą tło do wieńczących całość popisów gitarzysty. Nie ma tu już szybkości i drapieżności. To jest hamowanie przed metą. SBB osiągnęło ostatnią prostą?

2. Wizje

Nie. Jest jeszcze druga część płyty, nie mniej obszerne "Wizje" (kolejne 19 minut). Zespół znowu nabiera mocy i rozpędu. Dzikie, wręcz "wyuzdane", intro tego utworu to świetny przykład ciekawego a zarazem drapieżnego grania, niebędącego jednocześnie heavy metalem. 1:22 - pierwsze syntezatorowe brzmienia (Davolisint). Brzmi to bardzo drapieżnie i groźnie, może nieco jakby zdezelowany wrak organów. A może to dalej gitara? W każdym razie dalsze dźwięki to już na 100% gitara. Cały czas sporo się dzieje. 

Nagle, w 3 minucie, zespół uderza w znacznie łagodniejsze tony. Ponownie się pojawia fortepian (Józef Skrzek). Zaczyna się "Erotyk", jeszcze ciekawszy niż "I Need You Baby", otwierający płytę. Bardzo łagodne i delikatne brzmienia połączone z delikatnym wokalem Józefa. Całość tworzy romantyczny, namiętny klimat. Całość ubogaca delikatna, skromna gra perkusji (raczej tylko same talerze). Nie brakuje tu popisów, choć są skromne i raczej stonowane. 

W 10 minucie Józef bardzo ładnie i zręcznie finiszuje "Erotyk" aby przejść w bardziej niegrzeczne klimaty dźwiękowe. Teraz słychać prawdziwego Davolisinta, jego charakterystyczne, SBB-owskie brzmienie. "Harmonijka diabła". Nareszcie, elektroniczny akcent. Potężne solo. W 12 minucie jest naprawdę ostre i dzikie, rozedrgane. Bitwa wre. Nie brakuje też tutaj kosmicznych akcentów dźwiękowych. Jeden z najlepszych fragmentów tej płyty, moim zdaniem. Ok. 14:30 zespół znowu hamuje. Wytraca swoją olbrzymią energię. 

Dzikie, wyuzdane i agresywne brzmienie Davolisinta zostaje zastąpione solówką perkusyjną. Solo to jest bardzo zróżnicowane i szybkie. Po krótkiej przerwie zespół "bisuje". Intensywny i ostry rock. Chyba najmocniejsza sekcja na całym albumie! Mocny bas połączony z agresywną gitarą, która jest zdecydowanie w tle na tle basu (oj... tak mi się niefortunnie sformułowało zdanie ;) ). Tym rockowym akcentem zespół zwieńczył swój debiutancki, koncertowy album. Zagrana przez SBB muzyka została niezwykle ciepło przyjęta przez publiczność (oraz przeze mnie, choć oczywiście z racji mojego młodego wieku nie mogłem uczestniczyć w tym koncercie :P )

SBB "1" to wybuchowa mieszanka lirycznej łagodności (przede wszystkim piosenki "I Need You Babe", "Odlecieć z wami" oraz "Erotyk") a także rockowej energii i pazura (praktycznie cała reszta, szczególnie sekcja "bisowa"). Zespół nie zapomniał o zagraniu kilku solówek. Płyta jest bardzo dynamiczna i pełna akcji. Nie można narzekać tutaj na nudę. Muzyczna porcja dobrej, pozytywnej energii! Muzyczna filiżanka kawy w różnych nastrojach, odcieniach i barwach. Rozczarowywać może tylko niedostateczna ilość Davolisinta ale na szczęście zespół wydał różne nagrania z okresu 1974-1975 na których powinno być go chociaż trochę więcej. ;) To tylko moje subiektywne odczucie :P

Jaki werdykt mógłbym wydać? Zdecydowanie pozytywny. To jedna z moich ulubionych płyt SBB a jednocześnie najbliższa do typowego rockowego grania.  Pozycja obowiązkowa dla fanów, tak jak "Pamięć" i "Nowy Horyzont". "Tryptyk" ten warto uzupełnić (Mementem) albumem koncertowym z tego okresu - Live Jazz Nad Odrą 1975 (podlinkowałem recenzję tego albumu). Sam powinienem sobie przypomnieć tą płytę - niestety brak porządnych słuchawek uniemożliwia mi to. Ale to się na szczęście zmieni i następne recenzje znowu będą pisane w oparciu o odsłuch z iPoda i słuchawki. :)

sobota, 7 listopada 2015

07.11.2015 - Mandarynkowa Chandra, część 1sza

W dzisiejszej recenzji przedstawię kolejny solowy album Edgara Froese [*]. Album ten nosi tytuł Chandra - The Phantom Ferry Part One. Został wydany jako album studyjny zespołu chociaż nikt inny poza liderem się na nim nie udzielał. Co ciekawe, mimo iż wyszedł w 2009 roku, został wznowiony w tym samym roku w ramach serii wznowieniowej firmy Membran (tych mandarynkowych). Zgodnie z tytułem, ukazała się później część druga. Kontynuacja tej płyty wyszła dopiero w 2014 roku.

Okładka wydania oryginalnego, Eastgate, 2009
Wznowienie, Membran, 2009 (posiadane przeze mnie)

Do płyty, we wkładce, jest dołączone krótkie opowiadanie autorstwa Edgara Froese (po angielsku). Być może kiedyś je przetłumaczę na nasz język. Opowiadanie powstało na bazie manuskryptu znalezionego w bazie wojskowej na Grenlandii w roku 1977. Nie jest specjalnie długie (pewnie góra 1 stronę A4) ale nie chce mi się tłumaczyć. :)


Bardzo wesołe, rytmiczne i sekwencyjne powitanie. Nowoczesny rytm przemieszany z sympatyczną melodią. W tle są delikatne chórki, słabo słyszalne. Na końcu mamy tajemnicę i mrok kompleksu militarnego. Miła dla ucha, taneczna nutka. Szczególnie spodoba się fanom sekwencerowego brzmienia. Małe oczko puszczone do młodych słuchaczy.


Bardzo krótka kompozycja - 4 minuty. Oczarowuje słuchacza swoją delikatnością i tajemniczością. Mroczne barwy otulają piękną, łagodną melodię. Pojawiają się także chórki, wyraźniejsze niż w poprzednim utworze. Wydaje mi się, że użyty jest też sekwencer. Nastrój tego utworu kontynuuje poprzedni. Melodie są niesamowicie zmysłowe i piękne, zwłaszcza ta na początku i na końcu. Piękna kompozycja.

3. Screaming Of The Dreamless Sleeper.

Tym razem mamy okazję posłuchać muzyki do naszego snu. Mandarynkowo-elektroniczna kołysanka. Poruszamy się w krainie snu. Muzyka jest delikatna, łagodna, rozmarzona a zarazem pełna delikatnych i miłych dla ucha niuansów. W 3 minucie pojawia się delikatna perkusja. Lunatykujemy w rytm muzyki. Podążamy gdziekolwiek na skrzydłach Muzyki, która robi się coraz bardziej intensywniejsza. 

4. The Unknown Is The Truth.

I jeszcze raz śnimy. Tym razem śni nam się coś innego. W głowie nam szumi i pulsuje tajemnicza melodia. Pojawia się sekwencer. W końcu się coś powoli konkretyzuje. Muzyka się rozwija, choć wciąż jest nieco senna. W pewnym momencie wpada w straszliwą monotonię i w tym stanie trwa do końca. Trochę dziwny utwór a ponadto jest dość słaby na tle już przesłuchanych.


Rozpoczyna się tajemniczy i mroczny balet. Na całkowicie czarnym, nocnym tle scenografii, piękna, ubrana na biało, baletnica rozpoczyna swój taniec. Księżyc zawieszony na niebie świeci jasno, chociaż jest tylko jego tekturową imitacją, przypiętą do makiety scenograficznej. Piękna, malownicza, nastrojowa kompozycja. Wyjątkowy utwór. Melodia jest łagodna, delikatnie wzmocniona poprzez perkusję.

6. Child Lost In Wilderness.

Jeszcze raz wkraczamy w łagodne, melodyjne dźwięki. Skromna melodia, oparta o delikatny syntezator, z lekka naśladujący fortepian, oraz ciekawe, dziwne tło dźwiękowe, kojarzące się ze zwykłym plumkaniem. Mimo delikatnych zmian, muzyka jednak brzmi niezwykle monotonnie. Jak dla mnie - zbyt monotonne to jest, usypiająca muzyka. Takie trochę bezpłciowe jak na TD.

7. Sailor Of The Lost Arch.

Od samego początku jesteśmy wciągnięci w pewną łagodną i delikatną akcję. Utwór zapowiada się na bardzo podobny do poprzedniego. Jest nawet łagodniejszy. Morze nudy. Naprawdę, nie sądziłem, że będę aż tak negatywny w stosunku do TD. Przynajmniej ten utwór nie jest aż tak monotonny ale nie jest specjalnie ciekawy. Znowu bezpłciowość i nijakość. Co najwyżej średniej jakości plumkanie.

8. Verses Of A Sisong.

I jeszcze jeden "zamulacz". Obniża bicie serca do 0. Przynajmniej sekwencer jest dość intensywny ale reszta za to przymula. Kolejna nieciekawa kompozycja. Nawet nie potrafię się zmusić by coś ciekawego o niej napisać. Teraz już wiem czemu nie słucham tej płyty.

9. Silence On A Crawler Lane.

Remix utworu z 1995, wydanego na solowym albumie Edgara. W końcu coś dynamicznego. Skromna melodia i intensywna perkusja oraz eteryczne, chórkowe tło. W gruncie rzeczy też nudne.

Niestety, Chandra to nie jest ciekawy album. Zaczyna się dość przyjemnie i naprawdę fajnie ale później wkracza w odmęty nudy i przynudzania. Te utwory brzmią prawie identycznie. W zasadzie spodobały mi się tylko utwór nr 2. To naprawdę słaba płyta. Na koncertach nie zagrano nawet pierwszego czy drugiego utworu. Bardzo słaba pozycja, jedna z najsłabszych w ogóle. 2. Jeden dobry utwór i 2-3 takie nawet ok to za mało na coś więcej. Prawie zasnąłem z nudów przy słuchaniu tej płyty. Niestety, nie polecam.











niedziela, 1 listopada 2015

01.11.2015 - Wspominkowa recenzja Edgara Froese

20.01.2015 zmarł lider Tangerine Dream, Edgar Froese. Z tej smutnej okazji napisałem, z dedykacją dla Niego, recenzję Jego solowego albumu - Stuntman. Dzisiejsza recenzja jest również dla Niego. Tekst będzie dotyczyć Jego trzeciego albumu - Macula Transfer.


Album ten ukazał się w 1976 roku. Bardzo długo nie był dostępny na CD - dopiero w 1998 roku wyszło pierwsze wznowienie. Niestety, ze względów prawnych zniknęło ono z rynku niemal tak nagle jak się pojawiło. W 2001 roku ukazało się pirackie wznowienie bazowane na tym z 1998 roku. Łatwo jest odróżnić pirata od właściwego skarbu - wystarczy porównać zdjęcia dostępne w internecie. Sam oryginał ukazał się tylko w 1000 sztukach zanim został wycofany na żądanie Edgara Froese. W 2005 roku album powrócił na rynek - ale w zmienionej formie. Edgar nagrał od nowa wszystkie swoje stare płyty i wydał je ponownie. Ta recenzja dotyczyć będzie oryginalnego nagrania.

Całość muzyki możecie przesłuchać tutaj: Macula Transfer (cały album).

Na płycie jest 5 utworów a całość trwa ok. 35-36 minut. Album został nagrany kilka miesięcy wcześniej zanim cała trójka muzyków zajęła się nagrywaniem Stratosfear (1976). Utwory noszą dziwne tytuły ale łączy je jedno: wszystkie odnoszą się do numerów i nazw lotów jakie zaliczył bądź to sam Edgar lub z kolegami z zespołu.

1. OS 452.

Lot rozpoczyna się. Maszyneria powoli się włącza. Chwilę to potrwa. Rozpędza się. Tajemnicze brzmienie syntezatorów połączone z krótkim, gitarowym motywem. Nagle startujemy. Odrywamy się od ziemi. Wzbijamy się w powietrze. Gitara gra odważniej a tło dźwiękowe stanowią głównie chórki. Za oknem widać groźną ciemność. Pada deszcz. Przeszywa nas dreszcz strachu - czy dolecimy? Pojawia się gdzieniegdzie charakterystyczne, smyczkowe brzmienie taśm z mellotronu. Odważnie lecimy dalej. Lot ponad ziemią. Wszystko takie małe, drobne. Cały czas czujemy pewien niepokój. My się martwimy - a co muszą czuć piloci? Utwór brzmi pozornie jednostajnie ale wystarczy tylko wsłuchać się w tło. Tam dzieje się dość sporo wbrew pozorom. Po 6 minucie Edgar zaczyna grać nieco bardziej odważnie na gitarze. Przerwa w akcji. Napięcie wzbiera. Silnik przerywa. Na szczęście nic się nie stało. Wracamy na trasę, nucąc znajomą melodię ze Stratosfear... i się kończy. Nie ma melodyjki ze Stratosfear, to mój wymysł. ;)

2. AF 765.

Najdłuższy utwór na tej płycie - 11 minut. Znowu mamy bardzo dziwny początek. Maszyneria wydaje dziwne dźwięki. Lecimy. Bardzo szybko lecimy. Edgar Froese szybko przemierza niebiańską przestrzeń niczym Superman muzyki elektronicznej. Muzyka jest bardzo szalona i mroczna. Mroczny sekwencer oraz dźwięki rodem z psychodelicznej strony życia. Nasz bohater nie porusza się prosto a zygzakiem. Bo tak jest fajniej. Bardziej fajniej. Super. Mnóstwo krótkich ale sympatycznych, gitarowych motywów. W 3 minucie jest dłuższy popis od SuperEdgara. Sekwencer wrzyna się w umysł. Nieustannie pulsuje. Edgaromobil leci do przodu w szalonym, gitarowym tempie. Jeżeli poprzedni utwór był dla kogoś zbyt mocny to niech nawet nie próbuje włączać tego. Niektóre brzmienia kojarzyć się mogą nawet z Movements Of A Visionary z albumu Phaedra (1974). W sumie.. Edgar Froese był Wizjonerem. Prowadził Tangerine Dream naprzód. Inspirował i sam tworzył. Pod koniec 7 minuty pojawia się większa ilość elektronicznej, majestatycznej melodii - idealny motyw do intronizacji Mistrza. Przed końcem 8 minuty sekwencer drastycznie przyśpiesza, podobnie jak i gitara Edgara. W głowie 1000 głosów. Duchy dokonują ataku terrorystycznego na Edgaromobil. Dochodzi do starcia. Piu, Piu, Piu, Piupiupiupiu... Sekwencerowe działo strzela. Coraz szybciej i szybciej. Nagle - brak amunicji. Duchy przejmują Edgaromobil. :( I koniec utworu. :( Nawet eksplozji nie było. :(

3. PA 701. Nie, nie PACI. :) Ten utwór (niestety) nosi tylko PA w tytule. Mroczne klimaty niczym z soundtracku "Sorcerer" (1977) zrobionego przez Tangerine Dream. Pojawia się delikatna, skromna melodia. A może to nie mrok? Tylko pracujący silnik? Albo.. pożegnalny utwór. W końcu, jak czytaliście uważnie, to Duchy przejęły Edgaromobil. Nagle maszyneria sama startuje. Duchy tracą kontrolę nad pojazdem. Silnik pracuje na pełnych obrotach (sekwencer symuluje pracę silnika). Duchy zgrzytają ze strachu. Znikąd wyłania się Duch Edgara i gra na gitarze. Niekontrolowany lot w mroczną, nieprzystępną Stratosferę. W pewnym momencie nasz pojazd ma awarię. Silnik zaczyna pracować skokowo. Po krótkiej chwili udaje się jednak usunąć usterkę. Duchom chyba zaczyna gitara przeszkadzać. W końcu ona znika a pojazd wkracza w inny wymiar egzystencji.. do Raju, gdzie mellotrony radośnie kwilą, grają, przygrywają i co tam mają na taśmach (haki na oPOzycję?).

4.  QUANTAS 611. Silniki powoli startują. Wzbijamy się w przestrzeń elektronicznie kosmiczną. Jest ciemna noc. Nasz pojazd powoli przebija się przez cirrusy, cumulusy i inne kumulonimbusy (różne nazwy "gatunków" chmur). Pierwsza próba. Pojazd nigdy nie był testowany. Sporo dramatyzmu i niepokoju. Jeżeli ktoś chciałby wiedzieć jak brzmi ciemna, niespokojna, straszna noc - niech włączy ten utwór. Przebijamy się przez chmury. Utwór opisuje - dosłownie - a raczej "dodźwiękowo" - lot w ciemno.

5. IF 810. Szybki numerek. Bardzo dynamiczny i dość wesoły utwór. Tym razem siedzimy wygodnie w fotelu, zakładamy słuchawki i.. lecimy ! ;) Szybki sekwencer i piękne widoki z okna - zwłaszcza Chmurki. ;) W tym jedna piękna i fajna - Dominika. ;) Na pewno elektroniczne Słoneczko ładnie przyświeca. ;) Pojawia się ciekawy mellotron. Słychać promienie słoneczne. A także kawę parzącą się w ekspresie. W końcu lecimy w klasie biznesowej. Lot w blasku Słońca. Utwór niestety kończy się w środku naszego lotu i nie mam jak opisać lądowania. Ale pod opieką Słońca i Chmurek na pewno było szczęśliwe. ;)

Macula Transfer to świetny album. Artysta przedstawia różne historie w bardzo malowniczy, choć raczej minimalistyczny sposób. Tu nie ma zbyt wielu dźwięków na raz. Nie jest to też delikatna muzyka - chociaż brzmi raczej łagodnie to jest mroczna i nawet miejscami straszna. Fani Edgarowo-gitarowych brzmień także znajdą coś dla siebie choć zwolennicy sekwencerów mogą mieć poczucie zawodu.

Wielka szkoda, że tak ciekawa muzyka nie doczekała się prawdziwego wznowienia w swojej oryginalnej postaci. To niepowetowana strata dla fanów Tangerine Dream i solowych eskapad lidera zespołu, Edgara Froese.


środa, 28 października 2015

28.10.2015 - Młodzi, gniewni, zbuntowani i industrialni - Depeche (jeszcze) M(ł)ode

Dzisiaj dla odmiany będzie recenzja Depeche Mode. Mój świat muzyczny jest troszkę szerszy niż tylko nieskończona ilość (no dobra, bliska nieskończoności ;) ) płyt Tangerine Dream i SBB. Odmienne także będą "narzędzia badawcze". 

Ze względu na "niekompatybilność" moich aktualnych słuchawek (nauszne Philips SHP 1900) z ipodem, recenzja zostanie sporządzona w oparciu o odsłuch przeprowadzony na komputerze. Dodatkowo, przesłuchane zostaną pliki FLAC, a więc bezstratna kopia płyty (ale w mono - ze względu na moją wadę słuchu).

Dzisiejszy album to "Construction Time Again" z 1983 roku. Źródło - remasterowany CD z 2007 roku.





Co tym razem zaprezentował zespół ? Mocniejsze, bardziej industrialne i drapieżne brzmienie. To już nie czasy cukierkowatego "Speak & Spell" (1981) czy słodkoemowatego "A Broken Frame" (1982). Jak widać po okładce, zespół jest gotowy do zbudowania swojego nowego brzmienia. Idą zmiany - na mroczne. 

Zmienił się też nieco skład zespołu, co wprowadziło nowe, świeższe powietrze. Do Dave'a Gahana (wokal), Martina Gore'a (wokal, klawisze, teksty piosenek), Andy'ego Fletchera (klawisze) dołączył wykształcony muzycznie i już doświadczone Alan Wilder (perkusja, klawisze).

Brzmienie zespołu uległo zmianie m.in dzięki zastosowaniu samplingu. Różne dźwięki z otaczającego ich świata pojawiły się na płycie właśnie w ten sposób - zespół odtworzył to brzmienie z bazy próbek stworzonej dla danego syntezatora (bardzo mniej więcej jakoś to prawie jako-tako wytłumaczyłem :) ). Nowocześniejsze, "miastowe" brzmienie "Construction Time Again" było połączeniem mroku znanego już z poprzedniej płyty zespołu (choć podanego w bardziej cukierkowym wydaniu, nieco maźniętego sweet brokacikiem) oraz cięższego, bardziej metalicznego, "stalowego" i "przemysłowego" grania. Jest to zasługa nowych inspiracji muzycznych - członkowie Depeche Mode zaczęli słuchać podobnie grających muzyków i podchwycili tą stylistykę.

Kolejna zmiana dotyczyła tekstów. Stały się dojrzalsze. Tu nie ma zbyt wiele miłości - chyba, że ktoś ma na myśli miłość do pieniędzy. Chciwość i żądza pieniądza, apokalipsa ludzkości, brutalny obraz współczesnego świata oraz agresywna gospodarka zasobami naturalnymi - to są jedne z wybranych motywów i tematów pojawiających się w tekstach piosenek na tej płycie. Zmiana tematyki na poważniejszą jest jeszcze bardziej wyraźna kiedy przyjrzymy się temu o czym śpiewał zespół na poprzednim albumie - "A Broken Frame". Tu pojawia się trochę miłości ale także mrocznego, emocjonalnego i smutnego pisania (pewnie doskonale Wam znanego z mojego prywatnego fejsbuka). A dalej jeszcze pikantniej i też ciekawie - z ciekawszych tematów następnego albumu ("Some Great Reward", 1984) można wymienić rasizm, BDSM (czyli sadomaso a więc jeden z wielu ważniejszych hitów zespołu - "Master & Servant"), samotność. Przy okazji brzmienie stało się jeszcze bardziej mroczne i industrialne. Przy okazji, zapraszam do przeczytania mojej recenzji "Some Great Reward" (podlinkowanej pod tytuł płyty).

Czas przejść do najważniejszego - czyli "recenzji właściwej". 41 minuty i 9 utworów (nic nie wnoszącego, wręcz zbędnego, bonusa nie liczę) o brzmieniu mocniejszym i dojrzalszym niż dotychczas. Z całością możecie się zapoznać na Youtube tutaj. Dorzucono coś jeszcze ale to nie jest na tej płycie.

Otwierający płytę "Love, In Itself" wita nas mocnym basem i bitem. Pojawiają się ciekawe rytmy i melodie. Wszystko brzmi jednak znacznie mocniej niż na poprzednich płytach zespołu. Mnóstwo ciekawych zabiegów zostało zastosowanych - "fortepian", "trąbki" a nawet - króciuteńkie "solo gitarowe". Wszystko to urozmaica utwór, który pozornie składa się z samego tylko rytmu (na pierwszy "rzut ucha", rzecz jasna). Końcówka tego utworu jest bardzo dziwna jak na Depeche Mode - "krzyk" i melodia.

Następny utwór, zatytułowany More Than A Party, ma jeszcze mocniejszy i intensywniejszy rytm. Przewijają się sample rodem z fabryki - chociaż dla mnie to brzmi nieco jak tartak. Wciągający i dynamiczny utwór, mimo pewnej dozy monotoniczności. W 4 minucie utwór zaczyna drastycznie przyśpieszać. Zsamplowany "Tartak" pracuje na pełnych obrotach i nagle muzycy przełączają przycisk, i jak gdyby machnęli czarodziejską różdżką (ja tego nie wymyśliłem - to nawiązanie do tekstu piosenki: "The failed magician waves his wand / And in an instant the laughter's gone" / tłumaczenie: Niewprawny magik macha swą różdżką / W jednej chwili zamiera śmiech ), znikąd pojawia się pociąg. Oczywiście, nikt do studia nie "zaprosił" pociągu - to sample. No i brakuje słynnego, kraftwerkowskiego "Trans Europe Express" ;) Ale żarty (Jarre'ty?) na bok. ;)

Trzecia piosenka - Pipeline. Tym razem jesteśmy na placu budowy. Przewija się jakaś melodyjka na cymbałkach czy tam ksylofonie. W tle słychać ponure zawodzenie mnichów czy innych akolitów a może to robotnicy budowlani, "zabierający chciwym, dający potrzebującym" (tłumaczenie fragmentu tekstu piosenki) ? W tej piosence nie ma perkusji - jest tylko stukanie młotka o coś.  Muzyka brzmi monotonnie i pozornie jednostajnie - tyle, że Depeche Mode nie oddają monotonii jazdy po niemieckiej autostradzie (Kraftwerk - "Autobahn", 1974) a monotonię placu budowy. A przy okazji, panowie z Depeche Mode na pewno znali i cenili dokonania Kraftwerk (co ciocia wikipedia potwierdza :P ). Koniec - wyciszanie się melodii i puszczane, niemalże skandowane, słowo "never" (pol. nigdy).

Czwarty utwór - Everything Counts. Synthpopowo-indutrialny paszkwil na kapitalizm, korporacjonizm i niepohamowaną żądzę pieniądza wielkich firm. Kolejny rytmiczny i chwytliwy numer na tej płycie. Póki co - jedyny naprawdę popowy, mniej eksperymentalny. Wesoła melodyjna kontrastuje z ponurym tekstem o korupcji i chciwości. "Wszystko się liczy w dużych ilościach" - tak jak rytm i melodia w tej piosence. 

Następny kawałek - Two Minute Warning. Znowu chwytliwy rytm i sporo basów. Ponura wizja ludzkości po apokalipsie - "Nie ma płci, nie ma konsekwencji, nie ma współczucia / Nadajesz się tylko do zjedzenia" (tłumaczenie fragmentu piosenki). Miła w odsłuchu i dość taneczna piosenka.

Shame. Wstyd. Płynnie przechodzi z poprzedniego, poniekąd go kontynuując. Jeszcze raz mamy kontrast wesołej melodyjki (zwłaszcza "flecikowe solo" grane po refrenie) i smutnego tekstu. Oczami wyobraźni możemy wyobrazić sobie ludzkość walczącą między sobą oraz biedne i głodne afrykańskie dzieci. Między innymi o wstydzie za to, co przedstawiłem wyżej traktuje ta piosenka.

The Landscape Is Changing. Skocznie, wesoło. Brakuje jeszcze tylko "ludowo". Tym razem to nie małe dzieci płaczą ale Matka Natura, cierpiąca przez nas, ludzi. Zespół wzywa do dbania o przyrodę. Całość podana, oczywiście, w formie bardzo przyjemnej, rytmicznej i tanecznej.

Told You So. Przedostatni utwór na tej płycie. Chyba wiecie już czego się spodziewać - niesamowitego, wciągającego rytmu, dynamiki i fajnych basów. Jedna z moich ulubionych piosenek na tej płycie i zarazem chyba jedna z najbardziej rytmicznych. Ciężko jest mi napisać coś zupełnie nowego o tej piosence.

And Then... . I wtedy... PiSiory przejęły władzę. Przepraszam, nastąpił atak hakerski na mojego bloga. Nie mogę cofnąć skutków. Cóż więc mogę jeszcze napisać? Dla odmiany, zespół dał na koniec płyty łagodniejszy kawałek (chociaż tekst jest ekstremalny - coś o rewolucji i ufaniu we własne serce).

Tak samo jak i na poprzednich albumach Depeche Mode tak i na "Construction Time Again" króluje rytm. Nie jest on jednak cukierkowaty ale parę troszkę słodszych brzmień pojawia się tu i ówdzie. Wbrew temu co pisałem na początku, nie ma tu zbyt wielu sampli. To nie Schulze wczesnych lat 90-tych, który w zasadzie wciskał je wszędzie. Tu są raczej starannie dobranym, ciekawym a nawet zaskakującym dodatkiem. Do tego wszystko przyprawione dojrzalszymi, poważniejszymi tekstami, kontrastującymi z dyskotekowością całej tej płyty.

Nie mniej jednak, "Construction Time Again" oraz "Some Great Reward" to moje ulubione albumy Depeche Mode - a przynajmniej dwa najczęściej słuchane. Wam także mogą przypaść do gustu, jeżeli lubicie muzykę dość lekką, luźną, przyjemną i raczej imprezowo zabarwioną. Ja wolę instrumentalno-mandarynkową serię Dream Mixes gdyż nie przepadam za piosenkami i preferuję instrumentalne kompozycje. ;)

 

niedziela, 25 października 2015

24-25.10.2015 - Składanka jakich wiele?

W 2007 roku Tangerine Dream wydali mnóstwo płyt. Większość tego zbioru stanowiły różnorakie składanki. W ciągu tego roku dyskografia zespołu powiększyła się aż o 24 wydawnictwa ! Zespół wydał zarówno single (i pokrewne) jak i kilka albumów studyjnych oraz 4 DVD ze swoich koncertów. Powinienem był napisać, że wydali 5 DVD (i 25 wydawnictw w ogóle) ale ja nie uznaję "Live At Coventry Cathedral 1975" za "prawomocny" wpis w dyskografii zespołu.

Dygresję tą ograniczę do krótkiego stwierdzenia iż jest to historyczno-muzyczne fałszerstwo w mojej opinii. Niemniej jednak, od strony wizualnej stanowi ono cenny i rzadki przykład klasycznego Tangerine Dream w koncertowej akcji (nagrany przez BBC). Niestety, BBC wycięło oryginalną, improwizowaną muzykę i zamiast niej podłożone zostały dość obszerne fragmenty z albumu "Ricochet" (koncertowy album zespołu stanowiący niejako wybór najlepszych fragmentów z koncertów w 1975 roku). Cały oryginalny koncert ukazał się w ramach fanowskiego projektu Tangerine Leaves (vol. 4).

Notabene, udało się komuś dopasować dźwięk do zarejestrowanego video. Całość jest dostępna w dwóch częściach na Youtube: Cz. 1 i Cz. 2 . Możecie podziwiać piękno architektury sakralnej połączone z mandarynkowym wymiarem improwizacji. Ale to na boku. ;)

Niestety, moje dotychczasowe "narzędzia badawcze" uległy uszkodzeniu. Muszę się posiłkować swoimi zapasowymi słuchawkami (Philips SHP1900 - zwykle służą do grania, oglądania filmów itp. - to słuchawki "komputerowe"), sporo słabszymi od Brainwavz R1, których używałem do tej pory.

Wracając do meritum, przedmiotem dzisiejszej recenzji jest składanka "Tangines Scales". Pierwszy rzut oka na tracklistę daje nam bardzo ciekawy wybór utworów, jak również ich fragmentów, z drugiej połowy lat 80-tych. Są tu dwa wyjątki ale płyta nie zawiera żadnego naprawdę nowego materiału. Mimo różnych dopisków, mixów, editów to na płycie jest tylko jeden nowy remix.

Okładka wydania oryginalnego, Eastgate, 2007 (posiadanego przeze mnie)
  
Mandarynkowe wznowienie, Membran, 2009

Składanka ta ukazała się też w ramach box setu "The Electronic Journey" (10 CD, 2010), który również posiadam.


Co się więc na tej płycie znalazło ? Odrobina muzyki filmowej - dwa wyjątki z soundtracku do filmu "Miracle Mile" (płyta wyszła w 1989 roku a film udało mi się ściągnąć z internetu i jest na liście pozycji do obejrzenia), klasyk z albumu "Optical Race" (1988), fragmenty z lubianego przez fanów albumu "Poland" (tak jakby półkoncertowy, 1984) oraz ostatni utwór z albumu "Underwater Sunlight" (1986, notabene zespół omyłkowo jako tytuł utworu podał tytuł płyty). Całość trwa nieznacznie ponad 1 godzinę.

1. After The Call. Pierwszy utwór jest jednym ze wspomnianych wyżej fragmentów z bogatego dorobku muzyki filmowej Tangerine Dream, mocno pomijanej na koncertach i na składankach przez zespół (akurat ten utwór był grany na żywo - w 1988 roku w ramach trasy koncertowej oraz jednorazowo w 2007 roku). Rytm przypomina niepokojące uderzenia zegara. Całość wzmacnia łomocząca perkusja, która staje się coraz intensywniejsza. Muzyka staje się coraz bardziej niespokojna i dynamiczna. Ok. 1:20 muzyka staje się jeszcze bardziej rytmiczna i dynamiczna, bez łomoczącej, "walącej" perkusji. Da się wyczuć dramatyzm w tym utworze ale jest to podane w bardzo lekki, zrytmizowany sposób.

2. Barbakane. Z Hollywood zespół powędrował aż do mroźnego, powoli chylącego się ku upadkowi PRLu (zespół koncertował u nas w grudniu 1983 roku - Klaus Schulze miał szczęście koncertować w lecie bodajże). Nie jest to oryginalna wersja tego utworu ani wycinek z niej lecz remix - z roku 1995. Oryginalne brzmienia i motywy zostały wzbogacone nowymi. Całość jest niezwykle rytmiczna i dynamiczna a nowe elementy niczego nie psują. Nadają one całości nieco mroczniejszego tonu, szczególnie to słychać w 2-3 minucie. Dodano nowe zakończenie - utwór nie przechodzi w Warsaw In The Sun, jak ma to miejsce w oryginalnym nagraniu.

3. Horizon (Warsaw Gate Mix). Tytuł sugeruje iż będzie to remix ostatniego utworu z płyty "Poland". A tytułowa brama warszawska to zapewne brama Uniwersytetu Warszawskiego, na którym mam ogromną przyjemność doktoryzować się w zakresie nauk o polityce publicznej albo, nieistniejąca obecnie, Żelazna Brama. Niestety nie wiem co zespół miał na myśli. Ja osobiście stawiam na bramę UW. ;) Szerzej o tej drugiej możecie przeczytać tutaj: 10 miejsc w Warszawie, które nie istnieją .

Brama Warszawska - wersja pierwsza ;)



Brama Warszawska - wersja druga ;)


Utwór zaczyna się od mrocznych, tajemniczych dźwięków. Mroźna, ciemna noc. 20 stopień zasilania. Księżyc świeci. Jego światło odbija się od zamarzniętej "miniaturowego akwenu morskiego". Piękna niewiasta przegląda się w lodowym zwierciadle. Nagle w jej głowie pojawia się ciekawy, intrygujący i przyjemny motyw. Melodia tkwiąca w jej umyśle zahipnotyzowała ją. Tangerine Dream dodali delikatny bit do całości i rozpoczyna się orgia sekwencerów. Mały, mroźny, zimowy hołd dla Sfinksa ze "Sphinx Lightning". Zespół nie wprowadził do tego utworu żadnych nowych elementów. Wszystko brzmi "po staremu". Jest rytmicznie, dynamiczne i sekwencerowo. Przydałoby się jednak przygotowanie nowego zakończenia. Nie podoba mi się ten zabieg z urwanym utworem - zwłaszcza, że na płycie zmieściłaby się całość !

4. House Of The Rising Sun (Southend Mix). Dom Wschodzącego Słońca. Pierwszy Słoneczny akcent na tej płycie (celowo z dużej litery! ;)  Nie, nie lubię Dark Souls i rycerzy słońca czy jak im tam. Po prostu mam swoje Słoneczka - 2 Agnieszki, Justynę, Weronikę i Marlenę oraz jeszcze jedną osobą - Dominikę-Chmurkę ;). Do Słoneczek zalicza się też jeszcze jedna osoba ale nie mogę powiedzieć kto - najwyżej na ucho ;) ). 

Oryginalna wersja tego utworu była jednym z bisów granych podczas koncertów zespołu w 1988 roku. Jest to jedna z niewielu kompozycji, które nie są autorstwem Tangerine Dream - w tym przypadku utwór jest oparty o tradycyjną, folkową balladę z Nowego Orleanu (mieście w amerykańskim stanie Luizjana). Pierwsze nagranie tego utworu pochodzi z 1933 roku zaś zespół The Animals wydał swoją wersję jako singiel w 1964 roku. Była ona niezwykle popularna i osiągnęła szczyt listy przebojów. Z ciekawości włączyłem sobie tą aranżację i rozpoznaję znajomą melodię. Oczywiście aranż Tangerine Dream jest zupełnie inny i pozbawiony wokalu.
Cover TD brzmi zadziwiająco łagodnie i ciekawie. Czuć iż zespół wzbogacił oryginalną melodię (fortepian, syntezatorowe chórki). Klawisze także zdają się być ciekawą wariacją na temat oryginalnego brzmienia organów w coverze grupy The Animals. Ok. 1:30 zespół zaczyna grać na rockową nutę. Do gitary dołącza się saksofon (mandarynkowa królowa Linda Spa !). Pojawiają się też przetworzone motywy z oryginalnej wersji (a raczej z wersji źródłowej). Po raz kolejny zespół ubogacił swoją muzykę brzmieniem saksofonu. W coverze znalazło się miejsce nawet na solówkę saksofonistki. Od jej wejścia przez cały pozostały czas trwania utworu saksofon jest bardzo wyraźnie obecny a nawet ma "ostatnie zdanie" i zamyka utwór. Bardzo piękna, kreatywna i zauważalnie odmienna od oryginału instrumentalna interpretacja. Na dodatek jest to jedyny nowy utwór na tej płycie.

Na Youtube nie ma tego remiksu ale jest dostępna oryginalna wersja z 1988: tutaj . Brakuje w niej mocy z wersji zremiksowanej a także wspaniałego saksofonu. Moc też ma wersja z koncertu z Tempodromu (21.09.2006 - ostatni koncert Tangerine Dream z Jerome Froese, synem Edgara). Ta wersja jest pozbawiona saksofonu a skupia się wokół dwóch gitarzystów. Co ciekawe, Thorsten Quaeschning, drugi (wówczas trzeci) klawiszowiec, gra na perkusji. Niesamowity, rockowy aranż.

5. Livemiles (Morning Glory Mix). Po raz kolejny cofamy się w mandarynkową przeszłość - znowu do roku 1988. W tym bowiem to roku ukazał się (ćwierćkoncertowy?!) album "Livemiles" ("Live Miles" - także i taka pisownia jest stosowana ale to nie ma nic wspólnego z Miles'em Davisem, muzykiem jazzowym). Zespół na płytę wybrał obszerny fragment (ok. 1/3) pierwszego utworu. Świetnie wybrany moment otwarcia tego wycinka. Mnóstwo rytmu i delikatna melodia. Po pierwszej minucie włączają się sekwencery i muzyka staje się znacznie żywsza oraz bardziej dynamiczna. Zespół cały czas gra dość łagodnie i delikatnie. Koniec 3 minuty przynosi kolejną dawkę mocniejszego brzmienia. Mocna, rytmiczna perkusja jak w hitowym "Dolphin Dance". Niestety, moje tymczasowe słuchawki nie pozwalają mi w pełni cieszyć się jakością i pięknem tej muzyki. Sporo chórków, "flecików" a także odrobinka bardziej klasycznych partii (np. fortepian ok. 6:20). Nie zabrakło też sekwencerów i rytmu. Znowu muszę pochwalić dobór momentu końcowego.
"Livemiles" jest kolejnym pomijanym albumem - w zasadzie pojawiał się tylko w ramach trasy koncertowej w USA w 1988 roku a także raz w 2004 roku i w 1987 (chociaż na płycie umieszczony został studyjny remix tych partii - koncert o tyle ważny gdyż jest to ostatni występ zespołu z Chrisem Franke).
6. Storm Seekers / Cool Shibuya. Dwa utwory ale wrzucone w jedną ścieżkę na płycie. Oba pochodzą z rzadkiego, 6-cio płytowego boxu I-Box z 2000 roku. Pojawiły się także (ale osobno) na dwóch innych składankach wydanych w 2007 roku. Storm Seekers zaczyna się od pędzącego, głośnego sekwencera otoczonego tajemniczymi, dziwnymi dźwiękami a także mięciutką, łagodną "kołderką dźwiękową" (nie umiem tego lepiej opisać). W późniejszej części pojawiają się dodatkowe klawisze o ciekawym brzmieniu. Utwór praktycznie brzmi bardzo podobnie cały czas. Cool Shibuya zaczyna się w momencie jak się kończy pierwszy utwór. W zasadzie jest to drugi raz to samo ale sekwencja brzmi inaczej i jest, moim zdaniem, znacznie bardziej interesująca.

7. Story Of The Brave (Vienna Mix). Tym razem utwór z lat 1992 (debiut na koncertach w USA) - 1994 (w tymże roku ukazał się on w wersji studyjnej, finalnej na singlu promującym najnowszy wówczas album zespołu - "Turn Of The Tides" z 1994 roku). Po trasie amerykańskiej z 1992 roku, zespół do tego utworu powrócił zaledwie dwa razy - na dwóch koncertach w 2007 roku. Dla spragnionych wrażeń - zespół w 2004 roku wydał album "Arizona Live" (2 CD) zawierający kompletny zapis jednego z dotąd nieopublikowanych koncertów z trasy z 1992 roku, stanowiący uzupełnienie a także przeciwwagę do wcześniejszej płyty zespołu dokumentującej występy grupy w ramach tej trasy koncertowej - "220 Volts Live" (1993).

Ta wersja została oznaczona jako remix. W swoim zbiorze posiadam też wersję oryginalną. Od początku utwór jest nieco smutny ale ożywia go dość rytmiczna perkusja. Do klawiszy w późniejszej części utworu dołączają chórki. Melodia ulega zmianie w drugiej minucie i od tej pory ulega ewolucjom. Od 3 minuty brzmienie kompozycji przybiera barwy, które naprawdę łatwo skojarzyć z brzmieniem albumu "Turn Of The Tides" (1994).

Są różnice w brzmieniu tych utworów ale wydaje mi się iż jest to kwestia masteringu. Nie wyklucza to możliwości iż remix został zmieniony w naprawdę niewielkim stopniu. Oba te utwory brzmią zauważalnie odmiennie na moich tymczasowych, jakościowo gorszych, słuchawkach. Voices In The Net nie uznaje tej wersji utworu za remix. Zresztą cyfrowe wydanie tego albumu, dostępne w sklepie zespołu, opuszcza część podtytułów. Oznacza to iż mógł zostać inaczej zmasterowany. Nie ma więc mowy o żadnym remiksie utworu Story Of The Brave - jedyna inna oficjalna wersja to wykonanie z koncertu z 1992 roku znajdujące się na wspomnianym już wcześniej albumie "Arizona Live" (2004).

8. Sungate (Red Rock Version). Brama Słoneczna. Drugi element Słoneczny na tej składance. Tym razem klasyk z albumu "Optical Race" (1988). Tak jak wspomniałem wyżej, cyfrowa wersja tego albumu opuszcza podtytuł co oznacza iż jest to oryginalna wersja tego nagrania.

Tym razem opis / cytat z mojej recenzji albumu "Optical Race": "Bardzo słoneczny kawałek (patrz: tytuł). Słoneczna Brama rozpoczyna się od syntezatorowego obrazu promieni Słońca. Po nim następuje głównie fortepianowa melodia, wzbogacona o syntezatorowe wstawki. Ok. 1:40 pojawia się gitara (na krótko) i utwór staje się bardzo rytmiczny. W ok. 2:05 mamy solo gitarowe. Pod nim jest melodia i piękne chórki. Jeden z najlepszych utworów na tej płycie. Solo kończy się ok. 2:50. Gitara powraca ok. 3:15. Utwór nie trwa nawet 5 minut a jest jednym z najpiękniejszych na tej płycie. Znacznie lepszy od tytułowego. Słoneczny utworek. :)".
Odsłuch wersji z "Tangines Scales" potwierdza moje przypuszczenia - to jest oryginalna wersja tego utworu, nie późniejszy remiks bądź nowa aranżacja.
9. Teetering Scales. Drugi wycinek z muzyki do filmu "Miracle Mile" (wydanej na CD w 1989 roku). Od początku mamy do czynienia z bardzo szybkim sekwencerem oraz niepokojącym, groźnym dźwiękiem w stylu bicia dzwona czy zegara. Melodia odzwierciedla uczucie strachu, niepokoju. Trochę się może kojarzyć z pierwszym utworem z tej składanki - After The Call - ale to są zupełnie odmienne kompozycje.

10. Underwater Twilight (omyłkowo zatytułowany jako Underwater Sunlight - co stanowi Słoneczny tytuł albumu Tangerine Dream z 1986).

Jeszcze raz posłużę się cytatem z własnej recenzji - album "Underwater Sunlight", 1986:

"Ostatni utwór na tym albumie nosi dość przewrotny i zaskakujący tytuł - "Underwater Twilight". Znowu mamy "podwodne dźwieki" i tajemniczy nastrój budowany przez nie. Dominują one na początku, wspierane przez ciche chórki. Podwodna fauna kładzie się spać. Delfiny i wieloryby również. W 1:45 coś burzy nastrój. Wchodzi rytm i perkusja. Całość jest dość spokojna mimo trochę intensywnej perkusji. Właściwa melodia wchodzi w 3 minucie. Znowu Mandarynki plumkają. Całość jest przyjemna i miła dla ucha. Jest to drugi najspokojniejszy utwór na stronie B (zaraz po "Scuba Scuba"). W 5:37 jest niesamowicie piękny dźwięk będący niejako w tle. Niestety, utwór ten urywa się nagle i nie ma "właściwego" zakończenia. Nie jest to błąd niestety. Szkoda, że taka drobna rzecz musi psuć ten przyjemny i spokojny utwór.".
"Tangines Scales" jest niestety niczym nie wyróżniającą się składanką. 8 na 10 utwór na niej zawartych pochodzi z łagodnie brzmiących lat 80-tych. Na płycie znalazł się tylko jeden nowy utwór: House Of The Rising Sun (Southend Mix). Dobór utworów jest dość udany ale i zaskakujący - np. dwa utwory przedstawiające dorobek soundtrackowy zespołu, który ukształtowany został przede wszystkim w latach 80-tych, pochodzące z tego samego albumu czy umieszczenie tutaj kompozycji "Storm Seekers / Cool Shibuya". Sam remix będący jedyną nowinką jest udaną wersją nagranego utworu.

Parafrazując swoją poprzednią wypowiedź i jednocześnie udzielając odpowiedzi na pytanie postawione w tytule niniejszego posta, "Tangines Scales" jest, niestety, składanką jakich wiele. Wyróżnia się ciekawym tytułem, który przyciąga fanów zespołu ale nie jest pozycją, której posiadanie jest zalecane. Nawet dla największych fanów. Oni wszystkie te kompozycje znają a nawet pewnie umieliby je zanucić. ;) W zasadzie płytę kupuje się tylko dla wspomnianego wcześniej remiksu.
Uwzględniając całość moich rozważań, niestety nie mogę wystawić pochlebnej noty składance "Tangines Scales" (2007). Nie prezentuje ona żadnej wartości rynkowej - wręcz przeciwnie: za podtytułami i oznaczeniami typu "mix", "remix" nie kryje się nic nowego (poza jednym wyjątkiem). Niestety, z ciężkim sercem wystawiam ocenę dopuszczającą (2). Gdyby nie ten jeden nowy remix to nie myślałbym zbyt długo nad ocenieniem tej płyty w najgorszy możliwy sposób - czyli oceną niedostateczną (1). W zasadzie można kupić tą płytę - ale tylko jeśli ktoś dąży do uzbierania kompletnej dyskografii zespołu (a ta jest olbrzymia). W innym przypadku nawet nie warto sięgać po ten album.

P.S: Ale zawartość muzyczna jest świetnej jakości - w większości przypadków. ;)
P.S 2: Myślałem, że się wyrobię przed północą a w tym momencie właśnie 3:00 wybiła na zegarze mojego komputera...
P.S 3: Dobranoc! ;) / Dzień dobry ! ;)