poniedziałek, 17 października 2016

17.10.2016 - Beatlesi w Hollywood

Dzisiejszy tekst będzie dotyczył świeżej płyty, choć nie jest ona już ciepła. Ukazała się na początku września a dopiero teraz moje fundusze pozwoliły na zakup egzemplarza. Jak zapewne się domyślacie po tytule - będzie o Beatlesach.

Tekst dedykowany jest pięknej M. ;)

Być może nie umknęło Waszej uwadze iż stosunkowo niedawno (nieco ponad miesiąc temu) ukazał się album "Live At The Hollywood Bowl". Jest to reedycja tegoż samego albumu z 1977 roku. Warto zaznaczyć iż jest to także pierwsze oficjalne wydanie na CD. Można było bowiem zdobyć bootlegi z tych nagrań. Albo oryginalnego winyla i szpanować. Choć Beatlesi w 1977 już od dawna nie istnieli jako zespół to najwyraźniej uznano, że wydanie koncertowego albumu zespołu po tylu latach będzie miało sens i się opłaci finansowo. Była to pierwsza płyta koncertowa Beatlesów choć wydana po kilku latach od rozpadu zespołu.

4 ciacha na wynos. Jeszcze świeże tzn. młode ;)
Tak więc wydano składankę zawierającą materiał z dwóch koncertów nagranych w tym samym miejscu  - amfiteatr The Hollywood Bowl w Los Angeles. Zespół zagrał tam zarówno w 1964 roku (23.08) oraz w 1965 (30.08). Nie było żadnych cudów, trójwymiarowych ekranów czy ogólnego szoł ale mimo wszystko to było coś - Beatlesi, jedna z najbardziej kultowych grup w historii muzyki popularnej, na wyciągnięcie ręki. Sami Beatlesi o sobie (ustami Johna Lennona) bodajże powiedzieli, że są bardziej popularni od Jezusa.

Typowe ujęcie z koncertu Beatlesów. Zwróćcie uwagę na kolorystykę - oznacza, że zdjęcie jest bardzo stare ;)



The Beatles mieli w tym okresie (1964-1965) swoje przygody z Hollywood - a ściślej to z filmowym biznesem. Stali się tak popularni, że bardzo szybko zagrali we własnych filmach. Z własną muzyką na dodatek. Kilka piosenek z ich "muzyki autofilmowej" (a więc z nimi w rolach głównych) pojawiło się także i na Live At The Hollywood Bowl.

Wydanie z 2016 roku, pierwsze oficjalne na CD, poza oryginalnym zestawem utworów zawiera także 4 bonusy. Całość została zremasterowana i naprawdę zyskała nowe życie (znałem ten materiał z jakiegoś bootlega). Łącznie na płycie jest 17 piosenek a całość trwa trochę mniej niż 45 minut.

Prawa autorskie Beatlesów są bardzo mocno chronione i na youtube nie znajdziecie żadnej kopii albumu. Co najwyżej jakąś zapowiedź. Natomiast nie ma problemu ze znalezieniem nagrań audio i video z koncertów. W miarę możliwości postaram się dla Was coś podlinkować.


Cały (?) występ zespołu w The Hollywood Bowl w 1964 roku.

Nie będę już więcej czasu Wam zabierał. Oto oni - The Beatles !

1. Twist And Shout (1965) (podlinkowałem krótki trailer tego utworu - oficjalny)

Pierwszy utwór, najwyraźniej początek koncertu. Słychać pisk i szum fanów, ekstazę i podniecenie publiczności. A zespół zaczyna od krótkiej wersji Twist And Shout (z ich debiutanckiego albumu Please Please Me, 1963). Słychać wokal Johna Lennona (główny) oraz wszystkie instrumenty, włącznie z basem Paula McCartneya. Krótkie powitanie wśród rozentuzjazmowanego tłumu.

2. She's A Woman (1965)

Nowszy utwór. Zespół zaczyna od razu po finiszu Twist And Shout. Mocny i wyraźny, niemalże pogrubiony, bas. Całość wydaje się brzmieć jakbyśmy stali tuż przy scenie, przy głośniku, w tłumie rozpiszczanej młodzieży. Przy refrenie emocje tłumu narastają. Nawet solówka nie działa tak na ludzi jak Paul krzyczący "She's A Woman". ;) Na końcu - John dziękuję ludziom i zapowiada kolejną piosenkę.

3. Dizzy Miss Lizzy (1965) (podlinkowałem video z koncertu w The Hollywood Bowl)

Porządny rock and roll. Niby powolny i spokojny ale drapieżny i zachęcający do tańca. Emocje znowu sięgają zenitu kiedy wchodzi wokal. Brzmi jak "pogrubiona", porządna wersja. Na końcu przemawia Paul.

4. Ticket To Ride (1965) (podlinkowałem video z koncertu w The Hollywood Bowl)

Też wywołuje emocje tłumu. Wyraźnie słychać Lennona na wokalu. No i Ringo Starra na perkusji. Brzmi mocniej niż wersja z płyty "Help!" (1965), za sprawą mocnej, wyrazistej perkusji i głośnego basu. Nie pominęli także mocnej końcówki, ta brzmi jeszcze lepiej.

5. Can't Buy Me Love (1965) (podlinkowałem video z koncertu w The Hollywood Bowl)

Wielki hit z "A Hard Day's Night" (1964). Bez żadnej zapowiedzi. Szaleństwo tłumu. Chyba wszyscy kochają Paula. Piosenka brzmi ciekawie, choć jest po prostu prostą reprodukcją tego, co na płycie. Bez żadnych zmian. To po prostu solidna "koncertówka". 

6. Things We Said Today (1964) (podlinkowałem video z koncertu w The Hollywood Bowl)

Kolejny utwór z "A Hard Day's Night" (1964) ale tym razem z koncertu z 1964 roku. Słychać zapowiedź Paula. Mówi, że to piosenka z ich ostatniego albumu (w 1964 promowali A Hard Day's Night). Jedna z moich ulubionych piosenek z tego albumu. Tu w bardzo mocnej i wyrazistej wersji. Pełna szczegółów choć wokal chyba lepiej brzmiał na wersji studyjnej. O ile mi się wydaje, tu śpiewa zarówno Paul jak i John. Jest taki moment, gdzie muzycy grają mocniej a potem nagle łagodzą swoje brzmienie (Paul wówczas krzyczy "Yeah!").

7. Roll Over Beethoven (1964) (podlinkowałem video z koncertu w The Hollywood Bowl - 1965)

A tym razem szybki numerek ale nie Beatlesów a Chucka Berry'ego. Oryginalnie ukazał się na drugim albumie Beatlesów - With the Beatles (1963). Jest to bardzo szybka i skoczna piosenka z wokalem za szybkim, żebym był w stanie zaśpiewać. ;) Sympatyczna piosenka. I nie zapomnijcie przekazać Czajkowskiemu newsów - o rock and roll'u oczywiście. ;)

8. Boys (1964) (Fragment z filmu związanego z recenzowaną płytą: The Beatles - The Touring Years)

Tym razem piosenka z debiutanckiego "Please Please Me" (1963). Jedyny kawałek na tej płycie z wokalem Ringo Starra (perkusista Beatlesów). Jak wiecie, na każdej płycie Beatlesów, mimo wyraźniej dominacji Paula McCartneya i Johna Lennona, zawsze było miejsce na 1-2 piosenki od Georga Harrisona (gitarzysta) i Ringo Starra.  Także na koncertach. Kolejna sympatyczna piosenka. Słychać, że Ringo jest zakręcony. Gitary jest mało za to mocno słychać bas. Uwielbiam ten słodki wokal chłopaków udających nastoletnie dziewczynki. Gitara jest najbardziej wyraźna w zasadzie tylko podczas solówki George'a. Wydaje mi sie, że grają nieco szybciej niż na płycie.

9. A Hard Day's Night (1965) (podlinkowałem oficjalny, kilkunastosekundowy trailer tej piosenki na płycie koncertowej)

John zapowiada i wspomina o drugim filmie zespołu ("Help!", 1965). Ciekawy aranż. Brzmi jakby nieco inaczej, detale są bardziej wyraźne. Mam poczucie, że chłopaki grają nieco wolniej niż na płycie. Zupełnie inna końcówka niż na albumie. Osobiście wolę tą studyjną.

10. Help! (1965)

Jeszcze raz John zapowiada. Wspomina o filmie o tym, o czym jest ta piosenka. Mocna, wyraźna i po prostu solidna wersja. Słychać charakterystyczny wokal Johna i wokal wspierający Paula. Bas przyćmiewa gitarę elektryczną.

11. All My Loving (1964) (sama muzyka + zdjęcia, zawiera też dwie następne piosenki)

Piosenka z drugiej płyty zespołu. Szybki numerek o miłości. Bardzo romantyczny tekst o tęsknocie a muzyka zagrana z pazurem. Jeden z lepszych kawałków z "With The Beatles" (1963). Przynajmniej tu słychać gitarę. :) Lennon zapowiada następną piosenkę - żartobliwie nazywając ją starym przebojem ("it's an oldie") i wspomina, że jest sprzed roku. Cóż, Beatlesi tak mieli - co rok to kilka przebojów. :)

12. She Loves You (1964)

Jeden z pierwszych singli Beatlesów (1963). Słodka i miła dla ucha piosenka o miłości. Jest też wersja niemiecka (Sie Liebt Dich, oficjalna). 

13. Long Tall Sally (1964)

Tym razem Lennon i cover Little Richarda. Koniec koncertu, piosenka zapowiadana przez Paula jako ostatnia tego wieczoru. Szybki i porządny rock and roll, podobny do Roll Over Beethoven ale z mocniejszym wokalem, znacznie głośniejszym. Jedna z najlepszych solówek gitarowych. 

Bonusy

Jako bonus do wydania 2016, umieszczone zostały 4 utwory z tych dwóch koncertów - po dwa z 1964 i 1965. Jest też wśród nich piosenka z wokalem George'a Harrisona ale nie zdradzę Wam która. ;) Przeważnie w recenzjach pomijam bonusy ale tym razem zrobię wyjątek - bo mam wspaniałe Czytelniczki. ;)

14. You Can't Do That (1964)

Kolejna, ostatnia już, piosenka z A Hard Day's Night (1964). Brzmi odmiennie od wersji płytowej. Ta rock and rollowa wersja bardziej mi się podoba. Jest niesamowicie rytmiczna i po prostu przyjemna.

15. I Want To Hold Your Hand (1964)

Jeszcze jeden wczesny singiel Beatlesów. Brzmi odmiennie i nieco szybciej (zwróćcie uwagę na początek). Słodka i nieco naiwna piosenka o miłości, wyrażanej poprzez trzymanie się za ręce. Niesamowicie przyjemna wersja.

16. Everybody's Trying To Be My Baby (1965)

Jedyna piosenka śpiewana przez George'a Harrisona. Pochodzi z albumu "Beatles For Sale" (1964). Brzmi delikatnie inaczej niż wersja studyjna. Interesująca solówka. Lubię tą piosenkę. Żałuję, że nie jestem tak rozchwytywany przez dziewczyny jak podmiot liryczny w tej piosence. :P

17. Baby's In Black (1965)

Też z Beatles For Sale. Brzmi ciężej, za sprawą tego mocnego basu, oraz wolniej. Jedyny tak powolny utwór ale wbrew pozorom nie jest to żaden zamulacz. Bez żadnej solówki ani żadnego tekstu na koniec. Warto wspomnieć żartobliwą zapowiedź Johna - ale kto zna angielski ten wyłapie żart. :)

Więcej materiałów audio / video nie znalazłem. Podlinkowałem za to prawie całą oryginalną część (niektóre utwory to tylko oficjalne zapowiedzi i brakuje też koncertowej wersji Help! oraz She's A Woman ).

Całość stanowi niezłą gratkę dla fanów The Beatles. Rzadkie wydawnictwo, pierwszy raz na CD (oficjalnie, z beatlesowskim jabłuszkiem - Apple Records - nie tym od iPhonów i innych iRzeczy). Jakość nagrania jest co najmniej dobra. Sporo tu tzw. audience noise (hałasu publiczności) ale cóż - urok koncertów Beatlesów. Czasem brakuje gitary elektrycznej za to fani (i fanki) Paula McCartneya zdecydowanie nie będą narzekać na brak basów oraz jego wokalu.

Na płycie nie ma żadnej nowej piosenki (choć np. She's A Woman poznałem dopiero jak słuchałem tej płyty - teraz mam inny album zespołu który zawiera też tą piosenkę). Przeważają piosenki z albumów "A Hard Day's Night" (1964) i "Help!" (1965) ale to zrozumiałe - zespół podczas tych koncertów promował przede wszystkim swoje najnowsze wydawnictwa.

Całość jest po prostu gratką dla fana. W oficjalnej dyskografii Beatlesów są jeszcze 2 płyty koncertowe (Live At The BBC - dwie części, z czego druga ukazała się stosunkowo niedawno bo w 2013 roku). To dobra płyta i warto ją mieć ale priorytetem są albumy studyjne. O i filmy Beatlesów powinienem zobaczyć. Muzykę mam na CD. Samo "Live At The Hollywood Bowl" zasługuje na co najmniej 4. Dobra jakość dźwięku (materiał był remasterowany z oryginalnych taśm z połowy lat 60-tych) ale sporo hałasu rozwrzeszczanej i rozhisteryzowanej młodzieży oraz czasem bywa za mało gitary (za to basu tu nie brakuje - przynajmniej na moich słuchawkach).

Ciężko mi coś więcej napisać na sam koniec. Jak zapewne zauważyliście, w ogóle z trudem mi przychodzi pisanie o muzyce nie będącej elektroniką. Nie będę więc zdziwiony, jeśli ktoś powie, że to słaby tekst. Jak zawsze - czekam na Wasze komentarze. ;)

poniedziałek, 10 października 2016

10.10.2016 - Minirecenzja - Magnetic Fields

Tekst ten powstał jako reakcja na niedawny (zaledwie kilkanaście minut temu) odsłuch albumu "Magnetic Fields" (1981) Jean Michel Jarre'a. Jest to druga recenzja tej płyty na moim blogu. Oryginalny tekst ukazał się w marcu 2015 roku tutaj. Notabene, w moje imieniny (17.03).

Recenzja w swojej pierwotnej formie ukazała się na moim prywatnym fb (pod tagiem #minirecenzje i #SłonecznikSłucha ). Z omawianym albumem możecie się zapoznać np. tutaj:


Na filmie widać też okładkę albumu, więc nie będę jeszcze raz jej wrzucać
-------

Magnetic Fields (1981) to kolejny wielki album Jean Michel Jarre'a. Tym razem muzyk odszedł od tworzenia spójnej, jednolitej muzycznej narracji na rzecz większej swobody i eksperymentowania z dźwiękiem. Słychać rozwój i czuć pewnego ducha łączącego, i spajającego ten album - to duch ziemi. Magnetic Fields (Les Champs Magnetiques dla frankofonów) jest znacznie twardszym albumem - wyraźne basy, sporo perkusji. Na tym gruncie, młody (jeszcze - co widać po okładce płyty) muzyk buduje zaskakująco łagodne i intrygujące melodie.

Warto w tym momencie przywołać chwytliwe brzmienia sekcji 1 i 3 Magnetic Fields Part 1, wypełniającej pierwszą stronę oryginalnego, czarnego jak włosy muzyka, winyla czy rozmarzone, letnie, wakacyjne i po prostu wesołe Magnetic Fields Part 5. Wspomniane utwory kontrastują z chwytliwym ale twardym Magnetic Fields Part 2, które jest najlepszym przykładem na zmyślne połączenie twardego brzmienia (choć twardego nie w znaczeniu rockowego czy metalowego) i wspaniałej, łagodnej, czarującej melodii.

Wspomniałem wcześniej o rozwoju. Muzyk odszedł od nieco smęcącej ale urokliwej elektroniki z lat 70. (kojarzycie magiczny klimat albumu Equinoxe z 1978 roku? ). Poza klasykami z lat 70., takimi jak ARP 2600 czy VCS3, Jarre podczas pracy nad Polami Magnetycznymi korzystał m.in z możliwości oferowanych przez Fairlight CMI. Jest to komputer muzyczny, służący także jako sampler. Szczególnie dużo nie-elektronicznych dźwięków pojawia się w środkowej sekcji Magnetic Fields Part 1. Domyślam się iż główny szkielet Magnetic Fields Part 3 (ten specyficzny "bit", "automatyczna praczka", jak go ochrzciłem podczas niedawnej "lektury" tego albumu), jest również zsamplowany. Ale nie jestem technikiem, nie znam się na sprzęcie. Jestem tylko krytykiem z dość poważnie uszkodzonym słuchem. I grafomanią. I rozwiniętą "wyobraźnią dźwiękową".

Bardziej eksperymentalna w swym wyrazie lecz znacznie bardziej lekkostrawna w porównaniu do poprzednich płyt artysty. Magnetic Fields zręcznie i ciekawie łączy poszukiwania dźwiękowe i eksperymenty muzyczne z nowoczesną formą. Muzyk zerwał z dotychczasowym stylem (choć i wcześniej potrafił wtłoczyć przebojowego ducha do poważnych suit - albumy Oxygene (1976) i Equinoxe (1978) ). Eksperymenty te miejscami zbliżają się do muzyki industrialnej ale tak na dobrą sprawę to czuć to gdzieś w końcówce Magnetic Fields Part 4 (taki fragment z wciąganiem łańcucha).

To jest naprawdę udana płyta. Nie jest kiczowata (jak niechlubne Teo & Tea z 2007) ani ciężka brzmieniowo (jak wspomniane wcześniej Oxygene i Equinoxe). Magnetic Fields jest płytą lekką (naprawdę, nawet Kraftwerk i Depeche Mode grają "cięższą" muzykę od tej, którą zaprezentował tutaj Jean Michel Jarre), miejscami wesołą i pocieszną. Bardzo przyjemnie się jej słucha zaś jej ciężar wcale nie ciąży tak mocno - dodaje jej wyrazu, jest jakby przeciwwagą dla tych melodii. Wyważone (i to dosłownie) piękno.

piątek, 7 października 2016

07.10.2016 - Minirecenzje 2: Orchestral Manoeuvres in the Dark & AERO

Miałem ochotę na napisanie kilku tekstów. Wyszły dłuższe niż poprzednie minirecenzje ale zostały napisane po odsłuchu. Oczywiście zostały opatrzone hasztagami #minirecenzje i #SłonecznikSłucha . Dzisiaj jakaś odmiana: OMD (debiut) i AERO (składanka od Jean Michel Jarre'a). Ze względu na długość tekstów, publikuję tylko 2 minirecenzje. Ze względu na ich długość, powinny to być "minirecenzje". ;)

Orchestral Manoeuvres in the Dark - Orchestral Manoeuvres in the Dark (1980) - napisane 05.10.2016

Dzisiaj nie było żadnych miłych chwil w busie. Paskudna pogoda i nie miałem ochoty. Przed chwilą sobie włączyłem nieco muzyki by trochę lepiej mi się pracowało. No i wybór padł na debiutancki album OMD, nazwany Orchestral Manoeuvres in the Dark (1980). Kiedyś słuchałem OMD, nawet kupiłem parę płyt ale przeszło mi i je sprzedałem (a jedną oddałem komuś za darmo).

Jakiś czas temu, znowu sobie ściągnąłem OMD. W trakcie odsłuchu pojawiła się myśl aby napisać jakąś minirecenzję.

OMD grają synthpop. Brzmi on znacznie odmiennie od wczesnego Depeche Mode. Brzmienie OMD jest trochę chłodne i miejscami nawet poważne ale nie jest ono całkowicie lodowate. Muzykę ocieplają np. mocne, wyraźne brzmienia gitary basowej, kilka bardziej skocznych kawałków (a wszystkie są bardzo melodyjne) i... jeden czy dwa wtręty saksofonowe.

Miejscami brzmienie nawet nawiązuje do Kraftwerk, jeśli nie bezpośrednio czerpie z niego. Zresztą Andy McCluskey, jeden z muzyków z OMD, bardzo ceni sobie muzykę Kraftwerk. Myślę, iż szczególnie czuć to w utworze "Dancing". Z jednej strony mamy tu taki trochę niezdarny, słodki taniec (ale jest to inny wymiar, rodzaj słodyczy niż w instrumentalnym Big Muff z debiutanckiej płyty Depeche Mode, wydanej w 1981 roku) z drugiej zaś... kilka krótkich, vocoderowych fraz i nieco mechaniczny bit. A z trzeciej strony zespół wrzuca w intrze do tego utworu urokliwy, nastrojowy jazz. Bardzo sympatyczny utwór.

Jeszcze jeden mechaniczno-Kraftwerkowy element odnalazłem w utworze otwierającym tą płytę - Bunker Soldiers. Tematyka piosenki niby ludzka - wojna i sprawy pokrewne. Jej brzmienie zaś jest bardzo mechaniczne, niemalże sztuczne, jakby w całości zaprogramowane.

Nie znam tekstów piosenek OMD ale one wydają się być bardziej skomplikowane i poważniejsze od wczesnych piosenek Depeche Mode. OMD nawet dość poważne piosenki (np. Electricity - jeden z singli z tej płyty) aranżuje na wesołą i sympatyczną nutę.

Jest melodyjnie, jest wesoło, jest elektronicznie. Całości się słucha naprawdę sympatycznie. Na tej płycie nie ma słabych momentów (w przeciwieństwie do Speak & Spell DM - nie przepadam za instrumentalnym Big Muff czy nieco homoseksualnym w swoim wydźwięku What's Your Name). 

Całkiem dobry synthpop. Choć OMD są w zasadzie z tej samej epoki co DM to jednak mają odmienną stylistykę. Brakuje tutaj młodzieńczej naiwności w brzmieniu. Całość brzmi dojrzale, choć okazyjnie muzycy "puszczają oko" (np. Red Frame, White Light - zaskakująca piosenka o... budce telefonicznej !). Zasłużona 5. Jak dla mnie - debiut OMD jest lepszy od debiutu DM (choć są takie piosenki ze Speak & Spell, które wprost uwielbiam np. Tora! Tora! Tora! ). Warto posłuchać. Polecam, Słuchający Słonecznik. 
 
-------------
 
Jean Michel Jarre - AERO (2004) - napisane 07.10.2016
 
Minirecenzja dedykowana dla kochanego i smutnego Słoneczka :*
  Dzisiaj w autobusie znowu nabrałem ochoty na jakieś miłe chwile z dźwiękami ze słuchawek. Muzykę Jarre'a odkryłem w gimnazjum i w zasadzie po gimnazjum jej już nie słuchałem. A szkoda bo wbrew pozorom nie jest taka tragiczna. Choć obecnie Jarre zdecydowanie nie jest na topie to jego nagrania z lat 70. i 80. wciąż są warte uwagi. O jednej z jego kultowych pozycji, Oxygene (1976). napisałem na blogu tutaj: http://pacisfear.blogspot.com/…/19042015-wpuszczam-troche-t… .

Dzisiaj chciałbym napisać o innej płycie tego muzyka - składance AERO z 2002 roku. W przeciwieństwie do typowego The Best Of, na płycie tej zawarte są nowe wersje starych, klasycznych kompozycji Jean Michel Jarre'a. Podobnie zresztą jest z The Mix (http://pacisfear.blogspot.com/…/02042015-mix-czyli-elektrow…) od Kraftwerk (1991). Warto w tym miejscu wskazać, że na AERO mamy dodatkowo 3 zupełnie nowe kompozycje.

Wspomniałem wcześniej, że AERO jest składanką z odświeżonymi wersjami dobrze znanych (wybrańcom ;) ) utworów. Nieprzypadkowo tytuł albumu jest zapisywany jako AERO a nie Aero albowiem AERO oznacza: Anthology of Electronic Revisited Originals (Antologia Elektrocznie Odświeżonych Oryginałów). AERO jest także blisko związane z "oxygene" czyli tlenem. Oxygene to tytuł pierwszej dojrzałej płyty muzyka. Ot taka mała "teoria spiskowa", drugie dno sprawy. :)

Wśród starych kompozycji znajdują się takie numery jak Oxygene Part 2, Oxygene Part 4, Equinoxe Part 4, Magnetic Fields Part 1 (tylko sekcja pierwsza). Całość jest połączona ze sobą "scenami", krótkimi, instrumentalnymi dodatkami. Przykładowo, przed Souvenir of China słyszymy jakieś wspomnienia z Chin, jakieś migawki aparatów fotograficznych, śpiew chińskich dzieci (podobnie jak na oryginalnej wersji z The Concerts in China z 1981 czy 1982 roku).

Dodatkowo, w bonusie jest zupełnie świeża wersja Rendez-Vous 4. Całkiem przyjemna ale to tylko bonus. :)

Wszystkie utwory brzmią znajomo ale czuć iż zostały odświeżone. W przeciwieństwie do Kraftwerk, Jarre zachował sam szkielet kompozycji i to, co jest z nimi kojarzone. Kraftwerk zaproponowali na The Mix zupełnie nowe aranże, Jarre na AERO tchnął nowego, współczesnego ducha w utwory z lat 70. i 80. (z wyjątkiem Chronology 6, który jest z bodajże 1993 roku). Wszystkie te utwory zostały wzbogacone i odświeżone ale nie brzmią pokracznie. Można obawiać się tego, czy nowy aranż np. nie zniszczy tego, co w Oxygene Part 2 najcenniejsze. Fakt, brakuje tu nieco tej atmosfery, którą Jarre zbudował na oryginalnej płycie ale za to utwór ten jest zdecydowanie żywszy i bardziej pobudzający. Podobnie jest np. z Equinoxe Part 3, gdzie brakuje tego mistycznego klimatu ale nie jest tragicznie. Może Jarre uznał iż nie ma co na siłę zachowywać starego ducha tych utworów bo współczesny słuchacz nie tego oczekuje od muzyki? Zapewne wychodząc z tego przekonania, postanowił wzmocnić rytm i basy. Słychać to np. w Oxygene Part 4, jednej z jego najbardziej znanych kompozycji.

Nowe utwory nie rozczarowują. Są przyjemnym dodatkiem do całości. Mam poczucie, że one wyolbrzymiają te cechy, które zostały dodane. Brzmią jeszcze bardziej rozrywkowo. Może i nawet dałoby się do nich potańczyć.

Pomimo odświeżenia klasyków, one raczej nie zrobiłyby furory na parkietach. Wciąż jest to muzyka do cieszenia się i rozkoszowania a nie do tańczenia. Nowy duch ale ciało stare.

Pisząc recenzję należy być obiektywnym. Niestety, AERO nie jest płytą idealną. Najgorzej zAEROnżowanym (taki potworek słowny - zaaranżowany + AERO :P ) utworem jest, moim zdaniem, Magnetic Fields Part 1. Zapowiadał się dość dobrze - ciekawy wstęp, pełen atmosfery. Miło, że Jarre wykorzystał Theremin. Ale jakoś ten aranż nie przypadł mi do gustu. Po prostu mi się nie spodobał. Może liczyłem na coś więcej a nie otrzymałem tego? Nie wiem i nie umiem powiedzieć, niestety.

Całość oceniam dość dobrze. Nie jest to typowa składanka. AERO prezentuje zupełnie nowy, świeży punkt widzenia na najsłynniejsze kompozycje muzyka. Pokazuje ewolucję dźwiękową muzyka (jeśli spojrzymy też i na stare, oryginalne wersje tych utworów) i, niestety, Jarre poszedł dalej tą drogą. Drogą, która zaprowadziła go do jednej z jego najbardziej kontrowersyjnych płyt - Teo & Tea (2007). Ale nie ta płyta jest przedmiotem tej recenzji. AERO zaś oceniam na tyle, ile liter ma tytuł tej płyty. Czyli 4. To dobra składanka, może nawet nieco interesująca ale ile razy można słuchać tych samych motywów (w różnych aranżacjach) ? Nie samym Oxygene (tlenem) człowiek żyje...
 

wtorek, 4 października 2016

04.10.2016 - Minirecenzje

Czasem w pracy dla przyjemności i by zagłuszyć call center obok mnie, włączam sobie muzykę. Wczoraj zacząłem pisać krótkie (znacznie krótsze niż zwykle) recenzję, które umieszczałem na swoim facebooku. Trochę się tych tekstów nazbierało. Wczoraj napisałem aż 4 (i zrobiłem prawie wszystko, co miałem do zrobienia w robocie :P ) a dzisiaj, jak na razie, tylko 1. Postanowiłem, że "przerzucę" je tutaj bo nie każdy ma dostęp do nich na moim fb.

Pomysł na minirecenzje wziął się znikąd. Ot takie przedłużenie przerwy w pracy. Mam sporą swobodę i brak nadzoru więc korzystam z uroków życia. :) Po pierwszym tekście napisałem kilka kolejnych, tak dla przyjemności. Staram się by mimo wszystko były krótsze niż moje typowe recenzje, stąd tytuł tego posta - minirecenzje. Być może będę pisał więcej takich krótkich tekstów, nieco dłuższych niż notki. Na tą chwilę jest ich aż 5 a najnowszy skończyłem pisać dosłownie przed chwilą.

Minirecenzje powstają w inny sposób niż moje typowe recenzje. Te krótsze formy sporządzam tuż po przesłuchaniu płyty, nie w trakcie. Podczas odsłuchu pracuję i rozmyślam o muzyce. Po finiszu płyty wbijam na fb i piszę skromny tekst na temat przesłuchanego albumu. Jest to jakościowa zmiana formuły. Myślę, że m.in dzięki temu zabiegowi te teksty są krótsze od moich normalnych recenzji.

Minirecenzje publikuję tutaj z pewnym opóźnieniem. Nie chciałem robić bardzo krótkiego wpisu na blogu i poczekałem aż się nieco ich zebrało. Z różnych przyczyn nie wrzuciłem ich wczoraj ale za to pojawi się jeszcze jeden tekst, napisany dzisiaj tj. 04.10.2016. Na FB można je przeczytać pod tym adresem: #SłonecznikSłucha (hasztag SłonecznikSłucha, działa niestety tylko dla osób zalogowanych na FB - testowałem). Czemu taki hasztag? A to już opowieść na odmienny wpis choć parę osób wie o tym, że jestem Słonecznikiem (szczególnie Słoneczko Agnieszka, które pozdrawiam i świecę mocno, i dziękuję Słoneczku za czytanie moich recenzji na bieżąco ;) )

Teksty wrzucam tak, jak je napisałem na fejsie. Poprawce ulegnie najwyżej formatowanie.  Publikuję je w kolejności w jakiej je napisałem.

Miłej lektury ! :)

Pierwszy tekst: Clan of Xymox - Metamorphosis (1992)




Dzisiaj w busie: Metamorphosis (1992) - Clan of Xymox. Za. Dużo. Dyskotekowo-klubowych. Klimatów. Wszystkie utwory brzmią jednostajnie i niemalże identycznie. Jest do czego potańczyć ale na niewiele rzeczy zwróciłem uwagę. Może z niewyspania, może dlatego, że pierwszy raz tej płyty słuchałem. Na szczególną uwagę zasługują.. sample! Zsamplowane zostały: Revolutions (Jean Michel Jarre - sama vocoderowa fraza z tego utworu i może ta turecka melodia ale to chyba jej "cover" aniżeli sampel), Home Computer (Kraftwerk - bardzo krótki sampel, pojawia się kilka razy w najdłuższym instrumentalu na tym albumie) i Spiral (Vangelis, też "zacytowane" w ostatniej instrumentalnej kompozycji). Najgorsze utwory na tej płycie to te instrumentalne. niestety. A całość brzmi monotonnie i jednostajnie. Zdecydowanie bardziej mi się podoba od CoX ich poprzedni album - Phoenix (1991), ostatni nagrany z Anke Wolbert. Ale nic nie przebije Medusa (1986) - cud, miód i mrok.

Drugi tekst: Depeche Mode - Exciter (2001)



Exciter (2001), podobnie jak dzisiaj słuchany przeze mnie Metamorphosis (1992) autorstwa Clan of Xymox, jest również klubowy w brzmieniu. Depeche Mode jednak stworzyli zupełnie odmienną atmosferę i nastrój - nie jest to komercyjna, dyskotekowa, taneczna rąbanka, choć i na Exciter nie brakuje kilku skoczniejszych numerów (np. singlowy I Feel Loved). Na płycie przeważają raczej łagodniejsze ballady niż dzikie, klubowo-taneczne nuty. Dużo basów więc na moich Shure'ach SE 215 ta płyta zabrzmiała niesamowicie ciekawie. W niektórych utworach nawet usłyszałem nowe, nieznane (albo zapomniane przeze mnie) dźwięki (np. wspaniała i intrygująca linia basowa w I Am You). Dwa drobne instrumentale są zdecydowanie ciekawym dodatkiem i nie przysłaniają piosenek. Nie wyróżniają się na ich tle.

Muzycznie - jest to płyta o brzmieniu dość intymnym. Taka, która się sączy do ucha słuchacza i pieści go dźwiękami a nie katuje łupanką godną wiejskiej potańcówki. Mimo iż Depeche Mode osiągają komercyjne sukcesy z każdą swoją kolejną płytą to ich muzyka wcale nie jest przesiąknięta komercją i kiczem. Znajdziemy tu np. skrzypce, fortepian a nawet zdziwaczałe, nietypowe i "uszkodzone" The Dead of Night, brzmiące jak jedna wielka awaria syntezatorów. Przeważa tu swoisty spokój przemieszany z atrakcyjnymi rytmami. Dużo ballad (np. Breathe - jedna z najlepszych piosenek na tej płycie).

Co mógłbym napisać na koniec? Bardzo przyjemnie mi się słuchało tego albumu na nowych słuchawkach. W pewnym stopniu odkryłem go na nowo. Muzycznie wypada bardzo dobrze, znacznie lepiej od Metamorphosis CoX. Jak ktoś lubi przyjemne i raczej łagodne brzmienia klubowe, powinien posłuchać tej płyty.


Trzeci tekst: Clan of Xymox - Subsequent Pleasures (1983)




Debiutancka EPka Clan of Xymox (1983). Oryginalny, pierwszy skład zespołu ale stylistyka zupełnie odmienna od tego, co zaprezentowali na późniejszych nagraniach. Muzyka ma bardzo eksperymentalny charakter i, mimo pewnej synthpopowej lekkości, jest w niej pewien ciężar i mrok. Bardzo dużo syntezatorów oraz automatów perkusyjnych. Wokal jest niemalże niezrozumiały i przypomina bardziej jęk potępionej duszy niż śpiew ale z tego, co wyłapałem, śpiewają po angielsku (zespół pochodzi z Holandii). :P W zasadzie wszystkie utwory są fajne i przyjemne. Bardziej wyrazistą muzykę zespół zaprezentował dopiero na swoim pierwszym albumie pt. Clan of Xymox (1985), który zrecenzowałem na swoim blogu (http://pacisfear.blogspot.com/…/15062016-nadchodzi-nowe.html). Ogólnie, EPka Subsequent Pleasures nie jest złą płytką ale brakuje jej tej twardości i wyrazistości z następnych wydawnictw zespołu (płyt z lat 1985 i 1986).

Czwarty tekst: The Beatles - Oldies But Goldies (nieznany rok)




 


Nieoficjalna składanka Beatlesów wydana w Polsce (nakładem Selles, często te płyty pojawiały się w kioskach pod koniec lat 90.). W moim przypadku jest też druga płyta - album Revolver (też Beatlesi).

Składanka zawiera 16 piosenek, przede wszystkim z wczesnych płyt Beatlesów (przed Revolver, choć i z tej płyty też jest kilka piosenek). Wśród nich są takie hity jak Help!, A Hard Day's Night czy Yesterday. W zasadzie same skoczne i szybkie kawałki, z wyjątkiem spokojnego i romantycznego Michelle (z Rubber Soul) i smutnego, delikatnego, przejmującego Yesterday (z płyty Help! ).

Kompilacja ta wyróżnia się niezłym, mocnym jak na Beatlesów, Bad Boy. Jest to piosenka o niegrzecznym urwisie szalejącym do rokendrola, z sympatycznym wokalem Johna Lennona. Właśnie na tej składance pierwszy raz usłyszałem tę piosenkę i dopiero niedawno zaopatrzyłem się w oficjalną płytę z tym numerkiem (Past Masters, Vol. 1).

Składankę tą wyróżnia też jakość utworów. Brzmią one nieco odmiennie niż na oficjalnych, Parlophone'owskich płytach zespołu. Podobno Sellesowe wydawnictwa były zgrywane z winyli ale nie wiem ile w tym jest prawdy, a ile plotki. Niemniej, należy zaznaczyć iż dobrze znane, kultowe piosenki od Żuków brzmią w inny sposób niż oficjalny.

Warto wspomnieć o tym iż na tej płycie jest tylko jedna psychodeliczna piosenka zespołu - Yellow Submarine, z charakterystyczną melodią i dziwną wstawką dialogową (nie jest to dialog między muzykami).

Płytę Oldies But Goldies oceniam pozytywnie choć jest to tylko ciekawostka w olbrzymiej, nieoficjalnej dyskografii zespołu. W zasadzie same klasyki (choć nie jest dokładnie ten sam wybór co na składance 1, zawierającej tylko te utwory, które osiągnęły najwyższe miejsce na listach przebojów). Dla największych fanów zespołu... albo osób, które w ogóle nie znają twórczości The Beatles (choć osobiście poleciłbym tym osobom wspomnianą 1 - tak, to jest pełny tytuł płyty).

A jak ja się czuję po przesłuchaniu tegoż albumu? Zacytuję piosenkę zespołu: I Feel Fine (Czuję się świetnie)

Piąty tekst: Mike Oldfield - Tubular Bells (1973)





Dzisiaj w busie: Mike Oldfield - Tubular Bells (1973)

Bardzo dawno nie słuchałem tej płyty. W sumie dawno nie słuchałem czegokolwiek od Michała Staropolskiego (hehe, wiem, że się nazwisk nie tłumaczy ale tu aż się prosi o to ;) )

Tubular Bells to jest zarówno solowy debiut muzyka jak i pierwsza płyta wytwórni Virgin Records (tej samej, na której rok później, tj. w 1974 roku ukazała się Phaedra od Tangerine Dream). Jest to wyjątkowa pozycja - słuchając jej, nie można się nadziwić, że całość jest w zasadzie nagrana przez jednego człowieka ! Sam Oldfield zagrał m.in na: gitarze elektrycznej, akustycznej i basowej, organach Hammonda, mandolinie, fortepianie, perkusji oraz innych rodzajach organów (np. tych: https://en.wikipedia.org/wiki/Lowrey_organ ). Prawdziwy człowiek-orkiestra (w Polsce tym mianem szczycić się może Jerzy Owsiak ale to zupełnie inna liga :P ). Muzyka wspierali dodatkowo inni muzycy na perkusji, fletach i w chórkach.

Tubular Bells to progrockowa suita w dwóch częściach. Każda z nich ma swój moment, który najbardziej zapada w pamięć. Część pierwsza jest bardzo zróżnicowana i dynamiczna. Wiele tu progresji i zmienności. Wszystko rozpoczyna się od charakterystycznego i zapadającego w pamięć motywu na fortepianie. Mnóstwo "wydarzeń muzycznych", wiele innych motywów a wszystkie są w zasadzie dziełem jednej osoby. Część druga jest w połowie przeciwieństwem dynamicznej i szalonej, miejscami nawet dzikiej, części pierwszej. Tubular Bells Part Two emanuje łagodnością i spokojem. Można się w niej zanurzyć i rozmyślać o czymś przyjemnym. Cały ten spokój i medytacyjny nastrój burzy "Głos Człowieka z Piltdown" (The Piltdown Man) czyli prehistoryczna wersja hard rocka z pijanym Oldfieldem w charakterze jaskiniowca-rockowego wokalisty (tak, muzyk nagrywając ten specyficzny "wokal" był totalnie pijany). Na tle szalonych i dzikich gitar, fletów i złowieszczej perkusji (zwłaszcza na wstępie) słyszymy dzikiego, brutalnego i żądnego krwi i mięsa wczesnego protoplastę naszego gatunku. Po tych ekscesach przechodzimy do... "coveru" melodii z XVIII wieku ! "The Sailor's Hornpipe". bo taki tytuł nosi finałowa sekcja Tubular Bells Part Two, powstała właśnie w XVIII wieku. Jest to jednocześnie kolejna bardzo charakterystyczna część suity Tubular Bells, m.in. dzięki niesamowitemu tempu tego utworu.

Słuchanie tej płyty sprawiło mi mnóstwo przyjemności. Wreszcie mogłem się nią nacieszyć w porządnych warunkach, dzięki niesamowitej izolacji zapewnionej przez moje Shure SE215. Tubular Bells jest płytą wyjątkową - zarówno pod względem muzycznym jak i technicznym. Trudno bowiem sobie wyobrazić aby czegoś takiego dokonał zaledwie 19-sto letni młodzieniec (tyle lat miał Oldfield kiedy nagrywał tą płytę) ! To wielki album. Jest to jedna z najważniejszych płyt dla rocka progresywnego i zapewne każdy miłośnik tego gatunku przynajmniej raz w życiu się z nią zetknął. Warto także posłuchać chociażby samej części pierwszej by przekonać się iż bardzo długie utwory (Part One trwa 25 minut) nie muszą być przy tym bardzo nudne.

-----------------------

To wszystkie minirecenzje jak na razie. Mam nadzieję, że wszystkim moim Czytelnikom się spodobały. Ostatni tekst, recenzja Tubular Bells, zbliżyła się formą do moich typowych recenzji. Zbierając je wszystkie razem, wyszedł kolejny długi post. :)