środa, 24 grudnia 2014

24.12.2014 - Świąteczny specjał

Dzisiejsza recenzja będzie poświęcona nietypowemu jak na Tangerine Dream albumowi. W 1978 roku zespół po raz pierwszy zdecydował się na eksperymentowanie z wokalami. Także brzmienie uległo pewnej zmianie - wokalista wprowadził m.in flety itp a perkusja stała się "żywsza" i "prawdziwsza" gdyż w zespole znowu zagościł prawdziwy perkusista. Skład poszerzył się o dwie osoby - Steve Jolliffe (flety itp., wokal) oraz Klaus Krüger (perkusja). Odejście z zespołu młodego Petera Baumanna zostawiło sporą pustkę ale i szansę na spróbowanie czegoś nowego. "Cyclone" jest właśnie swoistym "nowym otwarciem". Czy bardziej prog-rockowe Tangerine Dream dobrze wypada? O tym się przekonacie czytając moją recenzję.





Okładka została przygotowana przed Edgara Froese, nie jak to zwykle bywało przez jego żonę (zmarłą) - Monikę. Może kojarzyć się "Phaedra", wydaną zaledwie 4 lata wcześniej.

Płytę tworzą trzy utwory. Poza ostatnim (20 minut), są dość krótkie (13 i 5 minut). Nie ma więc wiele materiałów do oceny nowego wcielenia brzmieniowego zespołu. Na Youtube jest kopia całego albumu.



Warto też wspomnieć o tym iż zespół w poszerzonym składzie wyruszył na trasę koncertową, promując nowy album. Niestety, w ramach koncertów zespół nie eksperymentował tak jak na płycie i podobno muzyka z trasy 1978 to improwizacje bardziej kojarzące się z ostatnim utworem na "Cyclone", będącym niejako pamiątką starego, sekwencerowego TD. Z trasy tej jest bardzo mało nagrań i są one głównie niższej jakości (wydane w ramach serii Tangerine Leaves). Nie wszystkie wydane koncerty są nagrane w całości. Ostatni koncert z tej trasy (22.03 - Londyn) był ostatnim koncertem TD aż do 31.01.1980. Zwieńczył też cały projekt Tangerine Tree.

"Bent Cold Sidewalk" otwiera płytę zniekształconym głosem. Da się zrozumieć przynajmniej większość słów. W ok. 40 sekundzie zaczyna się właściwa część utworu. Ale zaraz.. to nie jest TD ! Przynajmniej nie te jakie znamy. Po chwili pojawia się też wokal. Muzyka musiała ulec zmianie gdyż ciężko dopasować do niej wokal (wyobrażacie sobie np. śpiewać do "Stratosfear" ?). Jest rytmiczna i bogata w perkusję. Brzmi dość monotonnie jak na piosenkę. W pewien sposób jest to wciągające w tytułowy cyklon. Ok. 4:20 zaczyna się coś dziać. Po krótkim przygotowaniu słychać instrumenty grane przez Steve'a. Zdecydowanie odświeżają i odmieniają brzmienie zespołu. Ta część nie jest nudna ale za to nietypowa. Jest tu dużo ciekawych i przyjemnych dźwięków. Część ta sprawia iż wydaje się jakby po części wokalnej "Bent Cold Sidewalk" zespół zaczął improwizować. Ok. 7:30 pojawia się znowu zniekształcony wokal. Tworzone jest napięcie i... Steve coś wrzeszczy. Kompletny nonsens (no dobra.. słychać mniej więcej gdzieś "Whenever [albo Wherever] I go to"). ;) W 9 minucie wciąż trwa dźwiękowa improwizacja. Słychać iż zespół nie zapomniał o cudownym wynalazku jakim jest sekwencer. :) W 10 minucie powracamy do początku - znowu część wokalna. Brzmi podobnie do początku ale trochę żywsze. Przyśpiesza w 11 minucie. Steve się popisuje. Brzmi trochę jak szaleniec. Jest też autorem tego dziwnego tekstu. Ostatnie 30 sekund to nonsensowne słowa szeptano-mówione przez wokalistę przy akompaniamencie zespołu. Dziwny utwór jak na TD ale zróżnicowany. Rytmiczny i wciągający. Charakterystyczny dla tej płyty i myślę iż także "Cyclone" kojarzyć się Wam będzie głównie z nim.

Następny utwór nosi tytuł "Rising Runner Missed By Endless Sender". Jest bardzo krótki jak na Tangerine Dream w latach 70tych - tylko 5 minut. Tekst również został napisany przez Steve'a Jolliffe'a. Piosenka ta brzmi jakby to miał być singiel z tej płyty i jak hit. Naprawdę jest fajna i wciągająca. Znowu mamy do czynienia z bardzo dziwnym, psychodelicznym tekstem. Czasem mi się wydaje, że chyba ktoś akompaniuje Steve'owi i się udziela wokalnie. Mimo pewnej dozy monotoniczności nie jest to nudny utwór. Nie jest też tak ciekawy jak poprzedni. Wydaje się być jeszcze dziwniejszy niż poprzedni.

"Madrigal Meridian" ! Najdłuższy utwór na całej płycie. Ale czy najlepszy? Rozpoczyna się od tajemniczych dźwięków. Elektroniczna maszyneria została włączona. Wydaje z siebie bardzo dziwne dźwięki, zwłaszcza gdzieś od ok. 1:10. 2:15 - coś zaczyna się zbliżać wielkimi, stalowymi krokami. Po chwili tylko te kroki są słyszalne i ok. 3:08 wchodzi sekwencer! To, co jest w tle, jako akompaniament dla mocnego "mięska" brzmi trochę bardziej w stylu tego albumu. Do tego wszystkiego prawdziwa perkusja - żaden automat czy coś. Akompaniament ten jest urozmaicony i nie brzmi monotonnie. Cały utwór jest bardzo dynamiczny i ciekawy. Ma swoje specyficzne brzmienie (nie tylko sekwencer). To jest ten tytułowy Cyklon. Porywa dźwiękiem. Cały utwór brzmi jak improwizacja! Z odmętów mroku wprost w szaleństwo.. w oko samego Cyklonu. Ok. 10:40 sekwencer się zmienia i wchodzi Edgar ze swoją gitarą. Ok. 12:40 wchodzi rozśpiewane solo na flety czy fletobrzmiący syntezator. Sekwencer brzmi wciąż podobnie co przed wejściem gitary. Ok. 15:20 sekwencer znika. Utwór wydaje się kończyć. Zostają tylko chórki i coś jeszcze, możliwe, że syntezator. Po chwili wchodzi sekcja brzmiąca zdecydowanie bardziej w stylu zaprezentowanym na "Bent Cold Sidewalk". W 18 minucie mamy przyjemny i fajny popis na fortepianie. Nie jest to solo. Wzbogaca je flet i syntezator (jako tło). Taki Cyclonowaty dodatek do wspomienia o starym wcieleniu zespołu. Ostatnie sekundy to dźwięki przemijania, odchodzi stare wcielenie na dobre...  "Madrigal Meridian" to najlepsza część tej płyty. Zespół w świetny sposób łączy elementy nowe i eksperymentalne ze swoim bardziej tradycyjnym brzmieniem. Doskonałe zwieńczenie albumu, stanowiące danie głównie poprzedzone dwoma przystawkami. Muzyczne wcielenie mandarynkowego cyklonu.

"Cyclone" jest albumem nierównym i nietypowym. Po wielu latach sukcesów zespół zaczął eksperymentować na szerszą skalę, zahaczając moim zdaniem o rocka progresywnego. Otrzymaliśmy dzięki temu album zróżnicowany i odmienny od dotychczasowych dokonań zespołu. Nie wszystkie elementy na nim są dobre - nie każdemu do gustu przypadnie wokal. "Stare" wcielenie TD lat 70 świetnie podsumowuje poprzednia płyta - "Encore" (1977, koncertowa). Nowe życie zespół otrzyma dopiero w 1980. Pomiędzy tą reinkarnacją jest swoistego rodzaju "czyściec muzyczny" - "Cyclone" i "Force Majeure". Albumy odmienne i nietypowe ale dość dobre (zwłaszcza ten ostatni, któremu poświęciłem osobny tekst w zeszłym roku). "Cyclone" z czystym sumieniem mogę ocenić na 4. Dość udany album. Ale z wokalnych nic nie przebije moim zdaniem świetnego "Tyger" i "Inferno".

Wesołych, mandarynkowych świąt Wam życzę ! :)


niedziela, 21 grudnia 2014

21.12.2014 - Marlena Otwórz Ucho

Nic niemówiący tytuł wymaga pewnego objaśnienia. Otóż mam na roku u siebie piękną koleżankę o imieniu Marlena, dla której postanowiłem napisać dzisiejszy tekst. Czemu nakazuję Jej otworzyć ucho? Dzisiejszy album, poddany mojemu (bez)krytycznemu odsłuchowi, Tangerine Dream nagrali jako ostatni dla wytwórni Ohr Records. Wytwórnia ta miała slogan "Ohr. Macht das auf" czyli "Ucho. Otwórz je". Chodziło o otwarcie uszu na muzykę promowaną przez tą wytwórnię - m.in Krautrock. Tangerine Dream nagrywali dla niej od 1970 do 1973 roku. Okres ten nazywany jest "The Pink Years" od koloru ucha przedstawionego na logotypie wytwórni. A album nosi tytuł "Atem" - "Tchnienie", "Oddech".







Okładka przedstawia jakieś dziecko, umieszczone w ciele kobiety, na tle organów (nie Hammonda :) ). Kosmos w ujęciu organicznym. Nie jest to bylejakie dziecko - to Jerome Froese, syn Edgara. Na wielu wczesnych płytach TD się gdzieś przewijał. Po ok. 20 latach - dołączył do zespołu jako muzyk, najpierw gościnnie (jeden utwór na albumie "Lily On The Beach", 1989) a potem na "Melrose" (1990) już jako pełnoprawny muzyk.

Album tworzą 4 utwory. Tytułowy jest długą, 20 minutową suitą. Pozostałe 3 trwają coraz krócej - od 10 minut aż po 4,5. Wszystkie zostały nagrane bez pomocy muzyków sesyjnych. Tworzą więc pierwszy, w pełni samodzielny LP Tangerine Dream. Warto wskazać iż w "liście płac" Chris Franke jest wymieniony nie tylko jako klawiszowiec ale też jako perkusista. Chris, zanim przeszedł do TD był perkusistą w krautrockowym Agitation Free.


Powyższy film z serwisu Youtube zawiera cały album (remaster 2012 - inny niż ten z którego dokonuję odsłuchu) wraz z bonusem na wydaniu 2012: cały koncert z Berlina, 29.11.1973 (40 minut). Materiał ten został zremasterowany ale dostępny jest także za darmo w ramach Tangerine Tree (vol. 23).

Pierwszy, tytułowy utwór rozpoczyna się od szumu syntezatorów. To powietrze wpada do naszych płuc. Zaraz za nim - fanfara na cześć perfekcji ludzkiego ciała. Słychać mocną perkusję Frankego. Tak, Homo Sapiens jest zwycięzcą. Najbardziej dostosowany do wymogów przetrwania (i nie tylko). Abstrakcyjne dźwięki Atem są pochwałą dla naszej zdolności abstrakcyjnego myślenia. Pojawią się partie organowe. Muzykę wciąż wzmacnia łomot perkusji niczym tupot stóp ludzkich. Tempo się zwiększa, ludzie się pocą. Biegną za zdobyczą by ją zmęczyć i wymęczoną upolować. Wszystko zmierza do kulminacji. W 4 minucie klimat pościgu nabiera ostatecznej formy. Ludzkie Ferrari pędzi za mamutem. "Pod" perkusją - klimat niczym z Pink Floydów. Ale jakby to było wszystko takiej niskiej jakości. Słaby remaster? Czy coś? A może to wizja chaosu? Apokalipsy rodzaju ludzkiego? Ok. 5:40 następuje przełom. Muzyka się wycisza. Czyżby homo sapiensi dopadli swoją zdobycz? Nie.. to wgląd muzyczny w nasze ciało. Wiatr nas owiewa. Oddychamy rytmicznie, stabilnie. Zwierzyna (chyba) została upolowana. Chwila przestoju. W 7 minucie mamy do czynienia z prawdziwą tajemnicą natury - sam nie wiem co te dźwięki mogą oznaczać! Brzmi w każdym razie trochę Pink Floydowsko ale oczywiście w sposób bardziej zelektronizowany. Ok. 8:30 tworzy się tajemnicze napięcie. Wędrówka po naszym ciele wciąż trwa. Zwiedzamy samych siebie. Ok. 9:17 wpadła do naszego gardła kropla z Rubyconowej rzeki. Tajemnica wciąż jest nieodgadniona. Spokój w muzyce kontrastuje z niepokojem jaki odczuwamy słuchać tych dźwięków. Ok. 10:50 zaczyna się coś dziać. Mocniejsze bicie serca. Wyraźnie słychać sercowy bit. Zbliża się zagłada? Uderzenia stają się coraz głośniejsze. Pejzaż, plama dźwiękowa budząca niepokój trwa mniej więcej od momentu jak przed 6 minutą zakończył się pościg za ofiarą. Wybija 14 minuta. Na ziemiach zdobytych przez nasz gatunek zaczyna się coś dziać. Słychać jakieś szelesty czy szumy. Czyżby kosmici ? W 15 minucie zrobiło się jeszcze bardziej tajemniczo. Jakieś dziwne dźwięki. Pojazd kosmitów? Talerz Tajemnic zbliża się powoli. Sonduje swoimi nadludzkimi urządzeniami teren w poszukiwaniu życia na tej planecie. Słychać jak kosmiczne skanery i sondy oraz detektory pracują. Talerz Tajemnic powoli ląduje na Ziemi. Chyba ma jakieś problemy w 18 minucie... Coś się dzieje. Elektronika wariuje. Życie, znaleźliśmy mnóstwo życia. Dowódca kosmitów wydał rozkaz lądowania. Silniki ciągle pracuję na kosmicznych obrotach. Ostatnie sekundy utworu - bicie serca... czyżby kosmici kogoś namierzyli i zdecydowali o porwaniu go na swój statek? Nigdy się tego nie dowiemy... utwór się skończył...

Drugi utwór nosi tytuł "Fauni-Gena". Nocne świsty natury otwierają tą kompozycję. Życie toczy się w nocy. Kosmici zrobili swoje. Teraz przyroda, której spokój został zmącony, odpoczywa. Dużo tu Edgarowego mellotronu (te "flety" itp, nie świsty - świsty to może VCS 3). Po pierwszej minucie już została tylko psychodelicznie floydowska kołysanka dla Matki Natury. Coś jednak się dzieje. Czyżby kosmici chodzili po Ziemi? Znowu słychać gwizdy. Nie da się spać! Ktoś zakłóca ciszę nocną! Kosmici przedzierają się przez gęstą roślinność. Cały czas dominującym instrumentem jest (chyba) mellotron Edgara. Natura prowadzi swoje nocne życie. Nie wszyscy śpią. Ktoś budzi się by spać mógł ktoś inny. Cała kompozycja przypomina pejzaż dźwiękowy skomponowany ku czci Matki Natury. Nienaturalny, syntetyczny obraz świata jak najbardziej rzeczywistego i ożywionego. Ok. 6 minuty pojawiają się jakieś bębny czy dudnienie. Czyżby ludzie się budzili? Jakieś poruszenie słychać. Pink Floydzi przybyli w Talerzu Tajemnic na naszą planetę. Coraz więcej się dzieje. Całe stworzenie żywe wychodzi ze swoich kryjówek zobaczyć Przybyszy z odległej galaktyki (muzycznej). Z niepokojem każda istota obdarzona darem życia wypatruje Obcych. Przyroda milknie w 9 minucie. Słychać więcej dudnienia. Chyba Obcy prowadzą dialog z Życiem. Różne byty ze sobą rozmawiają. Naturalne z ponadnaturalnym. Koniec utworu - ostatnie dźwięki natury. Czyżby Życie ziemskie wygrało dysputę filozoficzną z Przybyszami?

Trzecia kompozycja na tym albumie to "Circulation of Events". Rozpoczyna się znowu od tajemniczych dźwięków i jakiegoś pogłosu. Te dźwięki powracają cały czas, niczym swoista protosekwencja ale muzyka się rozwija. Cały czas są to groźne pomruki i odgłosy. Kosmici chcą zniszczyć naszą planetę? Muzycznie, "Circulation Of Events" kojarzy się mocno z poprzednim utworem. Coraz więcej grozy z każdym kolejnym dźwiękiem. Ewolucja dźwięków. Dalej mamy trochę Pink Floydowski klimat ale wyraźna w nim jest specyfika Tangerine Dream. Ok. 3,5 minuty dominują bardzo tajemnicze, kosmiczne odgłosy. Czyżby aparatura Przybyszy działała? Kosmiczne promienie porywają różne istoty ziemskie w celach naukowych. Słychać jak pracuje sprzęt obcej cywilizacji. Ludzie, samiec i samica, oraz różne zwierzęta są wciągane do Talerza Tajemnic. Aparatura mocno pracuje ale w pewnym momencie przerywa. Nie wiadomo dlaczego. Kosmici też nad tym myślą. Utwór się kończy i pozostawia nas z tym oto problemem do rozstrzygnięcia.

Czwarty i ostatni utwór na płycie "Atem" to "Wahn" ("Obłęd", "Urojenie"). Otwierają go kichnięcia, "apsiki" itp odgłosy. Bardzo psychodeliczna kompozycja. Hymn pochwalny dla naszych nosów? A może zapis dźwiękowy eksperymentów jakie na swoich ofiarach przeprowadzają Oni w swoim Talerzu Tajemnic? Ok. 1 minuty coś się dzieje. Eksperymenty są coraz brutalniejsze. Kosmici sprawdzają naszą wytrzymałość. Bolesne jęki mieszają się z kolejnymi elementami eksperymentów. Ok. 2 minuty utwór staje się perkusyjno-mellotronową kakofonią. Nie przypomina swoich poprzedników. Obca Cywilizacja testuje naszą odporność na dźwięki. Przed 4 minutą, na krótko dominację obejmuje mellotron Edgara, który wieńczy utwór w sposób cichy i trochę nagły.

"Atem" jest bardzo dziwnym albumem. Niejako łączy kosmiczny klimat znany z "Alpha Centauri" i "Zeit" oraz rockową nutę z "Electronic Meditation". W tym połączeniu przeważają jednak elementy dość delikatne i ciche ale niespokojne, tajemnicze i groźne. "Atem" jest ostatnim albumem wydanym w ramach "The Pink Years". Następny, "Phaedra", przyniesie olbrzymią rewolucję w brzmieniu zespołu, które może tylko w pewnym, ograniczonym stopniu będzie przypominać to znane z tego albumu. Wciąż jednak ekipa Edgara Froese stawia na improwizację. Tak jak poprzednie albumy z najwcześniejszego okresu w historii zespołu, "Atem" jest skierowany raczej dla fanatyków. Nawet oni zapewne nie sięgają po nie często. Przypaść może do gustu osobom lubiącym muzykę nietypową ew. wzorowaną lub inspirowaną Pink Floydami. Tu jednak nie ma gitar i wokali lecz tylko (proto)elektronika w wydaniu niemieckim. Nie oceniam tego albumu, nie jestem w stanie. Ocenę zostawiam dla Słuchaczy i Czytelników. Muszę teraz jakoś powrócić na stację Rzeczywistość...

sobota, 20 grudnia 2014

20.12.2014 - Zagubieni w strunach Edgara... Część 1 z 2

Składanka "Lost In Strings - Volume I" (2013, Eastgate) jest poświęcona utworom z gitarowymi popisami Edgara Froese. Dwa wypełnione po brzegi kompakty zawierają łącznie 23 utwory. Część z nich została przearanżowana na potrzeby tej kompilacji. Na dwóch płytach zawarte zostały utwory z prawie okresów z historii grupy! Utwory pochodzą z lat 1979 (album "Force Majeure) - 2011 (albumy "The Angel Of The West Window" i "Finnegans Wake"). Warto też podkreślić iż na płycie znalazły się też 2 utwory z niezwykle rzadkiego soundtracku - "The Keep" (film z lat 80 - Twierdza ). Są też tu dwa utwory z wydawnictwa solowego Edgara.

Lost In Strings. Volume I - okładka pierwszego (jedynego na razie) wydania, Eastgate, 2013





Okładka przedstawia "scenkę rodzajową" - EF pozujący na kanapie z gitarą u boku. Piękne miejsce na autograf. Nazwa zespołu jest wydrukowana złotym kolorem. Obie płyty przedstawiają ten sam obraz ale CD 1 jest czerwona zaś CD 2 - niebieska. Uboga książeczka zawiera króciutkią notkę oraz kilka zdjęć Edgara z gitarą, z różnych okresów historii grupy.

Składankę otwiera "Cloudburst Flight". Niesamowity utwór z albumu "Force Majeure" (1979). Otwierają go senne, rozmarzone syntezatory i delikatna gitara. Po minucie słyszymy jak nasz pojazd pracuje. Ok. 1:30 utwór zaczyna się rozgrzewać. Wznosimy się ponad chmury. W 3 minucie utwór wchodzi w swój stan dojrzały. Słychać rockującą gitarę Edgara (wówczas młodego). Długa, porywająca partia na tle unoszących nas w powietrzu syntezatorów. Przebijamy się przez chmury. Mandarynkowa machina przekracza prędkość dźwięków. Przed 6 minutą gitara milknie za to pojawiają się "gwiżdzące" klawisze. Perkusja w tym utworze jest w pełni prawdziwa (Klaus Krüger).
Na "Lost In Strings" utwór został zamieszczony w oryginalnej wersji (nie Cloudburst Flight 2008 lub nowej, przygotowanej na tą składankę).

Drugi utwór to "Beach Theme" z soundtracku "Thief" (1981). Jest to dłuższa wersja, z rozbudowanym, nastrojowym i delikatnym intrem (a może to utwór "Beach Scene" ?). Świetny utwór. W pewnym stopniu jest uroczysty (z początku). W 4 minucie pojawia się gitara. Można ją pomylić z syntezatorem (a może ja pomyliłem i pojawia się ona wcześniej?). Gdzieś przed 6 minutą jest kolejna partia gitarowa. Niesamowite dźwięki w tle, takie ciche ale cudowne.

Następny - "Dr. Destructo", również z "Thief"-a. Gitara wchodzi od razu. Edgar mocno szarpie za swoje 6 strun. Automatyczna perkusja wybija rytmiczny i charakterystyczny rytm. W zasadzie ten utwór to jeden wielki popis gitarowy (na tle perkusji i dodatkowych dźwięków).

"Challengers Arrival" jest pierwszym z dwóch utworów z "The Keep" (nagrany w 1983, wydany w 1997). Rytmiczna perkusja i tajemnicze dźwięki syntezatorów. Po chwili do nich dołącza się gitara, grająca w podobnym klimacie. Można ją pomylić z syntezatorem. Zdecydowanie dominuje gitara, podkreślona przez syntezatory. W 3 minucie gitara i perkusja milkną. Pozostają tylko budzące grozę syntezatory. Całkiem fajny, rzadki numerek.

Scrap Yard! Kolejny numer z "Thief"-a - trzecia i ostatnia pozycja z tego albumu. Szybki sekwencer i chwytliwa melodia. Sekwencja brzmi znajomo (bodajże "Horns Of Doom"). Ok. 1:40 wchodzi gitara. Gitara milknie gdzieś przed 3 minutą. Jest to wersja oryginalna utworu a nie remake z cupdisca "Choice" (2008).

Wardays Sunrise jest drugim i ostatnim utworem z niesamowicie trudnego do zdobycia "The Keep". Kolejny rytmiczny utwór. Gitara pojawia się ok. 1 minuty. Chyba ten pierwszy utwór jest ciekawszy. Ale miło, że coś się pokazało z "The Keep".

Następną kompozycją jest "Electric Lion" z albumu "Melrose" (1990). Rozpoczyna się bardzo delikatnie i słodko niczym pluszowy... lew. :) Ok 2:40 zaczyna się troszkę robić mniej słodko. Szykuje się wejście smoka. Ok. 3:30 zaczyna się gitarowa część utworu. Nie ma już słodkości - jest tylko rock & roll. Rytmiczne syntezatory sprawiają, że solujący Edek nie jest samotny. Teraz mamy dorodnego lwa a nie słodkie, małe, mandarynkowe lwiątko. Ok. 6.40 lew traci swoją siłę i staje się lwiątkiem. Zamieszczona na tej składance wersja jest oryginałem z albumu "Melrose" nie zaś nowszym nagraniem, zrealizowanym w ramach boxsetu "The Melrose Years" (2003).

"Ride On A Ray" pochodzi z "Underwater Sunlight" (1986). Zamieszczona na tej składance wersja jest remiksem. Nie jest to oryginał z 1986. Remiks wyszedł na cupdiscu "Flame" (2009) jako (Atlantic Ocean Version). Jest bardziej rytmiczny. Gitara pojawia się ok. 1:50. Remiks nie ma tego specyficznego "podwodnego" klimatu i gitara brzmi trochę mocniej w nim. Ciekawa wersja.

Następnym, dziewiątym, utworem jest "Marakesh". Oryginalnie, utwór zamieszczony został na płycie "Optical Race" (1988) ale tu został nagrany od nowa na potrzeby tej składanki. Jest to wersja odmienna od tej z "The Melrose Years". Odświeżono instrumentacje i brzmienie ale gitary nigdzie nie słyszę. Jest słabo słyszalna. Coś jest gdzieś w 4 i 7 minucie. Ogólnie - całkiem przyjemna aranżacja przyjemnego kawałka.

"Three Bikes In The Sky" jest kolejnym utworem z płyty "Melrose" (1990). Rozpoczyna się delikatnie i przyjemnie. Słoneczne przebłyski na zachmurzonym niebie. Potem mamy bardzo przyjemną chociaż troszkę smutkującą melodię. W ogóle utwór ten jest melancholijny. Ok. 3:30 pojawia się gitara. Piękna kompozycja. Utwór jest zamieszczony na "Lost In Strings" w swojej oryginalnej wersji (istnieje nowsze nagranie "The Melrose Years").

Następny utwór to "The Blue Bridge", wydany pierwotnie na "220 Volts Live" (1993). Był grany jako jeden z wielu nowych utworów podczas trasy koncertowej w USA w 1992 roku, promującej najnowszy wówczas album zespołu - "Rockoon" (1992). Bardzo głębokie brzmienia syntezatorów, sporo chórków. Czuć iż jest to jakaś nowsza wersja. Przed końcem pierwszej minuty pojawia się saksofon. Po chwili dołącza się do niego gitara. Całość stanowi swoisty dialog saksofonu i gitary. Kolejne melancholijne nagranie ale miłe dla ucha. Nowa aranżacja jest głębsza, ma mocniejsze brzmienie i dodano do niej partie gitarowe, których nie ma w oryginalnym nagraniu.

"Hamlet" także pochodzi z "220 Volts Live". Jest utworem następnym na tym albumie, tuż po poprzedzającym go "The Blue Bridge". Rozpoczyna się delikatnymi syntezatorami, nieco "gwiżdzącymi". Chyba następnie pojawia się gitara ale nie solo. W 1:40 rozpoczyna się solo gitarowe Edgara. Utwór ma niesamowitą moc. Zespół daje z siebie prawdziwe 220 Voltów Na Żywo. Solo trwa przez jakieś dobre 5-6 minut. Utwór kończy się ok. 8:10. Zostały wprowadzone pewne zmiany ale chyba tylko na końcu. Usunięto resztę utworu, rozpoczynającą przejście do "Dreamtime" na "220 Volts Live". Wydaje mi się iż "Hamlet" z "Lost In Strings" jest zgodny z oryginałem. Mocarny kawałek.

Ostatni utwór pochodzi z solowej składanki Edgara - "Orange Light Years" (2005) i nosi tytuł "Road To Odessa". Zaczyna się tajemniczo ale czuć, że jest to współczesny utwór. Słychać sekwencer. Jeszcze przed pierwszą minutą wchodzi gitara. Najsłabsza część tej płyty moim zdaniem.

Biorąc całość pod uwagę, otrzymujemy niezwykle zróżnicowany i porządny album. Jest to tylko połowa gdyż "Lost In Strings" składa się z dwóch płyt. O ile dyskografia Tangerine Dream obfituje w różnego rodzaju kompilacje to jednak nigdy wcześniej nie było żadnej poświęconej gitarowym popisom lidera zespołu, Edgara Froese. Pierwsza płyta przyniosła także kilka rzadkich utworów (oba numerki z "The Keep" oraz nową, niepublikowaną wcześniej wersję "Marakesh" (oryginalnie na "Optical Race", 1988). Przyjemnie mi się słuchało utworów wybranych na tej płycie. Za pierwszą płytę przyznaję ocenę 5. Ale nie jest to ocena całego albumu gdyż jest jeszcze druga płyta.

piątek, 19 grudnia 2014

19.12.2014 - "Dreaming" About "Sohoman"

Nie minął nawet jeden dzień od publikacji poprzedniego tekstu a już zabieram się za kolejny. Tym razem ocenie zostanie poddana "oficjalna wersja wydarzeń" w Sydney, 22.02.1982. Tangerine Dream wówczas zaprezentowali nadchodzący album "White Eagle" w całości. Album został nagrany miesiąc wcześniej, w styczniu 1982 roku ale ukazał się dopiero w marcu. "Sohoman" przedstawia pierwszy set z tego koncertu ale poddany obróbce dźwiękowej. Doszło do pewnych zmian w brzmieniu. Wspomniany w tytule bootleg "Dreaming" zawiera zaś oryginalne nagranie tej samej części koncertu. Wersja CD (oryginalny bootleg wyszedł pod inną nazwą na winylu w 1984) została uzupełniona o niesamowity bonus - oryginalną (NIE remix z 2000 roku) wersję Ultima Thule Part One ! Ponadto, warto wspomnieć iż koncert z Sydney został wydany w całości jako Tangerine Tree 37.
 
Album "Sohoman" wyszedł w dwóch wersjach: pierwotnej z 1999 i poprawionej w 2001. W zasadzie tylko poprawie uległa okładka oraz literówka ("Edagar Froese"). Posiadam poprawione wznowienie w swoich zbiorach. Album nie doczekał się dalszych wznowień więc stanowi nie lada gratkę dla fanatyków Mandarynek. Zresztą ten album w ogóle jest tylko do nas, największych czcicieli Edgara Froese. :)

Sohoman, okładka drugiego wydania (2001)



Okładka jest z gatunku tych, co nie wiadomo co prezentują. Może perły? Wyłowione osobiście (i poddane obróbce) przez Edgara i zebrane na tej płycie.

Najważniejsza jest jednak treść krążka muzycznego zawartego w pudełku więc pozwolę sobie przejść do kluczowego elementu każdej recenzji - opisu wrażeń dźwiękowych. Załączony poniżej film z serwisu Youtube przedstawia cały album "Sohoman".



Płytę (oraz pierwszy set koncertu) tworzy 5 utworów. Dwa z nich pochodzą z albumu "White Eagle" (1982). Jeden jest zupełnie nowy i nie był grani nigdzie poza trasą koncertową w Australii w 1982 roku. Kolejny utwór jest premierą ale został włączony w suitę "Logos" (Velvet Part). Zespół dopiero w październiku 1982 zaczął koncertować z tą suitą więc mamy tu do czynienia z kolejną premierą ale nie ekskluzywnym utworem. Ostatni utwór na tej płycie jest pozycją pochodzącą z październikowej trasy koncertowej w 1981 roku.

Album otwiera "Convention Of The 24" będący trzecim utworem na płycie "White Eagle". Rozpoczyna on koncert w sposób nagle. Sekwencja budowana jest powoli, stopniowo wzbogacana o kolejne nuty. Gdzieś w ok. 40 sekundzie utwór brzmi dojrzale ale wciąż ulega rozbudowie, tak do ok. 1 minuty. Poza zmianami na wejściu, utwór ten brzmi jak poprawna koncertowa interpretacja wersji studyjnej. Chociaż na pewno zostało dodane to i owo tu i ówdzie w ramach odświeżania nagrania. Zapewne są np. dodatkowe tekstury dźwiękowe czy chórki przed 3 minutą. Nie znam zbyt dobrze bootlega Dreaming (a mam go na CD, oryginalnego) by móc się wypowiedzieć. W każdym razie "Convention Of The 24" jest niesamowicie przyjemnym i rytmicznym utworem, mocno opartym o dziki i szybki sekwencer. W 5 minucie mamy wręcz sekwencerowy (?) stukot. W późniejszej części sekwencerowi towarzyszą wręcz eteryczne i delikatne chórki. Pod koniec 7 minuty słychać iż utwór dąży do końca. Sekwencer milknie, nastrój robi się bardziej tajemniczy. Ok 8.30 zaczyna się mostek między "Convention Of The 24" a kolejnym utworem. Przejście to kontynuuje styl końcówki poprzedniego utworu...

... i przechodzi w kolejną premierową kompozycję - "White Eagle". Z tajemniczych szeptów i hałasów wyłania się sekwencerowy motyw, brzmiący niczym pianino czy fortepian (ale dość szybko grane). Wyraźnie podkreślony jest bas i dodatkowe dźwięki, sekwencer nie jest "goły". Ok. 1:20 wchodzą bajkowe klawisze. Utwór jest naprawdę bajeczny i śliczny. Nie jest tak słodki jak nowe nagranie albumu Hyperborea omówione przeze mnie wczoraj. Myślę iż spodoba się raczej każdemu. Bądź co bądź jednak jest to tylko koncertowe wykonanie wersji studyjnej. Od niej wyróżnia się tylko wstępem, wynikającym ze specyficznego podejścia Tangerine Dream do koncertów (prezentowanie utworów w formie jednego, ciągłego kawałka - każdy jest połączony mostkiem z poprzednim). W 4 minucie mamy mostek. Melodia znika a pojawiają się tajemnicze dźwięki. Niektóre z nich mocno kojarzą się z albumem "Logos Live".

Trzeci utwór to "Ayers Majestic". Jak wspomniałem, był grany tylko w Australii w 1982. Nazwa wywodzi się od skały Ayers Rock, zwanej też Uluru). Jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Wygląda tak:
 
Źródło obrazka i informacji: Wikipedia
 
A jak brzmi? Zaczyna się w stylu kojarzącym się z "Logos Live". Już po 30 sekundach zaczyna przypominać "Horizon" (część z sekwencerem i perkusją), wydany na płycie "Poland" (1984) i grany na koncertach w 1983 roku. Po jakimś czasie jednak przeradza się w zupełnie inną kompozycję, opartą tylko o "polską" sekwencję. Bardzo rytmiczny i wesoły. Sekwencer jest w tle. Sporo perkusji dodającej powera. Miejscami naprawdę kojarzy się z "Horizon". Oczywiście zostały dodane nowe elementy, nie występujące w oryginalnym nagraniu (bootleg Dreaming, Tangerine Tree 37). W utworze jest sporo zmienności mimo iż sekwencerowa podstawa jest taka sama cały czas. Typowa muzyka sekwencerowa TD ale z "polskim" akcentem. W 6 minucie utwór się kończy mnóstwem tajemniczych dźwięków. Zaczyna się kolejne nastrojowe przejście. Krótka wędrówka po mandarynkowym kosmosie ale zabarwiona odcieniem "Logos Live".

Kosmicznie "Logos"-owe przejście prowadzi nas do... Logos (Velvet Part) ! Jednego z najbardziej znanych fragmentów albumu "Logos Live". Wchodzi po krótkiej kontynuacji mostka. Wyraźna, słyszalna perkusja (automat) i znajomy motyw. Niesamowicie piękny i romantyczny. W tej wersji nabrał trochę orkiestralnego brzmienia (tło). Prawdziwy majstersztyk. Jeden z (mega)hitów zespołu. Chyba kiedyś się oświadczę przy tym utworze. Wersja zamieszczona na płycie "Sohoman" jest wydłużona w stosunku do oryginalnej koncertowej z Australii (prawdopodobnie metodą kopiuj-wklej). Poza pewną dozą "orkiestracji", utwór ten brzmi mniej więcej tak jak wersja zamieszczona na "Logos Live" (oczywiście są różnice, także te wynikłe z procesu tangentyzacji). Gdzieś w 7:40 się kończy. Pozostałe 50 sekund wypełnia przejście. Znowu mamy do czynienia z czymś tajemniczym ale raczej średnio kosmicznym.

Ostatni utwór nosi tytuł "Bondi Parade", który był grany w Anglii w 1981 roku. Nigdy więcej nie wrócił na scenę - oczywiście po koncertach w Australii w 1982. Jest to najdłuższa kompozycja na tej płycie - prawie 13,5 minuty! Po serii tajemniczych dźwięków i pomruków, z ciemności wyłania się wesoły rytm i perkusja. Muzyczka dla dzieci. Trochę ciche. Soundtrack do herbatki u Barbie i Kena.  (i Pana Pluszaka :D) :) Wesoły, rytmiczny, wręcz anielsko-dziecinny utworek. Wbrew pozorom nie jest nudny. Kolejne filiżanki herbatki leją się strumyczkami. Warto wsłuchać się w dodatkowe dźwięki a nie tylko główną melodię. Nie wiem czemu ale miejscami mi się kojarzy z jakimś jazzem czy coś. Troszkę może się dłużyć. "Bondi Parade" zamyka nie tylko płytę ale i pierwszy set koncertów w Australii 1982. W 7 minucie muzyka staje się lekko kosmiczna ale powraca na swoje słodkie tory. Utworek rozkoszniutki jak niektóre moje koleżaneczki ze studiów (np. Słoneczko). ;) Pod koniec 9 minuty sekwencer znika. Utwór powoli zbliża się do finału. Wygasa jego radość. Herbatka się skończyła. Outro jest troszkę kosmiczne. Z niego wyłania się kolejna partia klawiszowa (ok. 11 min). Brzmi jak syntezatorowe solo ale zostaje ono później wzbogacone o dodatkowe efekty. Finał następuje w postaci przeciągłej partii "klawiszo-chórków" po którym następują oklaski. Niestety nie wiem, co zostało dodane na "Sohoman". W każdym razie wykonanie w Sydney jest pożegnaniem z tym utworem.

Tak jak wspomniałem na początku - "Sohoman" jest albumem dla fanatyków Tangerine Dream. Otrzymują oni na nim unikalne remiksy dość sporego fragmentu z wyjątkowego koncertu zespołu. Nie brzmi na przesadnie obrobiony. Największe różnice (za Voices In The Net) są w ostatnim utworze - zniknęła gitara (grana przez Edgara Froese) i utwór otrzymał kompletnie inne zakończenie. Nie mniej, wciąż brzmi interesująco. "Daniem głównym" są tutaj aż trzy nieopublikowane przedtem utwory (Ayers Majestic, Logos Velvet w wersji demo (?) i Bondi Parade). Łakomy kąsek dla maniaka dzieł Edgarowych. Zdecydowanie dla fanatyków ale zasługuje 4. Obcinam cały punkt za niewydanie całego koncertu (nawet w formie zremiksowanej - przecież Edgar mógł wykorzystać fragmenty np. "Mojave Plan" znane z "Tangents" i uzupełnić je o resztę utworu). Dobra płyta ale dla wybranych.


18.12.2014 - Powrót do Krainy Lodu

Tak jak obiecałem przy recenzji oryginalnej wersji albumu "Hyperborea" (Tangerine Dream, 1983), w przyszłości zrecenzuję też jego nową wersję. Album został w całości odświeżony w 2008 roku i wydany w nowej formie pod tytułem "Hyperborea 2008". Jest to kolejny album nagrany tylko i wyłącznie przez Edgara Froese mimo iż jest podpisany jako Tangerine Dream. Nowe aranżacje otrzymały wszystkie 4 utwory a nie tylko "Sphinx Lightning" (znany np. z wcześniejszego tekstu mojego - Śpiące Zegarki Drzemiące W Ciszy pod postacią "Hyper Sphinx"). Odświeżeniu uległa też szata graficzna. Czy ten sam cukierek ale w odświeżonej wersji jest wciąż dobry? Zapraszam do przeczytania dalszej części tego tekstu.

Za nową okładkę również odpowiada sam Edgar.  Wygląda ona jak jakieś zdjęcie z tajemniczego wymiaru. A może jakiś tajemniczy portal, niczym czarna dziura, wciąga w siebie różnorakie przedmioty (np. statek, żarówkę, świecę) ? Jest ona trochę dziwna i zupełnie nienawiązująca ani do muzyki, ani do oryginalnej okładki.

Okładka Hyperborea 2008, wyd. Eastgate, 2008 (pierwsze)








Zawartość płyty jest prawie identyczna z oryginałem. Wciąż mamy (w książeczce oraz na tylnej okładce) wyszczególnione te same cztery, dobrze znane utwory. Na płycie zaś tytułowy utwór, Hyperborea, został rozdzielony na dwie części. Oryginał również jest wyraźnie podzielony ale nie zostały one rozdzielone w sposób fizyczny.

Recenzji dokonam na podstawie plików FLAC zgranych z oryginalnego, pierwszego wydania (Eastgate, 2008). Jest to edycja limitowana do 2000 egzemplarzy. Nie ma powodu do zmartwień gdyż już w 2009 roku wyszło jego wznowienie ("mandarynkowo-Membranowe"). Jest ono identyczne z edycją pierwotną, poza oczywiście okładką z elementami wspólnymi dla całej tej serii wznowieniowej. Dla fanów nowoczesnych, mandarynkowych brzmień nie ma lepszej okazji niż aktualne promocje by pozyskać kolejne mandarynkowe CD do swojej kolekcji gdyż wspomniane wznowienie można kupić już od 15 zł. Słuchawki wciąż są te same - Philips SHP1900. Na swoich (obecnie martwych) dokanałowych nigdy nie dokonałem recenzji.

Ad rem. Teraz czas na rzecz najważniejszą - recenzję odświeżonego klasyka. Skok na kasę w wykonaniu leciwego staruszka czy dość ciekawa propozycja muzyczna? Niestety, na Youtube nie znalazłem fragmentów tego albumu. Może to o czymś świadczy? Ale nie chcę się uprzedzać przed przesłuchaniem. Tym bardziej nie chcę robić spoilerów. Jaka byłaby Wasza przyjemność z czytania tego tekstu gdybyście już w tej chwili poznali mój werdykt? Tak więc od razu przechodzę do procesu zaspokajania waszej ciekawości i apetytu na moje słowo. Wyjątkowo bez dźwięków.

Nowa wersja "No Man's Land" zaczyna się bardzo delikatnie, wręcz rajsko. Jest to znaczna odmiana w stosunku do wersji oryginalnej. Po kilkunastu sekundach wchodzi wyraźnie słyszalny sekwencer i jakieś basy. Sitar pojawia się w ok. 1:30. Prawdopodobnie zsamplowany z oryginalnego nagrania. Brzmi zdecydowanie inaczej, jakoś weselej od oryginału. Też pojawia się miłe dla ucha "plumkanie" i jakaś tajemnicza gitara czy raczej klawisze ją udające. W 3 minucie pojawiają się dziwaczne trele-morele "ptaków" ale bardzo ciche. Zdecydowanie dominuje sekwencer i "spółka". Przyjemnie się tego słucha ale wyraźnie czuć iż jest to miękka, wręcz pluszowa wersja tego utworu. W 4:30 wchodzi więcej perkusji. Utwór zachowuje swoje brzmienie ale wzbogacone o bit. 5 minuta - bardzo tajemnicze dźwięki typu "pą" czy "pum", mocno basowe. Naprawdę, nie umiem ich lepiej opisać. Edgar przeniósł nas nie na Olimp ale gdzieś w same centrum uczty bogów, gdzie razem z nim delektujemy się ambrozją i podglądamy Afrodytę. Gdzieś w 6-7 minucie utwór przyśpieszył. Pędzimy, gnani sekwencerem. W 8 minucie mamy więcej chórków a utwór przypomina bardziej galop niż spokojną i sielską podróż przez starogreckie, mitologiczne wyobrażenie raju. W 9 minucie pojawiają się kolejne znane elementy z oryginału i utwór się kończy.

W porównaniu z oryginałem, stał się dłuższy i bardziej rajski. Zbyt umilony. Oryginał ma pewną nutkę tajemniczości a i zespół nie przesadził z perkusjonaliami. Ostre krawędzie zostały wyrównane. Mamy pluszową, sielską, rajską wręcz krainę "zapodaną" w nowoczesnej oprawie. Nowa wersja w pewnym stopniu ma wyraźniejsze brzmienie sekwencera. Jest odmłodzona i to wyraźnie, wciąż jednak czuć iż jest to "No Man's Land". Niestety, Edgarowi takie liftingi nie zawsze dobrze wychodzą - np. "Phaedra 2005", która jest w zasadzie kontynuacją nagrania przygotowanego na potrzeby trasy koncertowej w 1988 roku. Niby można posłuchać ale to nie to samo. Po pewnym czasie No Man's Land 2008 się zaczyna naprawdę nudzić. Zbyt cukierkowe.

Czas na utwór tytułowy - Hyperborea. Pierwsza część zaczyna się od chórków i delikatnej perkusji. Mocno nawiązuje do klimatu oryginału ale czuć iż jest ocieplony trochę. Mimo wszystko, odbieram go zdecydowanie lepiej niż "No Man's Land" w nowej wersji. Czuć sporo znanych ale odświeżonych elementów i brzmień. Dość zachowawcza aranżacja chociaż brakuje tego chłodu. Pierwsza część "Hyperborea" w wersji 2008 to ciepłe lody - niby lody ale jednak to nie to. Wciąż jednak są smaczne.

Oryginał również jest "chórzasto-perkusyjny" z początku. Same syntezatory jednak brzmią chłodniej. Obie wersje mi się podobają. Nowa wersja jest troszkę weselsza ale wciąż ładna.

Sekcja druga Hyperborea 2008. Otwiera ją podmuch wiatru i wejście perkusji. Kojarzy się z wchodzeniem na górę lodową. Wędrujemy po zimnej krainie. Rozkoszujemy się widokami. Słońce nieśmiało nas grzeje (koleżanka chora - przerwa w dostawie energii słonecznej :) ). Brzmienie jest znowu, jak już to nazwałem przy poprzedniej sekcji, niczym ciepłe lody. Dość miła i ciepła aranżacja. Znacznie słodsza. Może dlatego iż Słoneczko świecące w Hyperborei (i na IPSie) jest bardzo słodkie? :)

Oryginał również zaczyna się od drobnego mostku i podmuchu wiatru. Jest on bardziej wietrzysty niż w nowej wersji. Oczywiście, starsza wersja nie jest taka usłodzona. Brakuje jej patronatu koleżanki. ;) Stara Hyperborea (sekcja II) ma wyraźniejszą i lepszą moim zdaniem pracę perkusji. Nie brzmi ona jak zwykły bit. Nawet te uderzenia mocniejsze w drugiej części tego utworu są wyraźniejsze w oryginale.

Czas na najrytmiczniejszy i najszybszy kawałek - Cinnamon Road. Też przesłodzona. Dużo perkusji w stylu tym samym co w poprzednich utworach. Teraz to brzmi jak jakieś mandarynkowe disco. I te jakieś brzdąkanie w tle. Tak cieplutki utworek, że nawet ciepłe lody się topią... Takie tam, do posłuchania. Kawałek, który był nieco odmienny od reszty płyty, w tym wydaniu stał się w zasadzie tożsamy z nią. Nic specjalnego. Idealny na dyskotekę. Taka Edziowa łupanka.

Oryginalne Cinnamon Road jest wesoły i żywe ale nie brzmi jak mandarynkowe disco! Perkusja w oryginale jest tylko okazjonalna a w nowym wcieleniu - powszechna. Nastraja pozytywnie w przeciwieństwie do nowej odsłony. Nowa wersja to w zasadzie przeróbka pod dyskoteki. Tylko która chciałaby zatańczyć z Edgarem? ;)

Czas na nowe szaty króla - Sphinx Lightning w nowej odsłonie. Zaczyna się w sposób znajomy. Początek jest ciekawszy, bardziej nasycony efektami. Od początku mamy do czynienia z perkusją (ale nie natrętną). Kiedy utwór się zacznie nieco rozgrzewać, perkusja zdecydowanie rzuca się w ucho. Wydaje mi się, że ona jest na przedzie zaś reszta w tyle. Wina słuchawek? Taka stylistyka? Mastering? Musiałbym dokonać odsłuchu na innym sprzęcie. W 3 minucie wchodzi sekwencer. Sfinks mocno świeci dla Weroniki. :) Perkusja chociaż na trochę znika i przestaje być w centrum zainteresowania. Nowa odsłona Sphinx Lightning zapowiada się na najlepszy utwór na tej płycie! Król w nowych szatach prezentuje się godnie i dostojnie. Perkusja w 5-6 minucie wraca na tron ale Jego Sphinxowatość wciąż zachowuje swe mandarynkowe oblicze. Czuć tą moc sekwencerową i potęgę Sphinxa. Gitara pod konie 9 minuty brzmi naprawdę mocno i wyraziście. Do tego ten szum, elektroniczny podmuch wiatru i "fleciki". 14:20 - wchodzi mocniejszy bas. Naprawdę fajna aranżacja. Ciepła ale wyjątkowo miła dla ucha. Król po liftingu brzmi świetnie. Zdecydowanie lepiej niż poprzednie utwory. Sphinx jest bajeczny! Utwór kończą anielskie, rajskie brzmienia. Może trochę kojarzące się z początkiem nowej interpretacji No Man's Land. Najlepsza aranżacja na tej płycie. Trochę się marnuje w takim zestawieniu ale przynajmniej jest całość w komplecie.

Oryginał na początku ma mniej efektów. Jest zdecydowanie chłodniejszy w brzmieniu. W końcu Hyperborea to lodowa płyta. Stary Sphinx także ma perkusję. Sekwencer w nim wydaje się być troszkę wycofany - tutaj zaś, w nowej wersji, jest bardziej dominujący. Oczywiście pojawiają się elementy i brzmienia znane z wersji z 1983 roku. Nie ma też partii gitarowej, która została dodana w nowej interpretacji. Nowa wersja jest bardziej obfita w perkusję niż oryginał. Sekwencer od początku w niej jest mocniejszy. Sphinx zyskał nowego, elektronicznego powera! Zachowuje swoją twarz, klimat i styl a jednocześnie został odmłodzony. Jest bardziej energiczny, żywszy. Dobrze się prezentuje w tej odsłonie.

"Hyperborea 2008" jest dość słabym albumem. Utwory w nowych wersjach są mocno ocieplone i ugładzone. Są nawet za słodkie. Edgar odświeżył je z myślą o wpasowaniu je w obecne brzmienie zespołu. Zyskały dzięki temu trochę obecności na koncertach. Pomiędzy 2008 a 2010 zespół zagrał większość utworów z tej płyty - poza drugą częścią Hyperborea i fragmentem Sphinx Lightning (nawet dość obszernym - na jednym z koncertów zagrali 16 minut). O ile na koncercie miło jest usłyszeć klasyki (osobiście byłem bliski płaczu z radości jak usłyszałem w Warszawie w czerwcu 2014 początek Hyper Sphinx!) ale na albumach dość średnio to wychodzi. "Tematyczne" aranżacje - nowe i odświeżone dźwiękowo wydania starych albumów raczej dość słabo wychodzą Edgarowi. Skok na kasę. Nie jest to perełka w dyskografii zespołu. Warta mniej więcej te promocyjne 20 zł. Jeśli miałbym szczerze ocenić tą płytę - mimo mojej sympatii do niej i do TD - niestety nota będzie niska. Tylko 3. "Hyperborea 2008" naprawdę mocno ratuje Sphinx Lightning i w zasadzie jest to jedyna reinterpretacja z tej płyty, którą mógłbym szczerze wyróżnić. Płyta tylko dla fanatyków. Reszta niech myśli i szuka czegoś innego.

niedziela, 14 grudnia 2014

13.12.1974 - Live! Improvised! - Set 1

W dzisiejszym poście zamierzam podjąć się karkołomnego i trudnego zadania. Przedmiotem recenzji jest set 1 z koncertu Tangerine Dream w Katedrze Notre-Dame w Reims. Dzisiaj minęło 40 lat od tego wydarzenia. Jest to największy skandal w historii TD. Niesłusznie oberwało się zespołowi za to, że organizatorzy koncertu nawalili i do katedry wpuścili sporo więcej ludzi niż powinno tam być. Ci ludzi, stłoczeni, sprofanowali katedrę załatwiając tam swoje potrzeby fizjologiczne a także biorąc narkotyki. Tangerine Dream dostali nawet bana od papieża, Pawła VI ! Mieli zakaz występowania w kościołach, katedrach itp. Nie trwało to długo najwyraźniej gdyż w 1975 były koncerty kościelne itp. ;)

Do rzeczy. Na Youtube znalazłem kopię całego koncertu - włącznie z bisami! W sumie zespół wykonał 4 improwizacje. Tangerine Dream wystąpili w złotym składzie: Edgar Froese, Chris Franke i Peter Baumann. Set 1 i 2 zostaną zrecenzowane na podstawie Tangerine Tree 30. Bisy będą oceniane na podstawie filmu z Youtube.

Tytuł dzisiejszego postu odnosi się bezpośrednio do jednego z bootlegów z koncertami TD. Nosi on właśnie tytuł "Live! Improvised!". Na nim jest "główny" materiał z koncertu z Notre Dame.


Oto cały Tangerine Tree 30 czyli set 1 i 2. Pierwsze dwie improwizacje. Miłej konsumpcji dźwięków i tekstu. :)

Set 1 rozpoczyna się tajemniczym basowym, buczeniem. Kojarzy się z tuningiem instrumentów. Po kilku sekundach przywodzi na myśl jakąś wczesną wersję intra do Ricochet, Part One. Publiczność wpatrzona w Bogów oczekuje rozwoju wydarzeń dźwiękowych. Zespół delikatnie improwizuje wokół wspomnianego intra. Wzbogaca je dodatkowymi brzmieniami. Wszystko brzmi jak taniec cieni. Dźwięki snują się powoli, ponuro. Dodatki zaczęły się tak w ok. 2,5 minucie. Muzyka brzmi kosmicznie. Muzycy przenoszą nas w krainę dźwięku. Gdzieś w trzeciej minucie zaczyna się powoli coś konstruować. Niesamowite dźwięki. Intro rykoszetowe zdążyło opaść. Teraz mienią się kryształy. A może to dźwięki światła wpadającego przez witraże w katedrze? Tajemnicza melodia snuje się pod migotaniem dźwięków - a raczej jest ona tymi błyskami wzbogacona. 6 minuta - pojawia się brzmienie kojarzące się z mellotronowym fletem z "Sequent C'" z płyty "Phaedra" (1974). Cały czas dominują plamy dźwiękowe, snujące się ciche improwizacje. W 7 minucie wchodzi dodatkowy bas ale nie jest to sekwencer. Klimat muzyki jest zbliżony do tego, co było w poprzednich minutach. Teraz to brzmi niczym elektroniczna msza! Mandarynkowa celebracja! Niestety, to było chwilowe. Znowu zmienione zostały tory improwizacji. Pod koniec 8 minuty mamy kolejną partię mellotronowego fletu. Wszystko ciągle jest spójne i powiązane ze sobą. Muzyka jest spokojna i dość cicha. Można się w niej zgubić. 10:20 - klimat zaczyna się lekko "phaedryzować". Dźwięki te nadają nieco klimatu. Straszą. Przypominają wycie upiorów. W 11:30 znowu wchodzi dodatkowy bas. Jesteśmy w nawiedzonym domu. Stąpamy ostrożnie. Jest ciemno a księżyc w pełni. W 12 minucie wchodzi więcej dźwięków niż było do tej pory i są głośniejsze. Coraz bardziej straszno. W 13 minucie jest "flet" albo mylę go z dźwiękiem syntezatora. Coś się pojawia przed oczami. Duchy istnieją naprawdę. Wciąż nie ma żadnych sekwencerów. Dalej plama dźwiękowej improwizacji. Czasem wydaje się, że rozmawiam z duchami. Słyszę ich głosy. Czy jestem obłąkany? Czy to tylko szepty syntezatorów? 15:30 - pojawia się jakaś stała melodia. Duchy się wzajemnie przekrzykują. Mam mętlik w głowie. W mojej głowie nie jestem tylko ja lecz co najmniej z 10 innych osób. A co jeśli tama pęknie? Czy znajdę się na Ciemnej Stronie Księżyca? Muzycy zapytani milczą. 17 minuta. Straszenie się dopiero zaczęło. Wybiła północ. Jak dobrze, że piszę przy zapalonym świetle. Całość muzyki brzmi jak improwizowany soundtrack do jakiegoś strasznego filmu. Jest tu dużo emocji. W 18 minucie słychać dużo mellotronowych skrzypiec. Dużo się dzieje. Każda sekunda wprowadza coś nowego. Można się przerazić. Jestem obecnie w końcówce 19 minuty. Dominuje tu mellotron i chyba jakieś organy. Podobne klimaty chyba są gdzieś na "Rubycon". Dawno się w nim nie kąpałem. Muszę kiedyś znowu zanurzyć w nim ucho. 21 minuta - popis "fletowej" wirtuozerii. Kręci mi się w głowie od nadmiaru wrażeń. Coś majaczy mi przed oczami. Talerz Tajemnic? Czy mój mózg oszalał? Czy to muzyka mnie wprowadza w stan obłędu? Teraz znowu na inną nutę. Ciągle zmiany. Mój mózg został wystawiony na próbę. Tyle bodźców! 23:10 - coś spadło? Kropla wody? Jakieś jęki czy coś słychać. To torturowany ja. Skamieniały ze strachu. 24 minuta - klimaty znajome z "Epsilon in Malaysian Pale", solowego albumu Edgara z 1975. Serio! To brzmi znajomo. To nie ja, to moje małpy tak wyją. Makaki, gibony, goryle. Wszystkie moje. Moje! MOJE! Małpy na LSD. Hera Koka Hasz SLD. 25-26 minuta opisuje jak ćpam z małpami. Mózg mi się lasuje. A tu wciąż "dżunglujący" mellotron. Jakieś świsty, gwizdy. Tajemnicze dźwięki. Kosmici? 26-27 minuta wprowadza nam kosmitów do tego swoistego teatru dźwięków. Albo to wicher. 27:30 - phaedrycznie jest! Małpy w cyrku szaleją. Elektroniczny cyrk zawitał do dżungli! Serio, w tym całym zgiełku da się wyczuć pewną phedryczność. Pod koniec 28 minuty pojawia się więcej phaedrycznego klimatu. Muzyka staje się bardziej zorientowana na klimat tego albumu. Pojawiają się pewne znajome efekty. Wpadam w trans. Zahipnotyzowany dźwiękiem. Jakieś grzmoty ok 30 minuty. Bóg grzmi na ćpunów w katedrze? :) W 30 minucie niby-Phaedra ukazuje nam swoje piękne oblicze. Naprawdę, liczę na sekwencer! Piękne dźwięki. Narkotyki wzięte razem z małpami działają. Moje oczy wyglądają tak teraz: *_*. 31:50 - coś się dziwnego dzieje. A może się przesłyszałem. Nie, to powraca. Mój zćpany umysł. Dajcie mandarynek. Koniec 32 minuty dodaje nam gitarę (?). Coś się powtarza. Brzmi to jak zniekształcone miauczenie MegaKotozorda. Odjeżdzam totalnie na moim małpim tripie, uwiedziony przez nieziemsko piękną Phaedrę. W 34 minucie wciąż MegaKotozord wyje. Czego on chce? Zmienia swój ton na nieco grzeczniejszy. Wciąż jednak niezrozumiały dla ludzi. Zdradź mi swe tajemnice MegaKotozordzie! Przybyłem w pokoju! 35 minuta wprowadza do sceny z MegaKotozordem dramatyzm. Te dźwięki... nie, nie wycie. Doszło do walki. Walczę z MegaKotozordem. Pojawia się coś jakby sekwencja ale mocno zniekształcone. Megakotodziałka strzelają. 36:30 - nieśmiało ja próbuję walczyć z bestią. Toczy się intensywna bitwa. Na Planecie Małp. Poza wszelkimi granicami ludzkiego pojmowania. Szał dźwięków. Ciężko opisać ten hałas i chaos (a może chałas i haos?). 38:25 - jest grubo. Jest sekwencer. Odpływam w majakach. Cała scenka z MegaKotozordem to jednak mój sen. Mama chyba wie, że ćpię. Ćpiem bsmarty i kebaby. MAMO !!!! MEGAKOTOZORD!!! 39:40 - epicka bitwa. Sekwencery mocno pracują. Słychać perkusję. Wymiana ciosów między mną a MegaKotozordem trwa. Z każdą kolejną sekundą jest coraz goręcej. Muzycy naprawdę uwijają się jak w ukropie by oddać dobrze i wiernie tą scenę. 41:24 - ooo tak, chłoszcz mnie mocniej! Pragnę tego! Wychłostajcie moje uszy sekwencerami! Jestem waszym niewolnikiem! Jest rykoszetowy klimat. Słychać to w 42 minucie. Dobrze znane nam klimaty. Muzyczny orgazm. To. Jest. Cudowne. Sporo mellotronu. W tym chaosie jest porządek - sekwencer. Z każdą chwilą jest coraz lepiej. Muzycy teraz dają niesamowitego czadu. 44:40 - niesamowity rytm. Te pulsacje i mellotron. Jestem zniewolony przez 3 samców. Uległy i podporządkowany ich dźwiękom. Nagle koniec. Znika sekwencer. Melodia się wycisza. Mellotronowe pożegnanie. Wszystko co dobre musi się skończyć. Ostatnie sekundy są niesamowite. Takie stylowe. To trzeba usłyszeć....

... I w tym momencie nastąpił mój powrót na stację Rzeczywistość. Niesamowity set. Muzycy dali czadu, zwłaszcza pod koniec. Zawadzali o klimat i stylistykę znaną z "Ricochet" i "Phaedra" ale tylko zawadzali. Nie były to tożsame dźwięki. Ciekawe brzmienia, zwłaszcza dla fanów wcześniejszego TD. Miło mi się słuchało... i chyba zbyt mocno się wciągnąłem. Zasłużona 5! Nie tylko za historyczne tło (początek recenzji) ale za całokształt. Muzyka mocno wryła się w mój mózg. Ta recenzja wydobyła ze mnie nieuświadomiony potencjał mojej wyobraźni. Chyba dawno nie napisałem tak odjechanego tekstu. A tu jeszcze pozostaje set 2 i bisy...

PS: zmieniłbym tytuł tej recenzji na "Dom Wariata" ale nie chciałbym spoilerować... ;)


sobota, 29 listopada 2014

29.11.2014 - Ommadawn

Dzisiejszą recenzję postanowiłem poświęcić albumowi "Ommadawn" (1975) Mike'a Oldfielda. Kompozycje jakie skomponował na potrzeby tego albumu Oldfield uchodzą za jedne z jego najlepszych. Dwie długie, progrockowe suity łączące ze sobą elementy rocka, elektroniki (pojawiają się syntezatory - wg Wikipedii, grał na nich Oldfield) a także celtyckiego folku. Tak jak to w przypadku tego rodzaju muzyki, jest ona wysoce zróżnicowana ale poszczególne części są ze sobą zespolone. Oba utwory są nazwane po prostu "Ommadawn, Part One" i "Ommadawn, Part Two". Nie jest to więc ewolucja od tego, co było na jego poprzednich płytach ("Hergest Ridge" - 1974 i debiutanckiej "Tubular Bells" - 1973). Warto wspomnieć iż do części drugiej "doklejono" piosenkę "On Horseback". Jest ona częścią "Ommadawn, Part Two" i nie występuje jako oddzielny utwór. Bywa czasem stosowane połączenie "Ommadawn, Part Two / On Horseback. Tak jest na najnowszym wznowieniu tej płyty, wydanym nakładem Mercury Records w 2010 roku.

Okładka płyty jest jeszcze mniej interesująca niż poprzednie. Jest to zdjęcie muzyka. Nie będę oceniał czy jest przystojny - decyzja należy do Czytelniczek (są takie ? :)) ew. Czytelników.


"Ommadawn", okładka




Tradycyjnie dołączam kopię płyty z Youtube bądź poszczególne utwory. Mam świadomość iż nie wszyscy moi Czytelnicy znają omawiane przeze mnie albumy. Mają więc wyjątkową okazję zapoznać się nie tylko z nową dla nich muzyką ale i swoistego rodzaju "komentarzem" do niej.


Powyższy film zawiera cały album - obie części wraz z wspomnianym wcześniej "On Horseback".

Płytę jak i utwór "Ommadawn Part One" otwiera fantazyjna (a może raczej - fantastyczna?) partia gitarowa, której akompaniują chórki, najprawdopodobniej zsyntetyzowane. Całość brzmi niezwykle marzycielsko i sennie. Jest to jeden z moich ulubionych fragmentów tej płyty. Po minucie następuje finezyjna zmiana nastroju. Wchodzą "prawdziwe" głosy i gitara basowa. Po tej części następuje powrót do nastroju z początku. Jest on jednak wzbogacony o bas i "prawdziwe", ludzkie chórki. Pod koniec drugiej minuty mamy powrót do części będącej przerywnikiem między "początkiem 1" a "początkiem 2". Ok. 3:18 mamy wplecioną solówkę na gitarze. Szczypta rocka do folkowej sielanki. Gitara zaczyna coraz bardziej dominować, zwłaszcza po gongu. 4 minuta przynosi nam ukojenie w postaci folkowej, przyjemnej melodii. Wyraźnie czuć w niej brzmienia syntezatorów. Temat ten jest ciągnięty aż do 6 minuty gdzie przeradza się w melodię, którą można śmiało zatytułować "Jeleń na rykowisku". Po chwili spędzonej na polanie wracamy znowu do "wsi spokojnej, wsi wesołej". W 7 minucie mamy kolejną folkową partię - tym razem na fortepian i flet jako dominujące instrumenty. Po ok. 30 sekundach mamy imprezę na wsi - oto myśliwi wracają z polowania. Muzyka w 8 minucie brzmi jak kołysanka dla dzieci albo melodyjka z zabawkowej pozytywki. Syntezator, fortepian (?) i chórki. W 9,5 minucie w to zabawkowe brzdąkanie wchodzi kolejna porcja gitary elektrycznej. Muzyka staje się rytmiczniejsza i mniej usypiająca. Oldfield tchnął w nią dość sporą iskrę życia. Dominującym instrumentem teraz jest jego gitara. Melodia wciąż jest spokojna i delikatna. Traci swoją delikatność w 11 minucie wraz z wejściem perkusji i innych instrumentów. Uwielbiam tą melodię wygrywaną na gitarze przez muzyka. Ok 11:55 wydaje się iż utwór będzie się nagle kończyć lecz zaczyna się kolejna folkowa kołysanka. Cicha i subtelna. Ok. 12:30 wchodzi najważniejsza część utwory - bębny i wokal. Treść jest jednak bezsensem. Nie ma żadnej treści. Po prostu ładnie brzmi. Jedyne co można o tym powiedzieć to jest to po celtycku lub gaelicku. Jest to kulminacja "wydarzeń dźwiękowych" z części pierwszej. Prawdopodobnie najpiękniejszy fragment (poza niesamowitym intrem) na całej płycie! Tak. Poprzednie zdanie napisałem z pełną świadomością wagi moich słów. Nie będę opisywał. Po prostu zachęcam do odsłuchu. Tylko nie nućcie "piosenki" w miejscach publicznych. :) Przed 16 minutą muzyka się "zagęszcza" i znowu następuje dominacja gitary. Reszta dźwięków schodzi na drugi plan. Od ok 16:25 zaczyna się kolejna solówka gitarowa, tym razem na tle intensywnego bębnienia. 16:52 - kolejny piękny motyw. Ciężko mi go opisać. "1 dźwięk jest wart 1000 słów". Muzyka dopiero teraz zaczyna nabierać bardziej rockowego kolorytu i brzmienia. Gitarę uzupełniają chórki. Ok. 18:25 "Ommadawn Part One" się kończy. Pozostałą minutę do końca "czasu płytowego" wypełniają wyciszające się bębny.

Po chwili przerwy rozpocząłem recenzyjny odsłuch "Ommadawn Part Two". Tu przechodzimy od razu do sennej części ale zrealizowanej w inny sposób. Jest trochę dziwna ale stanowi tło dla pobrzdękującej gitary. Ostatni raz gdy jej słuchałem to nie mogłem się przez nią przebić (trwa ok. 5 minut). Jest to moim zdaniem, jeden ze słabszych momentów na tej płycie. Fajne są "dzwonki" w 3:30. Tu się nieco poprawia. Może to są te słynne "Tubular Bells", z których Oldfield jest znany? Ten koszmarek przeradza się w kolejna sielską, spokojną, folkową melodię. Jest ona cicha, delikatna i zgrabna. W zasadzie to tylko gitara (akustyczna chyba). Pod koniec 6 minuty mamy delikatny ale piękny akcent a  potem wchodzą dudy (chyba, ja się nie znam - zawsze mówiłem na to, że to są dudy). Całość jest mocno folkowa. Słychać czasem delikatne syntezatorowe ornamantacje (chyba). Obecnie jestem w 10 minucie i cały czas towarzyszą dudy, aż do 10:10. Tu mamy wejście fletów, które stają się dominującym instrumentem. Przed końcem 10 minuty robi się lekko niespokojnie w tle. "Ommadawn Part Two" zbliża się do finiszu. Ok. 11:20 wchodzą epickie syntezatory. Ostatnim motywem w tym utworze jest melodia, która kojarzy się z czymś "Sailor's Hornpipe" (końcówki "Tubular Bells Part Two"). Oczywiście są to dwa zupełnie różne utworki. Ten w "Ommadawn" jest najbardziej rockową partą w "Ommadawn Part Two". Jest jakby przeciwwagą dla spokojnego, sennego i rozmarzonego klimatu tego utworu. Ok. 13:45 kończy się "Ommadawn Part Two" i po kilku sekundach pauzy zaczyna się doklejona do niego piosenka "On Horseback".

Dla porządku "On Horseback" poświęcę oddzielny akapit tekstu. Piosenka rozpoczyna się cichą i skromną gitarą. Po chwili do niej dołącza się spokojna recytacja. Refren jest znacznie bogatszy w warstwie dźwiękowej. Melodia gitarowa jest w zasadzie niezmienna. W refrenie pojawiają się syntezatory i chórki. Po tekście refrenu następują syntezatorowe dźwięki zwieńczone czymś w rodzaju "elektronicznego mignięcia". Syntezatory milkną i następuje kolejna zwrotka. Ok. 16:10 (czas w "Ommadawn Part Two") mamy "solówkę". Od tej pory towarzyszy nam do końca piosenki cichy i delikatny bas. Ostatnie dwa refreny śpiewają dzieci. Cała ta piosenka jest, moim zdaniem, najlepszym fragmentem w "Ommadawn Part Two". Utrzymana w klimacie swojego "macierzystego utworu" (czyli spokojna i delikatna) ale jednak wyróżniająca się. Zdecydowanie zasługuje na to by być jako oddzielny utwór / ścieżka na płycie a nie jako doklejony fragment do innego, słabszego kawałka.

Na "Ommadawn" mamy dwie świetne kompozycje ("Ommadawn Part One" i piosenkę "On Horseback") oraz przeciętną "Ommadawn Part Two". Cały album jest spójny i raczej w nim jest więcej folku niż rocka. Muzykę zaprezentowaną na nim można nazwać swoistego rodzaju "prog-folkiem". Nie ma tu wiele miejsca na popisy gitarowej wirtuozerii w postaci solówek. "Ommadawn" jest raczej spokojną i dość łagodną płytą przy której można się miło wyciszyć i zrelaksować. Jest dobra płyta, warta polecenia. Z sympatii i zachwytu nad "Ommadawn Part One" bym wystawił 5 ale dość przeciętne i wyraźnie słabsze "Ommadawn Part Two" nie pozwala na tak wysoką notę. 4+ za boski wręcz pierwszy utwór. Ten plusik jest dzięki sympatycznemu "On Horseback". ;)

PS. Nie miałem pomysłu na fantazyjny tytuł.

PS 2. Pierwotny tytuł brzmiał: "Niekoniecznie elektroniczna medytacja" ale się z niego wycofałem. Niestety w linku do tekstu pozostał oryginalny a nie zmieniony tytuł tekstu.

czwartek, 20 listopada 2014

20.11.2014 - Urodzinowy Tygrys (wyskakujący z pudełka dla Dominiki :>)

Już przy opisie "Underwater Sunlight" obiecałem napisać o albumie "Tyger" (Tangerine Dream, 1987). Pewnie ciągnęłoby się to za mną długo, tak długo jak np. "Ze Słowem Biegnę Do Ciebie" (SBB, 1978). Dzisiejsza recenzja jest związana z bardzo miły splotem wydarzeń - wczorajsza rozmowa z koleżanką na FB i dzisiejsze jej urodziny. Jest to kolejna recenzja z dedykacją. 100 (najlepiej mandarynkowych :P) lat dla Ciebie Tygrysico Dominiko :D Mam nadzieję, że jesteś / będziesz zadowolona z prezentu ode mnie. :)

"Tyger" istnieje w dwóch odmianach. Oryginalnej z 1987 , odkrytej przez Edgara Froese, Chrisa Franke i Paula Haslingera oraz zremixowanej z 1992 roku (prawdopodobnie przez Edgara Froese razem z jego synem, Jerome). Odmiana oryginalna jest ostatnim gatunkiem odkrytym przez Chrisa Franke. "Tyger" jest ostatnim albumem TD z jego udziałem. Ostateczne pożegnanie nastąpiło 1 sierpnia 1987 roku (tak ze 2 miesiące po wydaniu "Tyger") w Berlinie. Zespół dał unikatowy koncert tego dnia - zagrali mnóstwo kawałków po raz pierwszy i jedyny (np. singlowy b-side - Dolphin Smile czy Tiergarten ("Le Parc", 1985). Część z tego koncertu w postaci zremixowanej została umieszczona na albumie "Live Miles" (1988).

W swoich szerokich zbiorach dyskograficznych posiadam obie znane odmiany Tygrysa Mandarynkowego. Tekst ten jest poświęcony tylko tej oryginalnej.

Okładka oryginalnego wydania CD (1987)


Okładka przedstawia piękne logo zespołu. Późniejsza jej wariacja stała się logiem zespołu w latach 90 (The TDI Years). Całość jest dość skromna i minimalistyczna. Spiżowy monument dla boskiego TD. Może też oznaczać: Tylko Dominika :D

Płyta składa się z 4 utworów oraz dwóch bonusowych (połączonych w jeden). Bonus jest tylko w wydaniu CD. Albumowi też towarzyszył singiel. Wersja skrócona, singlowa została dołączona do wydania z 2012 (po raz pierwszy na CD).

Recenzja zostanie napisana na podstawie plików FLAC (oczywiście mono) zgranych z mojej oryginalnej płyty (wyd. 1987, Jive-Electro).

"Tyger" - cały album - pod tym linkiem znajduje się cały album (wersja oryginalna, 1987). Zawiera także dwuczęściowego bonusa.

Płytę otwiera tytułowy "Tyger". Rozpoczyna się dość skromnie i minimalistycznie. Po chwili wchodzi kobiecy wokal. Jest delikatny ale śpiewa z wyczuciem. Słychać, że wokalistka wczuła się. Tekstem piosenki jest wiersz Williama Blake'a (którego podziwia Edgar). Po pierwszej minucie wchodzi delikatna, automatyczna perkusja, która towarzyszy nam cały czas. Utwór jest kruchy ale piękny. Jest mnóstwo cichych, delikatnych smaczków, które łatwo pominąć. Minimalistyczna odsłona piękna. "Tygrys" jest tak piękny jak koleżanka z roku dla której prezentem jest niniejsza recenzja. :)

Drugim utworem jest "London". Jest to najdłuższy kawałek na tej płycie - 14,5 minuty. Otwiera go fortepian wzmocniony syntezatorowymi, cichymi "chórkami". Pełna elektronika wchodzi w 40 sekundzie. Lekko tajemnicze stukoty klawiszowe i po wejściu perkusji wchodzi wokal. Utwór jest rytmiczny ale bez przegięć. Czuć iż jest osadzony w podobnym klimacie co poprzedni. Tekst "London" jest z adaptacji 4 wierszy wspomnianego Williama Blake'a. Wokalistka, tak samo jak w tytułowym utworze, mocno się wczuwa. W 4 minucie wchodzi jedna z moich ulubionych części tej piosenki: 

"



Children of a future age
Reading this indignant page
Know that in a former time
Love, sweet love was thought a crime
"
(Dzieci wieku przyszłego,
czytające tą oburzącą stronę
niech wiedzą iż w czasach minionych
miłość, słodka miłość, była uważana za zbrodnię
- również moje tłumaczenie)
 
(Przepraszam, formatowanie się coś popsuło - awarie same w tym kraju ;))
 
Po tej części następuje dłuższy instrumentalny popis. Po nim nadchodzi kolejna część wokalna. Motywy (i wiersze) zmieniają się płynnie, bez przerw. W 7 minucie mamy ostatnią część śpiewaną w tej piosence. Niesamowity wokal:

"Then am I a happy fly
If I live [tu wokalistka śpiewa wesoło] or if I die [a tą część już tajemniczo, z nutką grozy]"
 
(Jestem więc szczęśliwą muchą, żywa lub martwa  - moje tłumaczenie)
 
Ok. 8.30 muzyka brzmi jakby utwór się miał kończyć lecz przeradza się w coś innego. Wchodzi troszkę ambientopodobna część, taka plama dźwiękowa. Po około minucie wchodzi perkusja i gitara (na pewno?). Pojawia się też sekwencer lub ktoś tak szybko gra (ok. 10.30) zaś w 11 minucie wchodzi wyraźniejsza i bardziej słyszalna partia gitarowa (oczywiście gra na niej maestro Froese). Zespół przedłuża utwór i pozwala wyszumieć się Edkowi na gitarze. :) Ostatnia minuta utworu przywodzi na myśl nic innego jak "Tyger" i jego stylistykę. Nie jest to jednak ten sam motyw.

Trzecia kompozycja zamieszczona na tym albumie to "Alchemy Of The Heart". Jest tylko o 2 minuty krótsza niż utwór poprzedni. Rozpoczyna się od perkusji, wchodzącej coraz głośniej. Po 30 sekundach wchodzi fortepian. Całość brzmi troszkę dziwnie - nowoczesność zespolona z klasyką. Po chwili słychać iż grają co najmniej dwie osoby. Utwór intryguje i wciąga. Zachęca do dalszego słuchania. Słychać iż muzycy są dobrze wyszkoleni i wprawni. Muzyka się komplikuje i rozwija. W zasadzie z każdą sekundą, powtórzeniem motywu dodawane jest coś nowego. W 3 minucie następuje gwałtowne zatrzymanie. Muzyka zmienia swoje brzmienie. Staje się bardziej elektroniczna niż "elektroklasyczna". Wciąż jednak pojawia się fortepian (na tle dziwnych dźwięków i perkusji). Pod koniec 4 minuty pojawia się więcej perkusji. Nie ma tu już minimalizmu ale wciąż jest to piękna kompozycja.  6.30 - dominacja elektroniki. Senny, magiczny pasaż udekorowany tajemniczymi dźwiękami. Pod koniec 7 minuty wciąż jesteśmy świadkami Alchemii Serca. Muzyka jest troszkę romantyczna (mam na myśli tą część od 6.30). Idealna do marzenia o pięknych koleżankach (w tym o Dominice ;)). Razem z chłopakami z TD wspólnie marzymy o naszych wybrankach. :) Ta część kompozycji opiewa ich wdzięki. Cały czas jest sennie i marzycielsko. Rozmarzone dźwięki płyną leniwie. W 11 minucie się lekko zmienia i mamy powrót fortepianu. Skromny ale majestatyczny. Rozmarzony, romantyczny. Pięknie wieńczy utwór. Ostatni dźwięk jest lekko zaskakujący. W całym utworze nie pojawiło się ani jedno słowo. Jest to kompozycja czysto instrumentalna.

Przedostatnim utworem jest "Smile". Mam nadzieję, że jest równie piękny jak uśmiech Dominiki. :)
Rozpoczyna się trikiem podobnym do "Alchemy Of The Heart". W dojrzałej formie mamy sekwencer i ciche klawisze. Utwór ma bardzo tajemniczą wymowę. W 1.30 wchodzi perkusja a chwilę po niej - wokal. Znowu jest oparty o tekst wiersza W. Blake'a. Utwór jest szybki ale dzięki sekwencerowi. Sam w sobie jest dość powolny. Brzmi dość nudno i monotematycznie. Jednak uśmiech (i nie tylko on :P) mojej koleżanki jest zdecydowanie piękniejszy. :) Ok. 3.30 wchodzi instrumentalna partia klawiszowa ale nie jest za bardzo ciekawa. Jest to jeden z kawałków którego się nie słucha oddzielnie tylko w ramach całej płyty. Bardzo słaba kompozycja, w przeciwieństwie do Pięknej. :)

Ostatni utwór nosi tytuł "21st Century Common Man". Jest to dwuczęściowy bonus track dla wydania CD (występuje jako jedna ścieżka na płycie). Trwa 9 minut i rozpoczyna się od razu rytmicznie. Po chwili się robi jeszcze szybszy. Jest najbardziej rytmiczną kompozycją na tej płycie. Klimatem nie bardzo pasuje do całości. Jest zupełnie odmienna od pozostałych utworów. Nie oznacza to iż ten utwór jest zupełnie zły. Poniekąd jest to utwór, który można ulokować pomiędzy "Tyger" (1987) a następną płytę zespołu - "Optical Race" (1988). Po 4 minutach od początku, część pierwsza się kończy w sposób delikatny, rozmarzony i skromny. Ok. 4.45 kończy się część pierwsza. Nie ma żadnego mostka ani przejścia do części drugiej. Równie dobrze mogłaby ona być oddzielną ścieżką na płycie (nie wiem jak jest w innych wydaniach ale wyd. zremixowane z 1992 ma obie części "21st Century Common Man rozdzielone na oddzielne ścieżki). Druga część także swoim brzmieniem odstaje od stylistyki przedstawionej na albumie "Tyger". Jest wolniejsza od swojej poprzedniczki a rytm stanowi tylko tło. W 6.20 pojawia się partia gitary. Jest przyjemna w odsłuchu ale nie jest czymś specjalnym i wyjątkowym. Zdecydowanie zaburza spójność i styl płyty. Uważam iż część pierwsza "21st Century Common Man" jest zdecydowanie lepszą kompozycją. Utwór ten, jako całość, nie zasługuje na nic więcej niż 3. Jest średni a i nie pasuje do tej płyty.

Osobiście bardzo lubię ten album. Wersji zremiksowanej nienawidzę (zmasakrowali tytułowy utwór) ale ją również kupiłem. "Tyger" jest bardzo ciekawym albumem i dość nietypowym. Po pierwsze - jest to kolejna płyta wokalna TD (pierwszą był "Cyclone" z 1978). Po drugie - sporo tu partii fortepianowych. Po trzecie - jest to jedna z najlepszych płyt wokalnych TD moim zdaniem (razem z "Inferno" z 2002, zrealizowaną jako pierwsza część mandarynkowej interpretacji Boskiej Komedii Dantego). Po czwarte - klimat tej płyty. Po piąte i ostatnie: jest to ostatnia płyta nagrana razem z Chrisem Franke. Zostawił po sobie kupę dobrej muzyki zrealizowanej w ramach TD. Wbrew temu, co można wyczytać z poprzedniego zdania - on wciąż żyje ale odszedł od zespołu. Miał dość schematu album-trasa-album. Zajął się działalnością solową.

"Tyger" jest troszkę nierównym albumem w ocenie. Mamy tu genialny tytułowy utwór jak i bonusowego przeciętniaka który na dodatek destabilizuje cały mandarynkowy układ. Pierwsze trzy utwory trzymają poziom. To właśnie dzięki nim albumowi temu wystawiam ocenę 4. Pozostałe dwa są w najlepszym razie średnie. Można ich posłuchać ale raczej w ramach przesłuchania całego albumu. Sam tytułowy utwór jest jednym z najlepszych skomponowanych przez zespół. Nic dziwnego, że został wydany jako singiel (jako jeden z nielicznych - TD nie ma TraDycji wydania singli promujących album). "Tyger" jest ostatnim syntezatorowym rykiem Chrisa Franke. Dobrym, głośnym, wyraźnym i słyszalnym choć i w tej beczce miodu znalazła się łyżka (a nawet dwie) dziegciu.

niedziela, 16 listopada 2014

16.11.2014 - Polak, Grek, Węgier - trzy bratanki czyli SBB za żelazną kurtyną w roku 2009

W tym odcinku nie będzie (jakby się mogło zdawać po wczorajszym tekście) "Tyger" ale coś zupełnie innego. Będzie znacznie krócej niż zwykle. W dzisiejszym "odcinku" przedstawić zamierzam DVD koncertowe (mam nadzieję, że znanego Wam) zespołu SBB.

Wydawnictwo nosi tytuł "Behind The Iron Curtain" i wyraźnie nawiązuje do najnowszej wówczas (2009) płyty zespołu - "Iron Curtain". Zespół zarejestrował na DVD i CD swój koncert w Katowicach, 16.02.2009. Koncert ten stanowił zwieńczenie trasy koncertowej. Zespół wystąpił w składzie: Józef Skrzek (syntezatory, fortepian, wokal, gitara basowa), Antymos Apostolis (gitara, perkusja) oraz Gabor Nemeth (perkusja). Nie bez powodu użyłem aż trzech narodowości w tytule tego posta. Otóż ówczesny skład SBB jest wielonarodowościowy (ówczesny, gdyż obecnie znowu mamy, jak za dawnych czasów, Jerzego Piotrowskiego na perkusji). Poza Skrzekiem mamy Polaka pochodzenia greckiego (Apostolis) i Węgra (Nemeth).

Okładka DVD / wyd. 2 CD + DVD. Na zdjęciu - muzycy zespołu. Od lewej: Skrzek, Nemeth, Apostolis


Dwugodzinny koncert składał się z 14 utworów. Setlista jest / była dość wyważona - w połowie składa się z utworów "nowego" SBB (czyli nagranych po powrocie zespołu na scenę w późnych latach 90.) i "starego" (do 1980). Nie zabrakło też miejsca na popisy solowe muzyków. "Żywiec Mountain Melody" jest prezentowane jako solowy popis Skrzeka na Minimoogu i organach Hammonda. Pozostali dwaj muzycy, Gabor i Antymos, wspólnie "odbębnili" solo na perkusji poprzedzające megahit "starego" SBB - "Walkin' Around The Stormy Bay".

Poza dwoma wspomnianymi w poprzednim akapicie utworami warto też wyróżnić "Odlot" ("SBB", 1974), parę Going Away / Żywiec Mountain Melody ("Follow My Dream", 1978), "Skała (The Rock)" ("The Rock", 2007) czy też "Freedom With Us" ("Follow My Dream", 1978). Część z piosenek została przearanżowana - co np. dobrze słychać w "Freedom With Us" czy wersji "Walkin' Around The Stormy Bay" (pierwszej gdyż później zespół powtórzył ten utwór ale normalnie jako ostatni bis).

W zasadzie wszystkie utwory mi się podobały. Koncert nie był przesadnie oprawiony. Dość skromny, stonowany, może nawet kameralny. Wszystko to, by słuchacze mogli się skupić na muzyce i mogli wraz z artystami odlecieć.

Na osobny akapit, niestety, zasłużyła sobie wersja utworu "Z których krwi krew moja". Moim zdaniem jest ona bardzo słaba. Strasznie spłycona i pozbawiona klimatu. Jest to najgorszy utwór zagrany w ramach tego koncertu.

Całościowa ocena jednak nie może być zrujnowana tylko przez jedną wpadkę. To wciąż bardzo dobre DVD i koncert. Zespół zaprezentował się naprawdę dobrze. Jednakże jest to gratka tylko dla największych fanów zespołu. Także SBB nie zagrali w ramach tego koncertu zagrane czegoś wyjątkowego co by wyróżniało tą płytę / DVD od innych koncertów. Całość jest dość fajna i dobra, stąd mocne 4.

Na koniec - fragment z koncertu:


Walkin' Around The Stormy Bay (1szy raz - wyprowadzone z "podwójnej" solówki na perkusji)


sobota, 15 listopada 2014

15.11.2014 - Słoneczno-wodny roztwór z Mandarynek

Dzisiejsza recenzja jest poświęcona kolejnemu ważnemu albumowi w historii Tangerine Dream. Dzisiaj "na celowniku" jest "Underwater Sunlight". W tytule tego posta "zgrabnie" (jak na słonia w składzie porcelany) przemyciłem odniesienia do tego tytułu. Nie jest będzie to kolejna "słoneczna" recenzja (chyba, że koleżanka poprosi o dedykację :P). Był to jeden z albumów do wyboru przez wspomnianą koleżankę do zrecenzowania.

W poprzednim akapicie użyłem przymiotnika "ważny". Dlaczego "Underwater Sunlight" jest ważnym albumem ? Markuje on kolejną zmianę składu zespołu - odchodzi ceniony i lubiany Johannes Schmoelling a na jego miejsce Edgar przyjmuje, z polecenia znajomych, młodego (w chwili "wmandarynkowstąpienia" miał tylko 23 lata - tyle samo co ja!) pianistę - Paula Haslingera. Trzymał się on w zespole aż do 1990. W międzyczasie zespół opuścił Chris Franke, wybitna osobowość i pierwszy stażem tuż po maestro Froese. "Underwater Sunlight" jest przedostatnim albumem TD nagranym wraz z Chrisem Franke (ostatnim był "Tyger" z 1987). Jak więc brzmi odmłodzone przez Haslingera TD ?

Okładka tegoż albumu, wyd. Jive-Electro, 1986


Powyższy obrazek przedstawia okładkę "Underwater Sunlight". Mamy na niej przedstawiony jakiś bezkształt, Coś, zanurzonego w przestrzeni. Okładka sugeruje iż muzyka na tej płycie może mieć nutę tajemniczości. W późniejszej części tekstu zweryfikuję to "nausznie".

Album ten składa się z 6 utworów (wydanie z 2011, remasterowane wznowienie, zawiera bonus tracka w postaci rzadkiego, singlowego utworu - "Dolphin Smile", pierwszy raz wydanego legalnie na CD). Jako iż posiadam oryginalne, pierwsze wydanie tej płyty, w recenzji pozwolę sobie pominąć opis wspomnianego utworu.

Tak jak i na innych albumach wydanych po 1984 (czyli po "Poland"), dominują tu krótsze formy "bezsłownej wypowiedzi dźwiękowo-muzycznej". Z wyjątkiem pierwszych dwóch utworów, reszta trwa maksymalnie 6 minut. Wspomniane ścieżki mają 8 i 11 minut długości, czym znakomicie wypełniają jedną stronę płyty winylowej. 


Powyższy film to klip zawierający całą muzykę z albumu (bez bonusa). Od lewej do prawej mamy: Edgar Froese, Chris Franke, Paul Haslinger.

Album otwiera dwuczęściowy utwór "Song Of The Whale". Pierwsza rozpoczyna się tajemniczymi dźwiękami i lekko "podechowanymi" klawiszami. Mam poczucie iż jestem gdzieś w jakiejś podwodnej krainie. W 1szej minucie klimat ze wstępu przechodzi w coś zupełnie innego. Mamy teraz gitarę i przyjemne dla ucha brzmienia. Wciąż muzycy używają "podechowanych" dźwięków. Pojawia się jakiś plumkający motyw, który wydaje się być dziwnie znajomy (z początku utworu). Jest to inne brzmienie niż to, co znaliśmy wcześniej. Wciąż jednak ciekawe i przyjemne. Nie ma zbyt wiele tajemniczego nastroju. Mamy za to ciekawie zrealizowane dźwięki z czymś na wzór echa. Przed 3 minutą pojawia się krótka partia gitary elektrycznej. Instrument ten powraca po ok. 30 sekundach, wzbogacając całość lekko rockującą nutką tęsknoty. Ok 4.40 dźwięki ("niby-dzwoneczki") z początku utworu powracają, gwałtownie wyciszone przez Coś. Jest mi trudno ten dźwięk nazwać. Nie wyciszył jednak ich na długo gdyż po "wielorybim solo" dźwięki te powróciły. W piątej minucie muzyka przechodzi w "wielorybi rock elektroniczny". Pełno tu zniekształconych i dziwnie brzmiących dźwięków. Jest też gitara i odrobina perkusji. W 6:47 utwór wraca niejako do swojego wcześniejszego klimatu. Jest więcej gitary i perkusja jest trochę wyraźniejsza. Ok 7.30 mamy dominację klawiszy - bez gitary i perkusji. Tajemnicze plumkanie powraca. Trochę ciekawiej robi się też w tle i... "wielorybia solówka" markująca koniec części pierwszej.

Druga część rozpoczyna się od fortepianowego wstępu. Możliwe iż jest to popis Haslingera. Druga część zapowiada się jeszcze lepiej niż pierwsza. Dopiero w drugiej minucie powoli wkraczają syntezatory. Wszystko oczywiście jest płynne i przemyślane. Uzupełniają one fortepian dodając aurę tajemniczości. W 3,5 minuty mamy dominację syntezatorów. Znowu plumkanie. Pod koniec 3 minuty dochodzi więcej syntezowanych dźwięków i perkusja. Utwór się rozwija i w 5 minucie przechodzi do "rytmu właściwego". Jest to spokojna melodia, wzbogacona perkusją (rytmiczną ale niezbyt głośną). Druga część jest bardziej "ugładzona" i spokojniejsza od pierwszej. W 6,5 minuty mamy porcję gitary, dość cichą i krótką ale będącą miłym urozmaiceniem. Gitara także pojawia się i w 7 minucie, kiedy wydaje się iż raczej odeszła. Zachodzące słońce odbija się w morzu. W 8,5 minuty mam poczucie iż Edgar gra na "podwodnej gitarze". Nie jest to czyste brzmienie tego instrumentu. W tym momencie to właśnie Maestro sprawuje kontrolę ale odpływa. Muzyka się wycisza i nastają "podwodne dźwięki". Ostatnie promienie słońca muskają akwen wodny. "Elektroniczno-wodne" wyciszenie zwieńcza ten utwór i całą stronę A winylowego wydania "Underwater Sunlight".

Trzeci utwór nie jest związany z wielorybami. Nosi tytuł "Dolphin Dance". Jest to szybki i rytmiczny utwór, oparty na perkusyjnym rytmie stanowiącym tło. Kompozycja jest utrzymana w barwach zbliżonych do poprzedniego utworu ale oczywiście znacznie weselszych. Przed drugą minutą pojawia się partia gitarowa. Utwór jest przyjemny i ma pewien potencjał (był jednym z niewielu singli Tangerine Dream). Zdecydowanie wolę "Song Of The Whale, Part Two" - jest sporo lepszy od tego numerka. "Dolphin Dance" jest, jak do tej pory, najgorszą częścią tej płyty.

"Ride On The Ray" zaczyna się bardzo ciekawie. Zapowiada się na zdecydowanie lepszy utwór niż poprzedni. Motyw początkowy się powtarza i jest wzbogacany przez całą pierwszą minutę. Czuć pewną jedność stylistyczną i brzmieniową między wszystkimi utworami. Tak jak poprzedni utwór, jest to rytmiczna kompozycja. Nie jest nudna i jest sporo ciekawsza od "Dolphin Dance". W 2,5 minuty wchodzi świetna partia gitarowa. Cała reszta utworu staje się tłem do popisu gitarowego Edgara. Poza rytmem mamy tu bogate i interesujące dźwięki, nie to co w spłyconym i nudnym "Dolphin Dance". Krótki ale piękny majstersztyk.

"Scuba Scuba". Zanurzamy się od razu w wodzie. Płyniemy przez niezbadane morskie głębiny. Przygrywa nam epicka, mandarynkowa muzyka. Nie jest przesadnie zrytmizowana. Pomijając perkusję, jest ona troszkę minimalistyczna. Pojawiają się pewne dźwięki kojarzące się lekko z "Zen Garden" z poprzedniego albumu zespołu - "Le Parc" (1985). Perkusja zaburza tajemniczy klimat tego utworu, sprowadzając go do tego, co znamy z dwóch poprzednich kompozycji ze strony B ("Dolphin Dance" i "Ride On The Ray"). Utwór kończy się w 4 minucie i "zakańcza" się w wyciszający sposób przez następne pół minuty.

Ostatni utwór na tym albumie nosi dość przewrotny i zaskakujący tytuł - "Underwater Twilight". Znowu mamy "podwodne dźwieki" i tajemniczy nastrój budowany przez nie. Dominują one na początku, wspierane przez ciche chórki. Podwodna fauna kładzie się spać. Delfiny i wieloryby również. W 1:45 coś burzy nastrój. Wchodzi rytm i perkusja. Całość jest dość spokojna mimo trochę intensywnej perkusji. Właściwa melodia wchodzi w 3 minucie. Znowu Mandarynki plumkają. Całość jest przyjemna i miła dla ucha. Jest to drugi najspokojniejszy utwór na stronie B (zaraz po "Scuba Scuba"). W 5:37 jest niesamowicie piękny dźwięk będący niejako w tle. Niestety, utwór ten urywa się nagle i nie ma "właściwego" zakończenia. Nie jest to błąd niestety. Szkoda, że taka drobna rzecz musi psuć ten przyjemny i spokojny utwór.

Cała płyta nie jest wypełniona równomiernie materiałem muzycznym dobrej jakości. Wszystko natomiast jest spójne stylistycznie. Nie trzeba być fanem zespołu ani znawcą aby to wychwycić. Mamy tu świetne kompozycje i fragmenty (ostatnie trzy utwory i ok. połowa drugiego), jeden "średnio-dobry" utwór (pierwsza część "Song Of The Whale") i jeden dość słaby (na tle całości) - "Dolphin Dance". Całościowo rzecz biorąc, "Underwater Sunlight" nie jest złym albumem. Kompozycje są spójne, przemyślane. Albumowy debiut Haslingera można zaliczyć do udanych (albumowy gdyż faktyczny debiut nastąpił w marcu 1986 - zespół grał koncerty na których pojawił się materiał z opisywanej przeze mnie płyty - na miesiąc przed aktualnymi sesjami nagraniowymi). Album zasługuje na 4+, w najgorszym razie na 4. Całość psuje "Dolphin Dance", zdecydowanie najsłabszy ale i najrytmiczniejszy utwór na stronie B.

Po inspirowanymi zimą "Hyperborea" (1983, w sumie to tytułowy utwór jest "zimujący") i "Poland" (1984), przyszedł czas na ocieplenie mandarynkowego klimatu. Wraz z zespołem zwiedziliśmy kilka parków ("Le Parc", 1985) rozsianych po całym świecie a potem zanurkowaliśmy w ciepłej, wiosenno-letniej wodzie ("Underwater Sunlight", 1986, przedmiot dzisiejszej recenzji). Następny przystanek - safari z tygrysem czyli "Tyger" (1987) !