środa, 24 grudnia 2014

24.12.2014 - Świąteczny specjał

Dzisiejsza recenzja będzie poświęcona nietypowemu jak na Tangerine Dream albumowi. W 1978 roku zespół po raz pierwszy zdecydował się na eksperymentowanie z wokalami. Także brzmienie uległo pewnej zmianie - wokalista wprowadził m.in flety itp a perkusja stała się "żywsza" i "prawdziwsza" gdyż w zespole znowu zagościł prawdziwy perkusista. Skład poszerzył się o dwie osoby - Steve Jolliffe (flety itp., wokal) oraz Klaus Krüger (perkusja). Odejście z zespołu młodego Petera Baumanna zostawiło sporą pustkę ale i szansę na spróbowanie czegoś nowego. "Cyclone" jest właśnie swoistym "nowym otwarciem". Czy bardziej prog-rockowe Tangerine Dream dobrze wypada? O tym się przekonacie czytając moją recenzję.





Okładka została przygotowana przed Edgara Froese, nie jak to zwykle bywało przez jego żonę (zmarłą) - Monikę. Może kojarzyć się "Phaedra", wydaną zaledwie 4 lata wcześniej.

Płytę tworzą trzy utwory. Poza ostatnim (20 minut), są dość krótkie (13 i 5 minut). Nie ma więc wiele materiałów do oceny nowego wcielenia brzmieniowego zespołu. Na Youtube jest kopia całego albumu.



Warto też wspomnieć o tym iż zespół w poszerzonym składzie wyruszył na trasę koncertową, promując nowy album. Niestety, w ramach koncertów zespół nie eksperymentował tak jak na płycie i podobno muzyka z trasy 1978 to improwizacje bardziej kojarzące się z ostatnim utworem na "Cyclone", będącym niejako pamiątką starego, sekwencerowego TD. Z trasy tej jest bardzo mało nagrań i są one głównie niższej jakości (wydane w ramach serii Tangerine Leaves). Nie wszystkie wydane koncerty są nagrane w całości. Ostatni koncert z tej trasy (22.03 - Londyn) był ostatnim koncertem TD aż do 31.01.1980. Zwieńczył też cały projekt Tangerine Tree.

"Bent Cold Sidewalk" otwiera płytę zniekształconym głosem. Da się zrozumieć przynajmniej większość słów. W ok. 40 sekundzie zaczyna się właściwa część utworu. Ale zaraz.. to nie jest TD ! Przynajmniej nie te jakie znamy. Po chwili pojawia się też wokal. Muzyka musiała ulec zmianie gdyż ciężko dopasować do niej wokal (wyobrażacie sobie np. śpiewać do "Stratosfear" ?). Jest rytmiczna i bogata w perkusję. Brzmi dość monotonnie jak na piosenkę. W pewien sposób jest to wciągające w tytułowy cyklon. Ok. 4:20 zaczyna się coś dziać. Po krótkim przygotowaniu słychać instrumenty grane przez Steve'a. Zdecydowanie odświeżają i odmieniają brzmienie zespołu. Ta część nie jest nudna ale za to nietypowa. Jest tu dużo ciekawych i przyjemnych dźwięków. Część ta sprawia iż wydaje się jakby po części wokalnej "Bent Cold Sidewalk" zespół zaczął improwizować. Ok. 7:30 pojawia się znowu zniekształcony wokal. Tworzone jest napięcie i... Steve coś wrzeszczy. Kompletny nonsens (no dobra.. słychać mniej więcej gdzieś "Whenever [albo Wherever] I go to"). ;) W 9 minucie wciąż trwa dźwiękowa improwizacja. Słychać iż zespół nie zapomniał o cudownym wynalazku jakim jest sekwencer. :) W 10 minucie powracamy do początku - znowu część wokalna. Brzmi podobnie do początku ale trochę żywsze. Przyśpiesza w 11 minucie. Steve się popisuje. Brzmi trochę jak szaleniec. Jest też autorem tego dziwnego tekstu. Ostatnie 30 sekund to nonsensowne słowa szeptano-mówione przez wokalistę przy akompaniamencie zespołu. Dziwny utwór jak na TD ale zróżnicowany. Rytmiczny i wciągający. Charakterystyczny dla tej płyty i myślę iż także "Cyclone" kojarzyć się Wam będzie głównie z nim.

Następny utwór nosi tytuł "Rising Runner Missed By Endless Sender". Jest bardzo krótki jak na Tangerine Dream w latach 70tych - tylko 5 minut. Tekst również został napisany przez Steve'a Jolliffe'a. Piosenka ta brzmi jakby to miał być singiel z tej płyty i jak hit. Naprawdę jest fajna i wciągająca. Znowu mamy do czynienia z bardzo dziwnym, psychodelicznym tekstem. Czasem mi się wydaje, że chyba ktoś akompaniuje Steve'owi i się udziela wokalnie. Mimo pewnej dozy monotoniczności nie jest to nudny utwór. Nie jest też tak ciekawy jak poprzedni. Wydaje się być jeszcze dziwniejszy niż poprzedni.

"Madrigal Meridian" ! Najdłuższy utwór na całej płycie. Ale czy najlepszy? Rozpoczyna się od tajemniczych dźwięków. Elektroniczna maszyneria została włączona. Wydaje z siebie bardzo dziwne dźwięki, zwłaszcza gdzieś od ok. 1:10. 2:15 - coś zaczyna się zbliżać wielkimi, stalowymi krokami. Po chwili tylko te kroki są słyszalne i ok. 3:08 wchodzi sekwencer! To, co jest w tle, jako akompaniament dla mocnego "mięska" brzmi trochę bardziej w stylu tego albumu. Do tego wszystkiego prawdziwa perkusja - żaden automat czy coś. Akompaniament ten jest urozmaicony i nie brzmi monotonnie. Cały utwór jest bardzo dynamiczny i ciekawy. Ma swoje specyficzne brzmienie (nie tylko sekwencer). To jest ten tytułowy Cyklon. Porywa dźwiękiem. Cały utwór brzmi jak improwizacja! Z odmętów mroku wprost w szaleństwo.. w oko samego Cyklonu. Ok. 10:40 sekwencer się zmienia i wchodzi Edgar ze swoją gitarą. Ok. 12:40 wchodzi rozśpiewane solo na flety czy fletobrzmiący syntezator. Sekwencer brzmi wciąż podobnie co przed wejściem gitary. Ok. 15:20 sekwencer znika. Utwór wydaje się kończyć. Zostają tylko chórki i coś jeszcze, możliwe, że syntezator. Po chwili wchodzi sekcja brzmiąca zdecydowanie bardziej w stylu zaprezentowanym na "Bent Cold Sidewalk". W 18 minucie mamy przyjemny i fajny popis na fortepianie. Nie jest to solo. Wzbogaca je flet i syntezator (jako tło). Taki Cyclonowaty dodatek do wspomienia o starym wcieleniu zespołu. Ostatnie sekundy to dźwięki przemijania, odchodzi stare wcielenie na dobre...  "Madrigal Meridian" to najlepsza część tej płyty. Zespół w świetny sposób łączy elementy nowe i eksperymentalne ze swoim bardziej tradycyjnym brzmieniem. Doskonałe zwieńczenie albumu, stanowiące danie głównie poprzedzone dwoma przystawkami. Muzyczne wcielenie mandarynkowego cyklonu.

"Cyclone" jest albumem nierównym i nietypowym. Po wielu latach sukcesów zespół zaczął eksperymentować na szerszą skalę, zahaczając moim zdaniem o rocka progresywnego. Otrzymaliśmy dzięki temu album zróżnicowany i odmienny od dotychczasowych dokonań zespołu. Nie wszystkie elementy na nim są dobre - nie każdemu do gustu przypadnie wokal. "Stare" wcielenie TD lat 70 świetnie podsumowuje poprzednia płyta - "Encore" (1977, koncertowa). Nowe życie zespół otrzyma dopiero w 1980. Pomiędzy tą reinkarnacją jest swoistego rodzaju "czyściec muzyczny" - "Cyclone" i "Force Majeure". Albumy odmienne i nietypowe ale dość dobre (zwłaszcza ten ostatni, któremu poświęciłem osobny tekst w zeszłym roku). "Cyclone" z czystym sumieniem mogę ocenić na 4. Dość udany album. Ale z wokalnych nic nie przebije moim zdaniem świetnego "Tyger" i "Inferno".

Wesołych, mandarynkowych świąt Wam życzę ! :)


3 komentarze:

  1. odtworzylysmy to nagranie z youtube, wytrzymalysmy kilka minut :D pozdro
    Domi & Gabi (sis)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahahaha :D Gratulacje za próbę :) To nie jest typowe TD tylko eksperyment z rockiem progresywnym :P Może coś bardziej typowego Wam by się spodobało :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zwykle fajny opis.Według mnie nr1.z wokalnych albumów T.D.

    OdpowiedzUsuń