Jest to projekt z okresu krótkiego romansu (nie tego Baumannowskiego ;)) zespołu z rockiem progresywnym. Do brzmienia zespołu włączono bowiem nietypowe jak na muzykę elektroniczną instrumentarium - harmonijki, skrzypce itp. W każdym razie już "Stratosfear" różniło się znacznie od poprzedzającego ten album "Rubycon". "Ricochet" był natomiast płytą przejściową. Więcej warstw dźwięków, więcej rytmu (nie tylko sekwencerowego). Wracając do wspomnianego w nawiasie Petera Baumanna, trzeba powiedzieć iż "Force Majeure" jest drugim albumem bez tego wyjątkowego muzyka.
"Force Majeure" został wydany w 1979 roku i nagrany po odejściu Steve'a Joliffe'a z zespołu (to on był wokalistą i flecistą na "Cyclone", poprzednim albumie TD). Tu mamy prawdopodobnie najbardziej rockową płytę TD od czasów debiutu (na "Electronic Meditation" (1970) mamy bardzo fajny Krautrock, dopiero na "Alpha Centauri" (1971) pojawiły się instrumenty klawiszowe inne niż organy). Następna takaż to, moim skromnym zdaniem, dopiero "220 Volts Live" z 1993. Z bardzo mocnym rockowym akcentem - mandarynkowy cover "Purple Haze" Jimiego Hendrixa. Do tego utworu, tak samo jak do "House Of The Rising Suns" (też cover ale z 1988), zespół często wracał bisując podczas koncertów.
Co ma więc wspólnego rock z "Force Majeure" ? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w trakcie tej recenzji. Wszakże kto pyta - nie błądzi (podobno).
Na tenże krążek składają się zaledwie 3 utwory - tytułowa suita, zajmująca całą stronę A płyty (18 minut) oraz dwie krótsze kompozycje: "Cloudburst Flight" (7,5 minuty) oraz "Thru Metamorphic Rocks" (14 minut). Materiał z tej płyty jest bardzo rzadko grany na koncertach - krótki fragmencik z końcówki tytułowego kawałka był stałym elementem koncertów w latach 1980-1981 a potem bardzo sporadycznie, "Cloudburst Flight" pojawiał się w latach 2008-2011 dość często (w 2008 roku doczekał się ponownego nagrania i właśnie wrócił na scenę) zaś ostatni utwór dopiero w latach 2003-2005 został w jakiejkolwiek postaci ogrywany na koncertach (remix z "DM IV" z 2003). Jest to więc płyta w zasadzie pomijana przez zespół na koncertach (tak jak w sumie cały ich dorobek z lat 70. - Edgarze błagam o "Betrayal" ! Chciałeś zagrać na koncercie w 2013 ale nie wyszło, zagraj w 2014 !) a jednocześnie bardzo lubiana przez fanów (za: Voice In The Net).
Jako iż mam w zwyczaju w miarę dokładnie i na bieżąco opisywać "wydarzenia" muzyczne, już teraz gorąco Was zachęcam do włączenia tej płyty do odsłuchu. Nieprzebrane zasoby Internetu są nieprzebrane więc na Youtube znajdziemy całą kopię tegoż albumu w 1 filmiku.
Okładka prezentuje się również tajemniczo co sama muzyka. Ot "zapadające się kwadraty" i jakaś czerwona kula wpadająca do kwadratowej dziury. Ciekawe czy na wystawie sztuki współczesnej okładki TD by się przebiły? Tu mamy prezentację dorobku Moniki Froese (zmarłej już dawno niestety pierwszej żony Edgara). Ale najważniejsza jest muzyka, przez uszy do serca.
Mam nadzieję, że nawet jeżeli nie włączyliście zasugerowanego przeze mnie filmiku, to zachęceni tekstem sięgniecie po ten wyjątkowy album. Jest to dobry aczkolwiek nietypowy longplay - zbyt rockowy jak na typowe TD.
Część właściwą czas zacząć. Niech Przezchmurny Lot się rozpocznie!
Płyta zaczyna się dziwnymi dźwiękami, którym towarzyszą jakieś demoniczne ryki i "poszczekiwania". Jesteśmy od razu wciągnięci w tajemniczą, mroczną Pustkę. Wciągnięci w wir wydarzeń, dajemy się wciągać głębiej. Łagodnie przebijamy się na Srebrzystą Polanę. Leżąc na niej, zaznajemy ukojenia przy dźwiękach skrzypiec. Niebo wciąż groźnie na nas łypie ale nie przejmujemy się tym. Jest tak miękko... przyjemnie... rozkosznie! Nagle z nieba dochodzą jakieś basowe uderzenia. Nasz spokój mąci COŚ. Let it rock, baby! Zespół zaczyna dawać solidny pokaz elektronicznego rocka. Słychać ciekawie brzmiącą gitarę Edgara. Rytm perkusyjny wbija się w ucho i w pamięć. Właśnie tą sekcję najbardziej pamiętam z tytułowej suity. Z każdą chwilą jest więcej gitary. Wydaje się, że teraz to Edgar, jako lider, zespołu dominuje w brzmieniu. Jego gitara łączy resztę w całość, bez niej to nie byłoby to samo. 6:50 kolejne mącące nastój COŚ. Stwórca zmienia świat. Uginają się przed nim wszystkie Dźwięki. Posłuszne Jego woli brzmią inaczej. Lecz człowiek jest bytem niepokornym i nieujarzmionym, z przyrodzoną mu wolną wolną. Dlategoż gitara zdaje się znikać ze sceny a zamiast niej mamy... skrzypce. Dzika energia wręcz tryska z tej kompozycji. 9 minuta. Aktualnie serwowane Dźwięki zdają się zwiastować koniec utworu lecz "koniec" oznacza zaledwie nowy początek. Coś się kończy, coś się zaczyna. Tak było, jest i będzie. Dochodzi do transmutacji na Horyzoncie Zdarzeń Dźwiękowych. 10.30. powoli wyłaniają się nowe Dźwięki. Wraca też do wszechwiecznej, odwiecznej gry Dźwięków gitara Edgara. 12 minuta. Wchodzą Dźwięki, które stanowią wycinek z "Force Majeure" grany na koncertach. Przyjemna dla ucha sekwencja jest okraszona cichymi dźwiękami. Podlega drobnym przekształceniom, rzecz jasna. Bardzo minimalistyczna w brzmieniu część utworu. Wydaje się brzmieć niemalże identycznie przez cały czas trwania. Oczywistym błędem byłoby przytaknięcie temu stwierdzeniu. 15.20 - utwór znowu wydaje się zbliżać ku końcowi. Krótkie, kilkusekundowe przejście i mamy ostatnią sekcję - od 16stej minuty. Brzmi nieco synthpopowo. Aż chce się tańczyć. Jest to bardzo rytmiczne i nieco nieoczekiwane zwieńczenie suity. Od pomruków Pustki po Taniec Radości. Lecz pomruki wracają. Utwór na zakończenie jakby się zapętlił. Znowu mamy groźny i tajemniczy nastrój lecz tylko przez kilka ostatnich sekund. Tak oto poznaliśmy różne kaprysy Stworzycieli Dźwięków i zatoczyliśmy mandarynkowo-progrockowe koło poruszeni tytułową Siłą Wyższą ("Force Majeure").
Czas na Przezchmurny Lot (Cloudburst Flight). Utwór zaczyna się delikatną i majestatyczną gitarą okraszoną równie delikatnymi powiewami syntezatorów. Czuć tu wirtuozerię i wprawę jaką ma Edgar w grze na gitarze. Do tegoż tandemu powoli wkrada się niepokój. Robi to ostentacyjnie i prowokacyjnie, coraz głośniej. Dźwięki są oburzone. Lecimy. Zapinamy pasy. Zaczyna się część właściwa. Lecimy ku niebiosom a potem przebijamy się przez chmury. 2.52 - pierwsze przebicie. Razem z mandarynkowym trio grande czynimy różne akrobacje w przestrzeni powietrznej. Prawdziwie epicki utwór. 3.45 - Edgar daje kolejny gitarowy popis. Z prędkością ponaddźwiękową penetrujemy cumulusy i cirrostratusy. Pędzimy gnani muzyką przez duże eM. elektroniczną Muzyką. 5.53 - pogwizdujemy radośnie niszcząc chmury niczym Mario niszczący klocki głową w Super Mario Bros (zawsze myślałem, że on to ręką robi! :( ). Niestety, nasz lot jest lotem niedokończonym. Urywa się nagle i niespodziewanie.
Trzecia i ostatnia część płyty zaczyna się cicho i skromnie. Za cicho. Jest pewna tajemniczość, niepokój. Narastają one z każdym kolejnym dźwiękiem. Po chwili nasz lot zostaje wznowiony. Lecimy pomiędzy Metamorficznymi Skałami. Cały czas coś się tłucze - skały ? Na szczęście Edgar i jego mandarynkowi kompani są wprawnymi pilotami i żaden odłamek w nasz wehikuł nie uderzy. Mandarynkowym manewrom towarzyszy spokojna gitara. Coś się musiało stać i w 4.30 mamy zakłócenia. Skały ożywają. Powstaje z nich gniewny, pradawny metamorficzny golem Malphite. Dochodzi do kolejnego starcia. Nasz wehikuł ma problemy (co słychać - elektryka i elektronika siada). Walka jest nierówna ale żadna ze stron nie zamierza odpuścić. Na pewno nie tak miał się skończyć ten lot. Taniec Radości i wesołe pogwizdywania były przedwczesne. Zburzyliśmy rykiem elektronicznego silnika pradawny sen Malphite'a. Próbujemy uciec z jego skalnego legowiska. Pada deszcz... metamorficzny meteorytów. Z różnym skutkiem lawirujemy między kolejnymi falami zsyłanymi przez rozgniewanego i niewyspanego (haha.. spał tyle tysiącleci i jeszcze niewyspany...) Malphite'a. Wyjemy z bólu trafiani odłamkami. Nasz wehikuł powoli spada. Mamy problemy z utrzymaniem jednostajnej wysokości. Mandarynkowe lawiracje przychodzą nam z coraz większym trudem i wysiłkiem. Zaczynają się zwarcia, spięcia i awarie. Nasz pancerz został zniszczony. Mandarynkowy wehikuł spada w otchłań Pustki ku uciesze i radości golema. Wraz z naszym upadkiem w bezdenną dziurę (czyżby to ta z okładki płyty?) kończy się ten utwór.
A więc wybił czas bym i ja kończył swój seans i widzenia. Pobudzony muzyką, wymyślałem różne rzeczy. Cóżem uknuł - opisał. Gdzie jest Pustka? W mojej chorej głowie.
Wracając do spraw bardziej przyziemnych, trzeba wystawić ocenę. Dokonać osądu nad Dźwiękami zawartymi na tej płycie. Ocena nie może być inna niż pozytywna. Jest to nad wyraz udany album. Bardzo urozmaicony dźwiękowo. Czuć kierunek ewolucji brzmieniowej zespołu - ku krótszym, bardziej melodyjnym i łagodniejszym utworom. Jak już wspomniałem, jest to bardziej rockowy album. Zdecydowanie nieprzystający do tego, co poprzednio zaproponowali w formie wydawnictw płytowych Tangerine Dream. Warto sięgnąć po tą płytę - chociażby dla popisów gitarowych Edgara. Zespół powrócił do tego, co mu najlepiej wychodzi - instrumentalnych kompozycji. Poprzednia płyta, "Cyclone", była pierwszą na której pojawił się wokal (Steve Jolliffe - wokal + flety itp.), jest powszechnie uznawana za niewypał. Ja osobiście "Force Majeure" oceniam na 5. To świetny i wyjątkowy album. Ale prawdziwą ocenę niech każdy z osobna wystawi.
Ostatnim moim słowem niech będzie hasło reklamowe wytwórni Ohr, która wydała pierwsze cztery płyty TD: "Ohr. Macht das auf!" czyli "Otwórzcie swoje uszy!" (na nową muzykę).
Mamy bardzo odmienny gust muzyczny, ale zawsze z przyjemnością czytam Twoje recenzje. Takie recenzje powinny ukazywać się w czasopismach.:) Jak kiedyś kupiłam sobie dwa, to były bezduszne... Właściwie katalogi z muzyką, a przecież w muzyce jest tyle uczuć, że grzechem jest pisać o niej jak o kolejnym produkcie z katalogu.
OdpowiedzUsuń