czwartek, 26 października 2017

26.10.2017 - Powracam na bloga na Latającym Mikrotonowym Bananie...

Dobry wieczór po niesamowicie długiej przerwie. Z nudów postanowiłem spróbować wrócić do pisania recenzji. Nie wiem, czy się uda oraz czy naprawdę mam coś do przekazania. Ostatni post powstał mniej więcej 9 miesięcy temu. Pewnie większość osób, które zajrzały tutaj (jeśli w ogóle były takie) pomyślały, że blog umarł. Ja też umarłem. Na swój sposób albo, jak to mówią Anglosasi, "kinda".

Postanowiłem ponownie pisać o muzyce chociaż wiem, że jest to skazane na porażkę. Nikt nie czytał poprzedniej inkarnacji bloga a ja także traciłem ochotę na pisanie... Podobnie jest z moją działalnością naukową. Nie będę już nikogo zanudzał. I tak nikt tego nie czyta, i nikogo to nie obchodzi...

---

Tym razem przedmiotem recenzji będzie coś nowszego niż zwykle. Oto bowiem zainteresowałem się australijskim zespołem o nazwie King Gizzard And The Lizard Wizard. Jest to bardzo współczesny zespół - powstał w 2010 roku i już na koncie ma ponad 10 albumów. O zespole usłyszałem na grupie winylowej do której się zapisałem na FB. Zaintrygował mnie opis albumu "Flying Microtonal Banana" (2017) więc ściągnąłem dyskografię zespołu. I chyba dobrze trafiłem bo mi się spodobało. Na tyle, że włączyłem sobie ten album raz jeszcze. I zaraz będzie trzeci raz, tym razem do recenzji.

Album "Flying Microtonal Banana" ukazał się w 2017 roku. Jest to jeden z kilku wydanych do tej pory w tym roku albumów a zarazem początek eksperymentalnej serii płyt z muzyką mikrotonową. Brzmi strasznie i dziwnie oraz zawile. Nie będę się rozwodził na ten temat - nie jestem muzykologiem. Ograniczmy się do stwierdzenia iż jest to muzyka o nieco innych fundamentach niż muzyka europejska. Brzmi aż za prosto ale nie przerażajcie się. Brak stosownej teoretycznej podstawy nic nie ujmuje z przyjemności słuchania muzyki.

Okładka albumu.

Cała płyta trwa nieco ponad 40 minut i składa się przeważnie z krótkich, 4-5 minutowych kompozycji. Są też i dwie nieco dłuższe. Łącznie 9 kawałków.

Muzyka zespołu jest silnie związana z rockiem. Ale to nie jest czyste, gitarowe granie. Tu nie ma nic z czystości. Wokal? Zawsze jakoś wydaje się być elektronicznie podrasowany, zmodyfikowany. Pojawiają się elektroniczne dodatki. Są także wykorzystane nietypowe instrumenty - zurna (surma, szałamaja) czyli orientalna "fletotrąbka". Całość przyprawiona trochę dziwnym brzmieniem i niezrozumiałymi tekstami (ciężko zrozumieć wokal - a same teksty utworów są dość interesujące).

Czy na czymś takim grałby Miles Davis gdyby chodził do polskiej szkoły? ;) Pamiętam, że mnie uczono jak się gra na flecie (w gimnazjum). Stąd ten żart. Może niskich lotów (a raczej - tonów) ale nic nie poradzę na to. ;)

Cały album jest dostępny na na Youtube (42 minuty):



1. Rattlesnake

Płytę i utwór otwiera wicher, który przeradza się w szalonego rocka z silnym basem i rytmem. Wokalista (a może "vocoderysta" - kto z Czytelników zna Kraftwerk, wie o co mi chodzi). Pojawiają się syntezatorowe brzmienia ale nie zastosowano tutaj syntezatora tylko... fortepian. Muzyka łatwo wpada w ucho zaś energetyczny rytm nakręca do działania. Ciekawie brzmi połączenie wokalu i czegoś, co normalnie można byłoby określić jako "linia klawiszowa". Ok. 4:45 zaczyna się krótka solówka na jakimś piszczącym instrumencie zaś w trakcie utworu powraca wicher z początku. Miesza się on z ostrą, szorstką, brudną gitarą. Utwór w swojej bazie brzmi jednostajnie i monotonnie ale muzycy potrafią go urozmaicić. Utwór kończy się nagle, brutalnie.

2. Melting

Tu kończy się poprzedni utwór. Następny zaczyna się szaloną perkusją. Znowu szalony, psychodeliczny wokal. Utwór jest o końcu świata wywołanym przez topniejące lodowce, które "są gorsze niż ISIS" (Państwo Islamskie, jest to fragment z tekstu piosenki). Zwróćcie uwagę na kontrast ponurej tematyki utworu i wesołej melodii. W końcu jak tonął Titanic to orkiestra grała dalej... Psychodeliczny, szalony, wesoły, wciągający rytm!! 5,5 szalonych minut. Zwróćcie uwagę na "flow" wokalu i na to jak refren jest świetnie wzbogacony o gitarę elektryczną. Znowu się nagle urywa.

3. Open Water

Wicher i mocny perkusyjny beat. Do niego dołącza głośna gitara. Utwór staje się coraz dziwniejszy. Bardzo głośna i rytmiczna. Jednocześnie bardzo krzykliwa. Tym razem tekst opowiada o zagubionym żeglarzu, którego czeka śmierć z ręki (a raczej - macki) krakena, straszliwej bestii czającej się pod falami morskimi. Ok. 5.30 pojawia się krótka syntezatorowa wstawka. Cały utwór w zasadzie opiera się na szalejącej gitarze.

4. Sleep Drifter

Rytmiczna, uwodząca i sympatyczna kompozycja. Tym razem z kobiecym wokalem, oczywiście zmodyfikowanym. Słychać także harmonijkę od czasu do czasu. Piosenka jest o zasypianiu i budzeniu się oraz o tym, że w tych sennych majakach pojawia się ukochana / ukochany, który jest tak blisko, mimo iż jest jednocześnie tak daleko (skojarzenia z Kraftwerkowym The Telephone Call? Nikt? Cała klasa dostaje jedynki.... ). W połowie utwór się pozornie kończy by odrodzić się na nowo. Muzycy wracają do melodii z początku ale całość jest jeszcze bardziej psychodeliczna i "brudna".  Interesująca jest końcówka - przejście w kierunku następnego utworu.

5. Billabong Valley

Tym razem fortepian jest znacznie wyraźniejszy. Przynajmniej na początku. Później utwór staje się jeszcze dziwniejszy. Przyśpiesza. Ok. 1:20 znowu zwalnia i wracamy do początku, do znajomej melodii. Pojawia się to orientalne brzmienie (to jest ta surma?). Przyjemny rytm. Z tekstu to jakiś western w psychodelicznej oprawie.

6. Anoxia

Gwałtowne wejście. Tym razem utwór brzmi jak zelektronizowany hard rock ale to tylko gitary. Ciężkie, mocne, męskie, solidne gitary. Połączone z psychodelicznym wokalem i tekstem. Całość wydaje się być nieco zmiękczona, może właśnie dzięki tym "płynnym" wokalom (jak płyn, ciecz). Psychodeliczna końcówka.

7. Doom City

Brudne i ciężkie, ponure gitary. To już metal czy jeszcze rock? Szybko ustępują szalonej melodii. Cały czas słychać melodyjny szept oraz wokal. Wspaniałe efekty. Całość brzmi jak soundtrack do jakiegoś horroru. Słychać nawet demony (to nie żart) a nawet śmiech (czyżby Szatan pobłogosławił muzyków swoim śmiechem?). Ciężki, groźny utwór ale jak na ironię, połączony z szybką i rytmiczną melodią.

8. Nuclear Fusion

Kolejny kawałek rocka. Tym razem coś zapowiadającego się łagodniej. A nie, to Godzilla szarpie struny. Szalony utwór napędzany grubą linią basową. Słychać brzmienie trochę nawiązujące do organów - majestatyczne ! Dziwny utwór. Nie rozumiem tekstu ale może to lepiej... Ok. 2.30 pojawia się solówka basisty. Bardzo fajny, nieco ciężkawy kawałek z przyjemnym (dla mojego jedynego ucha) brzmieniem keyboardów. Dziwna końcówka.

9. Flying Microtonal Banana

Tytułowy utwór jest jednocześnie najkrótszą kompozycją na całej płycie - nieco ponad 2,5 minuty. Zaczyna się orientalną perkusją do której podłącza się gitara i surma (?). Całość brzmi jak podkład do jakiejś psychodelicznej, narkotycznej medytacji. Utwór brzmi ciekawie, choć nieco przywołuje na myśl melodie z tej płyty ale w bardzo orientalnym wydaniu. Zdecydowanie odstaje od poprzednich kompozycji. Jest to jedyna instrumentalna ścieżka na płycie. Końcówka trochę zawodzi ale może ma to jakiś sens... może całość można zapętlić i słuchać w kółko? Posłuchajcie końcówki tego utworu i początku "Rattlesnake" ! Płytę można ustawić na powtarzanie i słuchać w nieskończoność.

---

Album "Flying Microtonal Banana" jest bardzo miłym zaskoczeniem. Nie wiedziałem czego oczekiwać od tego zespołu ani od samej płyty. Jest to pierwsza płyta King Gizzard And The Lizard Wizard jaką w ogóle przesłuchałem. Zrobiła na mnie pozytywne wrażenie - miło się słuchało i nawet fajne to jest. Szalone, dziwne ale swój (psychodeliczny) urok. W końcu trochę się wyrwałem ze starych, sprawdzonych i ogranych klasyków (choć dla mnie takie Led Zeppelin to wciąż nowość - ubóstwiam ich pierwszą płytę - nawet myślałem czy nie dać jej na recenzję... ).

Myślę, że mogę polecić ten album każdemu, kto chce spróbować czegoś dziwnego z pola rocka progresywnego / psychodelicznego. Nietypowe (z mojego punktu widzenia) a jednocześnie przyjemne i da się tego słuchać. Na dodatek nie odstrasza długością.

Całkiem dobry ten Latający Mikrotonowy Banan. Z pewnością zagłębię się w dyskografię tego zespołu, a może i nawet co nieco zrecenzuję tutaj.

Edit: Błędnie podałem wczorajszą datę. :)

sobota, 21 stycznia 2017

21.01.2017 - Nocne, tubularne recenzowanie

Zgodnie z tytułem tego posta, przedmiotem tej recenzji będzie jakiś rurowy album Mike'a Oldfielda. Ma on ich wiele na swoim koncie - od oryginalnego, debiutanckiego, nieco wariackiego i szalonego oryginału po mnóstwo późniejszych aranżacji czy po prostu odcinania kuponów od swojej tubularnej sławy. Zamierzam zrecenzować część trzecią cyklu, Tubular Bells III (1998). Z moimi przemyśleniami o charakterze recenzyjnym dotyczącymi pierwszej części tej sagi muzycznej możecie się zapoznać w tym tekście: Zbiór minirecenzji .

Tubular Bells III nawiązuje do oryginału już samą okładką, choć dla niektórych to może być za mało. Wówczas należy spojrzeć na bok pudełka i się upewnić czy to oryginalna płyta Oldfielda czy jakiegoś podrabiańca. ;)

Tak, to jest okładka.

Podobnie jak niezrecenzowany jeszcze przeze mnie Tubular Bells II, album ten doczekał się koncertu premierowego. Oba wydarzenia ukazały się na VHS a także zbiorczo na DVD. W swoich zbiorach posiadam zarówno te zbiorcze wydanie jak i prawie całą serię Tubular Bells (poza jednym - bardzo słabym - albumem i składankami, które można podpiąć pod nią).

W miarę możliwości, podlinkuję muzykę z Youtube do poszczególnych utworów. Niestety nie ma jednego filmu z całością - jest natomiast wspomniany wyżej film z koncertu. Także zapis całego koncertu a nie tylko jego "trzeciotubularna" "większa połowa".


Utwór otwiera płytę porywistym, elektronicznym wichrem. Po nim zapada tajemnicza cisza z której wyłania się nowa wersja klasycznego wstępu z oryginalnego Tubular Bells (1974). Bardzo łagodny fortepian doprawiony współczesnymi, klubowymi efektami i basami. Po kilku chwilach kompozycja nabiera kolejnych dyskotekowych rumieńców. Nie jest nazbyt wyuzdana, wręcz przeciwnie. Brzmi bardzo przyjemnie. Pojawia się delikatna gitara (?) a także kobiece głosy (lub sample). Czuć inspirację Ibizą. Świeże powietrze tchnięte w stary motyw. Brzmienie nie jest zbyt mocne ani przegięte, choć fani oryginału mogą być zawiedzeni. Na końcu - fajna wariacja na temat motywu, przeradzająca się w prawdziwe szaleństwo.

2. The Watchful Eye (film zawiera dwa utwory- ten i następny)

Po wybuchu przechodzimy płynnie do kolejnego utworu. Znowu nastrojowe, łagodne i subtelne brzmienia. Brzmi to jeszcze lepiej niż podobny fragment z poprzedniego utworu. Pojawia się delikatna melodia, nieśmiało wyłaniająca się z szumu ciszy. Po chwili zmienia się ona w łagodne brzmienia gitary.


Mocny, rytmiczny bit. W tle słychać elektronikę, robiącą łagodne tło dla gitary. Sama gitara nie brzmi szaleńczo - wręcz przeciwnie. Jest bardzo barwna ale łagodna i stonowana. Utwór się nieco rozwija i wzbogaca o dodatkowe, skromne efekty elektroniczne ale sama baza to bit + gitara. W drugiej połowie staje się ona nieco szybsza. Znowu pojawia się wokal kobiecy. Całość jest niezwykle łagodna i odprężająca. Nie wymaga wiele wysiłku od słuchacza - wystarczy tylko nałożyć słuchawki.


Gitarowy popis. Znikają ciche, elektroniczne brzmienia tworzące przejście. Ten utwór to trio Mike, jego gitara i uszy słuchacza. Mocniejszy od dotychczasowych brzmień na tej płycie ale jednak wciąż dość subtelny i stonowany. Bardzo dużo się dzieje. Warto zwrócić szczególną uwagę na ten utwór. Efekty elektroniczne są tylko jako dodatki. Mike zaczyna mocno szaleć dopiero na samym końcu.


Tym razem z różą w zębach słuchamy ognistego, namiętnego, tubularnego flamenco. Bardzo łagodny i piękny utwór. Popis gitarowy ale znacznie odmienny od szaleństw z poprzedniego utworu.


Tym razem coś smutnego. Słychać zawodzenie i jęczenie kobiety, przyprawione szczyptą potęgujących uczucie smutku dźwięków elektronicznych. Utwór jeszcze łagodniejszy niż poprzednie. Pozornie nic się w nim nie dzieje ale w tle słychać pewne wydarzenia muzyczne i zmiany. W połowie utworu pojawia się delikatna perkusja (na chwilę) i gitara. Wreszcie - sam na sam z gitarą. Łagodną, delikatnie łkającą. Subtelną i wyraźną, tak, że słyszymy każdą nutę z osobna. Ciekawe ale niespecjalnie mi się ten utwór podoba. Poza samą końcówką, tą z gitarą, nie szumem wiatru.


Piosenka, która była singlem z tego albumu. Nieco przypomina piosenki Oldfielda z wczesnych lat 80-tych. Delikatny, subtelny, niezwykle piękny kobiecy wokal na tle delikatnej i też subtelnej elektroniki. Nawet nie ma zbyt wiele gitary, choć oczywiście nie mogło też i jej zabraknąć - ok. 2:30 pojawia się solówka, dodająca nieco pikanterii tej kompozycji. Jeden z najpiękniejszych fragmentów na tej płycie.


Tym razem łagodna, niezwykle piękna fortepianowa impresja. Nie mogło zabraknąć klubowych dodatków - bitu i basu. Całość tworzy dość dziwną ale sympatyczną i przyjemną mieszankę. Później do tego tygla dochodzi elektronika choć nie pełni ona nawet roli tła. Ot, pojawia się gdzieniegdzie jako dodatek czy coś w tym stylu. Pod koniec pojawia się nowa melodia. Kolejna łagodna, relaksująca i po prostu przyjemna kompozycja.


Cicha, delikatna elektronika przeplatająca się z równie delikatnym i cichym fortepianem. Zmysłowe i atrakcyjne połączenie. Utwór zostaje wzbogacony o syntezatorowe pogwizdywanie, zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Dobrze natomiast wypadają delikatne brzmienia gitarowe. Nagle utwór znika i rodzi się na nowo. Tym razem dominuje gitara, znacznie wybijająca się ponad łagodne i subtelne tło. Po kilku sekundach gitara znika a utwór przybiera tajemnicze barwy dźwiękowe.

10. Secrets

Powtórka z początku. Wracamy do punktu wyjścia - nowej wersji motywu z oryginalnych dzwonów rurowych. Słychać różnice przez co można odnieść wrażenie, że ten utwór jest remixem "The Source of Secrets" z początku tej płyty. Początek jest łagodniejszy a i późniejszy bit jest inny. Pod koniec pojawia się kilka nowych dźwięków i melodia jak syrena alarmowa. Jakoś bardziej mi się spodobała pierwotna wersja tego utworu, ta z początku.


Bardzo klubowy finisz. Znowu przewija się nowy aranż motywu z Tubular Bells. Sporo tu elektroniki i efektów. Utwór się nagle zawiesza i dziecko recytuje tekst. Potem nagle utwór wybucha. W nowej melodii słychać dźwięk dzwonów rurowych. W tej części pojawia się też solo gitarowe.

Tekst jest bardzo interesujący i dość zabawny, stąd pozwalam sobie zacytować znalezione w necie polskie tłumaczenie:

"Mężczyzna w deszczu podniósł swoją torbę tajemnic,
wspiął się na stok góry,
wysoko ponad chmury,
nic więcej już o nim nie słyszano
za wyjątkiem dźwięku Dzwonów Rurowych"

Przyjemny, choć nieco krzykliwy, finał. Nie jest to jedna z najlepszych części płyty ale zdecydowanie jeden z lepszych fragmentów. Utwór trwa ok. 4:45 a resztę czasu wypełnia... świergot ptaków.

Tubular Bells III jest albumem o bardzo łagodnym, raczej stonowanym brzmieniu. Daleko mu do wybryków i ekstrawagancji znanych z oryginału. Klubowe klimaty dodają tej muzyce nieco energii zaś całość odpręża i relaksuje słuchacza. Wszystkie kompozycje zgrabnie łączą się w całość. Tubular Bells III to chyba najłagodniejszy i najdelikatniejszy album z całej serii. Nie oznacza to iż jest to najsłabsza płyta - to miejsce ma zarezerwowane u mnie The Milennium Bell (1999). Sam Tubular Bells III zasługuje na ocenę nie niższą niż 4. To po prostu kawał przyjemnej, odprężającej, niewymagającej muzyki (w przeciwieństwie np. do ostatnio odkrytego przeze mnie debiutanckiego albumu tria Emerson, Lake & Palmer ). Tym, którzy znają twórczość Mike'a Oldfielda lub chcą posłuchać czegoś łagodnego dla odprężenia - zdecydowanie poleciłbym omawianą w tym tekście płytę. Dla nieznających jego muzyki - raczej wskazałbym na klasyczne albumy tego muzyka.



11.01.2017 - Tubularne Inkantacje Mike'a Oldfielda

Po kolejnej długiej przerwie postanowiłem napisać minirecenzję. Dotyczyła ona albumu "Incantations" (1978) autorstwa Mike'a Oldfielda. Wówczas bardzo dawno tej płyty nie słuchałem i byłem nawet miło zaskoczony jej ciekawym, zimowym (ale nie syberyjskim wręcz) brzmieniem. Z różnych względów dopiero dzisiaj (21.01.2017) publikuję ten tekst. W tytule jest data powstania tej recenzji. Jako, że to była minirecenzja, opublikowałem ją na swoim prywatnym profilu na FB. Oczywiście opatrzoną tagami #minirecenzje i #SłonecznikSłucha .

Okładka oryginalnego wydania Incantations i późniejszych wznowień CD (1978 i dalsze)

Okładka najnowszego wydania tego albumu (2011)
Próbki audio-video (Próbki bo nie ma kopii całego albumu na Youtube. Tylko wycinki lub wersja koncertowa pochodząca z albumu Exposed (1979), dokumentującego pierwszą trasę koncertową muzyka, na której promował wówczas Incantations. Warto wspomnieć iż muzyk wykonał w "drugim rzucie" prawie cały album Tubular Bells (1973) - całą część pierwszą + skrócony aranż części drugiej).



 O ile dobrze pamiętam, to jest początek Incantations Part Two



Song of Hiawatha, druga połówka Incantations Part Two


Fragment z części trzeciej



Wokalna, końcowa sekcja Incantations Part Four

 
---------

Album "Incantations" (1978) to czwarta płyta w dyskografii Mike'a Oldfielda, brytyjskiego multiinstrumentalisty. 2 płyty winylowe (w oryginale) zawierają cztery okołodwudziestominutowe suity. Nowością jest wplecenie piosenek w całość - nie tak jak na poprzedniej płycie Mike'a Oldfielda ("Ommadawn" z 1975 roku) gdzie piosenka w sumie jest swoistego rodzaju bonusem, umieszczonym obok głównych utworów (Ommadawn Part 1 & 2). Na "Incantations" kompozycje wokalne stanowią przedłużenie, uzupełnienie, rozwinięcie utworów.

"Incantations" to w zasadzie 2 twarze muzyka. Około 1978 roku, nieśmiały i mający problemy ze swoją sławą Oldfield zaczął uczęszczać na terapię. Być może miało to swoje odbicie w brzmieniu drugiej połowy tego albumu. 

Część pierwsza i druga to delikatne, spokojne kompozycje. Bardzo łagodne i nawet bardziej rytmiczne sekcje są dość stonowane. W drugiej połowie części drugiej zaczyna się część wokalna (fragmenty Pieśni Hiawathy, niezmiernie długiego i anglojęzycznego poematu z XIX wieku, autorstwa Henry'ego Wadswortha Longfellowa, amerykańskiego poety epoki romantyzmu).
Część trzecia i czwarta są bardziej rockowe w swojej oprawie. Jest tu znacznie więcej rytmu i nieco szaleństwa zaś wstęp do części trzeciej zapewne obudził niejednego śpiocha, który uciął sobie drzemkę pod wpływem części pierwszej i drugiej. :) Czwarta część zawiera krótką piosenkę - "Odę do Cynthi" autorstwa XVI-wiecznego dramaturga Benjamina Johnsona. Znowu, wykorzystany tekst jest częścią większej całości.

Na "Incantations" pojawiają się także syntezatory, choć uważny słuchać wychwycić może także brzmienie trąbki czy fletów. Oczywiście też pojawia się gitara elektryczna i basowa. 

Całość jest muzycznie znacznie odmienna od debiutanckiego "Tubular Bells" (1973) - przedstawiany w tym tekście album "Incantations" (1978) jest znacznie bardziej łagodny. Nawet zawiera w sobie pewną nutkę magii i zdecydowanie ma swój urok. W pewnych brzmieniach można się zakochać ! W przypadku debiutu, najbardziej w ucho wpada otwierający płytę motyw. 

"Incantations" jest bardziej minimalistyczny i słuchacz może odnieść wrażenie iż w tej muzyce niewiele się dzieje (zwłaszcza słuchając Incantations Part One i Incantations Part Two). Wbrew pozorom dzieje się tu dużo a odsłuch sprawia sporo przyjemności. Z jednej strony łagodzi, poniekąd wycisza i uspokaja (części 1 i 2) a z drugiej dodaje energii i pobudza (części 2 i 4).
Mnie osobiście część muzyki i brzmień zaprezentowanych na tej płycie kojarzy z zimą. Sam album powstawał między grudniem 1977 roku a wrześniem roku następnego. Być może moje odczucia związane były z faktem iż słuchałem tego albumu dzisiaj rano (11.01.2017) i pora roku niejako narzuciła pewne skojarzenia.

"Incantations" uzależnia na swój sposób. Czaruje łagodnością i jednocześnie uwodzi swoistą dynamiką. Niektóre wybrane fragmenty mam w głowie do tej pory a do samego albumu powróciłem po bardzo długiej przerwie (może nawet kilkuletniej). Zróbcie sobie coś ciepłego do picia, rozpalcie w kominku, włączcie tą płytę i spojrzyjcie za okno. A następnie zamknijcie oczy i dajcie się ponieść tej muzyce.

Bardzo przyjemna w odsłuchu płyta. Chyba najłagodniejsza spośród dzieł Oldfielda z jego wczesnego okresu (1973-1978). Delikatna, nieco chłodna ale kusząca swym pięknem. Ponad 70 minut piękna serwowanego w łagodniejszej odmianie rocka progresywnego, posypanego odrobiną płatków śniegu.

PS. Facebook automatycznie dodał próbki z tego albumu - z najnowszego wydania (remaster 2011). Dodatkowy utwór, Guilty, ma zupełnie inny charakter i nie stanowi oryginalnej zawartości płyty.

PS 2. Pierwsza recenzją w 2017 roku !