sobota, 21 stycznia 2017

11.01.2017 - Tubularne Inkantacje Mike'a Oldfielda

Po kolejnej długiej przerwie postanowiłem napisać minirecenzję. Dotyczyła ona albumu "Incantations" (1978) autorstwa Mike'a Oldfielda. Wówczas bardzo dawno tej płyty nie słuchałem i byłem nawet miło zaskoczony jej ciekawym, zimowym (ale nie syberyjskim wręcz) brzmieniem. Z różnych względów dopiero dzisiaj (21.01.2017) publikuję ten tekst. W tytule jest data powstania tej recenzji. Jako, że to była minirecenzja, opublikowałem ją na swoim prywatnym profilu na FB. Oczywiście opatrzoną tagami #minirecenzje i #SłonecznikSłucha .

Okładka oryginalnego wydania Incantations i późniejszych wznowień CD (1978 i dalsze)

Okładka najnowszego wydania tego albumu (2011)
Próbki audio-video (Próbki bo nie ma kopii całego albumu na Youtube. Tylko wycinki lub wersja koncertowa pochodząca z albumu Exposed (1979), dokumentującego pierwszą trasę koncertową muzyka, na której promował wówczas Incantations. Warto wspomnieć iż muzyk wykonał w "drugim rzucie" prawie cały album Tubular Bells (1973) - całą część pierwszą + skrócony aranż części drugiej).



 O ile dobrze pamiętam, to jest początek Incantations Part Two



Song of Hiawatha, druga połówka Incantations Part Two


Fragment z części trzeciej



Wokalna, końcowa sekcja Incantations Part Four

 
---------

Album "Incantations" (1978) to czwarta płyta w dyskografii Mike'a Oldfielda, brytyjskiego multiinstrumentalisty. 2 płyty winylowe (w oryginale) zawierają cztery okołodwudziestominutowe suity. Nowością jest wplecenie piosenek w całość - nie tak jak na poprzedniej płycie Mike'a Oldfielda ("Ommadawn" z 1975 roku) gdzie piosenka w sumie jest swoistego rodzaju bonusem, umieszczonym obok głównych utworów (Ommadawn Part 1 & 2). Na "Incantations" kompozycje wokalne stanowią przedłużenie, uzupełnienie, rozwinięcie utworów.

"Incantations" to w zasadzie 2 twarze muzyka. Około 1978 roku, nieśmiały i mający problemy ze swoją sławą Oldfield zaczął uczęszczać na terapię. Być może miało to swoje odbicie w brzmieniu drugiej połowy tego albumu. 

Część pierwsza i druga to delikatne, spokojne kompozycje. Bardzo łagodne i nawet bardziej rytmiczne sekcje są dość stonowane. W drugiej połowie części drugiej zaczyna się część wokalna (fragmenty Pieśni Hiawathy, niezmiernie długiego i anglojęzycznego poematu z XIX wieku, autorstwa Henry'ego Wadswortha Longfellowa, amerykańskiego poety epoki romantyzmu).
Część trzecia i czwarta są bardziej rockowe w swojej oprawie. Jest tu znacznie więcej rytmu i nieco szaleństwa zaś wstęp do części trzeciej zapewne obudził niejednego śpiocha, który uciął sobie drzemkę pod wpływem części pierwszej i drugiej. :) Czwarta część zawiera krótką piosenkę - "Odę do Cynthi" autorstwa XVI-wiecznego dramaturga Benjamina Johnsona. Znowu, wykorzystany tekst jest częścią większej całości.

Na "Incantations" pojawiają się także syntezatory, choć uważny słuchać wychwycić może także brzmienie trąbki czy fletów. Oczywiście też pojawia się gitara elektryczna i basowa. 

Całość jest muzycznie znacznie odmienna od debiutanckiego "Tubular Bells" (1973) - przedstawiany w tym tekście album "Incantations" (1978) jest znacznie bardziej łagodny. Nawet zawiera w sobie pewną nutkę magii i zdecydowanie ma swój urok. W pewnych brzmieniach można się zakochać ! W przypadku debiutu, najbardziej w ucho wpada otwierający płytę motyw. 

"Incantations" jest bardziej minimalistyczny i słuchacz może odnieść wrażenie iż w tej muzyce niewiele się dzieje (zwłaszcza słuchając Incantations Part One i Incantations Part Two). Wbrew pozorom dzieje się tu dużo a odsłuch sprawia sporo przyjemności. Z jednej strony łagodzi, poniekąd wycisza i uspokaja (części 1 i 2) a z drugiej dodaje energii i pobudza (części 2 i 4).
Mnie osobiście część muzyki i brzmień zaprezentowanych na tej płycie kojarzy z zimą. Sam album powstawał między grudniem 1977 roku a wrześniem roku następnego. Być może moje odczucia związane były z faktem iż słuchałem tego albumu dzisiaj rano (11.01.2017) i pora roku niejako narzuciła pewne skojarzenia.

"Incantations" uzależnia na swój sposób. Czaruje łagodnością i jednocześnie uwodzi swoistą dynamiką. Niektóre wybrane fragmenty mam w głowie do tej pory a do samego albumu powróciłem po bardzo długiej przerwie (może nawet kilkuletniej). Zróbcie sobie coś ciepłego do picia, rozpalcie w kominku, włączcie tą płytę i spojrzyjcie za okno. A następnie zamknijcie oczy i dajcie się ponieść tej muzyce.

Bardzo przyjemna w odsłuchu płyta. Chyba najłagodniejsza spośród dzieł Oldfielda z jego wczesnego okresu (1973-1978). Delikatna, nieco chłodna ale kusząca swym pięknem. Ponad 70 minut piękna serwowanego w łagodniejszej odmianie rocka progresywnego, posypanego odrobiną płatków śniegu.

PS. Facebook automatycznie dodał próbki z tego albumu - z najnowszego wydania (remaster 2011). Dodatkowy utwór, Guilty, ma zupełnie inny charakter i nie stanowi oryginalnej zawartości płyty.

PS 2. Pierwsza recenzją w 2017 roku !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz