piątek, 21 grudnia 2012

21.12.2012 - „Podróż przez płonącą Mandarynkę”

Recenzja „Electronic Meditation”

Na podstawie remasteru z 2002 (2002 Castle Music CD)

     Zaczyna się. Opowieść o pożarze wewnątrz człowieka albo... sami przeczytacie. Spoilerów niet. Mikołaj nie daje takich prezentów. ;)
     Zawodzące skrzypce informują nas iż nie będzie to historia z tzw happy endem. Od początku jest ponuro, ciemno i groźnie. Duchy zawodzą i jęczą. Dokonują, tutaj w mózgu, się naprawdę straszne rytuały. Cannabis zapalone [TD rzucili dragi w 1973 ale w międzyczasie Schroydera Edziu wywalił za ćpanie bo przeholował]. ;)
     No to jedziemy. Wciąż trwa pierwszy utwór tej muzycznej improwizacji - „Genesis”. Miejscami jest kosmicznie – pulsacje i eksplozje gwiazd. Po chwili przenosimy się na Ziemię. Praludzie grają pramuzykę (tylko skąd mają organy? ;)).
Grają ją dla jakiegoś wyższego Bóstwa (Edziowi F. ? Klausowi S. ? Mnie ? xD). Szaman dyktuje tempo. Kosmos pojękuje (a może to był Acodin a nie Cannabis ? ;)).
Do głosu dochodzi gitara Edgara. Słońce zachodzi nad Pra-Ziemią. Praludzie oddają cześć swemu Bogu za kolejny udany dzień.
     Pojawia się niebezpieczeństwo! Jęczące groźnie gitary zapowiadają najazd innego plemienia. Rozpoczyna się „Podróż przez płonący mózg” [„Journey Through A Burning Brain”]. Na razie tylko się przyglądamy pra-wymianie pra-zdań. 1:29 – chmury ciemnieją, będzie deszcz. To zły znak. Bogowie się wkurzyli i pomordowali ludzi. 2:00 – Pink Floydzi grają suitę pogrzebową (a dokładniej David Wright ;p). Ale Ja jestem litościwym Bogiem więc dałem ludzkości szansę – zaczynam od nowa. Pojedynczo zsyłam nowych, lepszych ludzi. Tych słuchających TD. ;) Wciąż panuje nastrój tajemnicy, wszelkie stworzenie truchleje przed Mandarynowym plemieniem. Otoczeni kosmiczną aurą i błogosławieństwem, prowadzą rozmowy i grzebią zmarłych (ok 4:13).
     Doszło do pożaru. Ludzie odkryli ogień a zbudowane przez nich miasto Karczew (xD) się pali. A może to pożar w mojej głowie? W końcu myślenie (nie :>) boli. ;) Od nadmiaru pomysłów na recenzję moja mózgoczaszka zajęła się ogniem. Edgar na swojej gitarze potęguje nastrój i popędza do działania. Perkusja Schulza oznajmia nam iż rzecz dzieje się szybko a akcja postępuje wartko niczym strumień rzeki Rubycon. Niestety, ogień tylko przybiera na sile. Mandarynkowe plemię, za radą Metalliki i Jamesa Hetfielda gaszą ogień ogniem [„Fight Fire With Fire” z albumu Ride The Lightning]. Rezultaty ich „akcji ratowniczej” są opłakane. Mózgi (i ludzie) płoną. Cywilizacja wymiera a wraz z nią – kultura. Dzieło (samo)zniszczenia postępuje w geometrycznym wręcz tempie. Nie pozostało mi nic innego jak wśród hałasu walących się budynków i umierających ludzi stwierdzać zgony. Znowu pogrzeby – 11:22. Chyba nie jestem zbyt dobry w roli Boga. :)

     Wezmę sobie na wstrzymanie. Do moich nozdrzy dociera Zimny Dym [„Cold Smoke”]. Powolne dźwięki unoszą się do mojego Mandarynkowego Pałacu. Co chwilę jednak coś się dzieje. Z ruin wynurzają się Ostatnie Nadzieje Ludzkości – para Edgar i Monika. :) Wśród resztek tego, co archeolodzy mogliby nazwać protocywilizacją, zaczynają znowu grzebanie zmarłych. Bądź co bądź zmarły to też człowiek, ale martwy. :) Próbują także odbudować Karczew. Tempo muzyki od ok. 3:50 wskazuje, że we dwoje dość dobrze sobie radzą. ;) Ciche organy robią za tło. ;) Słychać stukot narzędzi (jak dobrze, że nie badawczych! :>). Jest ciemno, groźnie i ponuro ale prace wciąż wrą. Karczew 2 powstaje. ;) 6:12 – coś się zaczyna dziać niedobrego. Pojawiają się dziwne chrzęsty. Dochodzi do kolejnego napadu. Bestie z Otwocka rodem napadają na naszych bohaterów i niszczą ich dorobek (na szczęście Jeroma nie ma.. jeszcze :P). Wszystko upada. Agresywna perkusja Klausa wskazuje na kolejny bolesny upadek mojego dzieła Światostworzenia. Edgar i Monika próbują stawiać opór, dość zaciekle walczą o to, co swoimi rękoma (i z moją pomocą :>) zbudowali. Lecz za ok. 1 minutę wszystko obróci się w popiół [„Ashes To Ashes”]. Po prostu gruz, smród i ubóstwo pełną gębą. Coś dla polityków społecznych. ;)
     Chwila wytchnienia. A potem lecimy dalej. Marsz Otwoczczan Żądnych Krwi postępuje. Idą w rytm perkusji wojennej Schulza. Triumfalnie defilują przez spalony, zniszczony i „zgruzowany” Karczew. Zgon cywilizacji i kultury karczewskiej został ostatecznie stwierdzony. ;___; Plądrowane są skarbce (niestety, nie ma nich płyt TD ;__; Zabrałem do siebie xD). Ostatnie niedobitki i resztki Karczewian są pożerane przez Żądnych Krwi Otwoczczan Z Otwocka Rodem. Edgar swoją soczystą i brutalną gitarą opisuje ten fascynująco krwawy proces konsumpcji (nekrofagia – pożeranie zwłok).
I nastaje „Resurrection”. Ostatnie rytuały zostają dokonane. Mój mózg spłonął doszczętnie. To dla niego zawodzą te organy. 
     Ale jednak historia, zgodnie ze swoim odwiecznym prawem, zatacza koło. Moje syzyfowe dzieło Światostworzenia zaczyna się od nowa. Jest to ciekawy zabieg, ponieważ „Electronic Meditation” kończy się w dokładnie taki sam sposób jak się zaczęło. Po prostu kopiuj-wklej. ;) Tyle, że w 1970 nie było Windowsów. Nawet komputerów nie mieli. ;) Nastąpił koniec. Nie chce mi się Światostwarzać. Mój spopielony mózg nie nadaje się do czegokolwiek. Rest In Piece, my friend. ;)
     Przepraszam za chaotyczny styl opowiadania. Sama muzyka takaż jest. W końcu to improwizacja, nagrana w październiku 1969 roku. Pomimo tytułu sugerującego użycie syntezatorów, nie ma tutaj nic z tych rzeczy. No dobra, organy i gitara. :D Zawsze tzw. cuś. ;)
     Nie jest to typowy album TD. Możliwe jest iż tego rodzaju muzykę zespół grał od 29.09.1967 (data powstania TD). Jest to Krautrock – z tym iż chyba jednak bardziej rock niż kraut gdyż brakuje tu elektroniki.
Krautrock zaś, skrótowo, jest to niemiecka forma rocka, czerpiąca zarówno z muzyki elektronicznej (tej archaicznej, np. elektroniczne dzieła Stockhausena) jak i z rocka progresywnego i psychodelicznego (np. Pink Floyd – którym TD składali hołd we wczesnych latach swojej twórczości [przed debiutanckim Lpkiem] grając swoją wersję ich „Interstellar Overdrive”).
     TD już na następnym albumie zmienili stylistykę ale nie o tym jest ta recenzja. Ten album ma także wielkie znaczenie historyczne – jest to jedyne znane i potwierdzone nagranie, gdzie razem z Edgarem Froese pojawia się Klaus Schulze [tu jeszcze jako perkusista]. Nie wiadomo wiele o koncertach związanych z tym albumem ale Klaus mówił iż były. Uznany serwis będący zbiorem wszelkich odmian Mandarynek wyhodowanych przez Edgara (Voices In The Net) podaje dwie daty.
     Sporą ciekawostką jest także line-up który nagrał tę płytę. Poza Edgarem i Klausem w sesji nagraniowej brał też udział Conrad Schnitzler (który na „Electronic Meditation” zagrał na skrzypcach... i kasie, tej sklepowej ;)). Ponadto na organach zagrał Jimmy Jackson zaś flecistą był Thomas Keyserling. Obaj byli muzykami sesyjnymi chociaż ich nazwiska nie zostały wymienione w pierwotnym wydaniu tegoż krążka.
     Pozostaje mi powoli kończyć te opowiadaniorecenzję. :) Nadmienię tylko iż posiadam tę płytę w swojej kolekcji, tak jak inne albumy TD z okresu Pink Years. Wszystkie z tej samej serii wydawniczej – remastery Castle Music z 2002 roku. ;)
Mam nadzieję iż miło się czytało część opowiadaniową. :> 
     Tym, co wytrwali do końca życzę wesołych, zdrowych, mandarynkowych (ew. schulzowych xD) świąt. Byleby obfitych w pierogi. :)


  Niestety nie ma całego albumu na YT w jednym filmiku ale wrzucam Wam każdy utwór oddzielnie. Mam nadzieję, że fajnie współbrzmi z moim opowiadaniem. Napisane równo w czas trwania płytki (na iPodzie). :)






Jeszcze raz - wesołych świąt! ;)

:)

sobota, 1 grudnia 2012

01.12.12 - Wczorajsza trauma ;____;

Niestety wczoraj przeżyłem traumę. Szok. Atak serca. Ale najpierw krótka retrospektywa o źródle problemu. Wiedziałem o tym, że mam problemy z iPodem i FLACami (rockbox! \m/) - tak jakby one był uszkodzone. W pewnych miejscach dźwięk się zacina, trzeszczy a potem przerzuca do następnego kawałka. Sporo błędów było na "Les Concerts En Chine" Jarre'a. Właściwie z każdym kawałkiem coś było nie tak.

Wczoraj próbowałem przegrać tę płytę jeszcze raz, aby rozwiązać problem trzasków (to pomaga) i doznałem szoku. Pod koniec, w "Les Chants Magnétiques Part II" EAC wykazywał kupę błędów odczytu i synchronizacji a ostatni utwór, Souvenir De Chine, okazał się zupełnie nie do zgrania. Sprawdziłem stan płyty. Myślałem, iż ma ona tylko jedną, dosłownie jedną nieszczęsną ryskę (zrobioną już pierwszego dnia przez ojca bo chciał posłuchać w samochodzie). Jednak moje przeczucie myliło się. Chciało mi się płakać. Kompakt był Mą kolekcjonersko-"audiofilską" duszę rozdzierała myśl iż będę musiał te wydawnictwo wyrzucić i usunąć z Discogs. Już ogarnęła mnie rozpacz i żałoba. Szykowałem się do stwierdzenia zgonu płyty. ;____;

Przypomniało mi się iż mam jeszcze kopię. FLACki (a jak się potem okazało - ALACzki, ale to praktycznie to samo ;p) wykonane tuż po zakupie tej płyty. Skopiowałem je z DVD nr 8 na kompa. Sprawdziłem jak brzmią - masakra! Chyba lepiej by było jakbym tę płytę z radia zgrywał. ;) Mimo wszystko, przerzuciłem problematyczne utwory na iPoda. Brzmiały ok więc na podstawie ALACzków zrobiłem OGGi (teraz robię OGG a nie MP3 ale i tak wszystko w mono ;)). Trzeba będzie przesłuchać na iPodzie - ALACe nie sprawiały problemów opisanych we wstępie.

Miałem logi z kopii, którą zrobiłem wczoraj wieczorem i chciałem porównać je z tymi, co zostały zrobione wcześniej. Niestety, nie byłem tak pilny wtedy i nie zapisywałem ich. Więc z porównania nici. ;___; Ale problem i tak został rozwiązany.

Dzisiejszy dzień więc spędzę na przerabianiu swojej kolekcji z FLACów na OGG (rzecz jasna by słuchać na iPodzie ;)). Przy okazji dowiedziałem się, czemu ALAC brzmiały tak koszmarnie na kompie. Nie była to wina słuchawek a VLC Playera. Najwyraźniej jego kodeki sobie nie radzą z tym formatem plików.

Mam nadzieję iż nigdy nie będę musiał przechodzić przez coś takiego. Na razie wystarczą mi studia jako ekstremalne doznania. ;) Chciałbym, żeby moją jedyną traumą było to:


HihiHiroshima! ;) I tym wesołym "akcentę" żegnam się z Wami. ;)

PS. Zalinkowany utwór nosi tytuł "Trauma". ;)
PS2. Mogłem użyć np. "HihiHiroshima" xD Byłoby bardziej na miejscu, zważywszy na tytuł albumu z którego pochodzi podlinkowany kawałek. xD I chyba tak zrobię. ;)
PS2,5. Pierwotnie było "HeheHetfield" :D
PS3. Nie ma PS3. Nie stać mnie. :)

poniedziałek, 26 listopada 2012

26.11.2012 - KME - wstęp - część 1sza

Od dawna zbierałem się by napisać tego posta. Zawierać on będzie listę ważnych płyt z muzyki elektronicznych (tzn. ważnych i mi znanych ;p). Mam świadomość, że nie jest to pełny spis. Na pewno coś pominąłem. Mam nadzieję iż chociaż wybrane przeze mnie albumy nie będą dyskusyjne. Niby mam dużo czasu ale nie wiem o czym pisać na tym blogu. A moje życie osobiste nie jest tak ciekawe by o nim pisać ciągle...

Ale ad rem. Lista ma charakter przypadkowy - miejsce na niej nie oznacza stopnia "ważności". Oczywiście decyzję o wpisaniu danej płyty do tego jakże szacownego "gremium" postaram się odpowiednio umotywować. ;)

Na razie jest to część 1sza. Myślałem iż będzie krócej. W jakieś 1,5h - 2h tylko 3 płyty opisałem ale za to dość obszernie. Mam nadzieję iż miło się będzie czytało moje wywody. :)

1. Jean Michel Jarre - "Oxygene" - 1976

Co by nie powiedzieć o współczesnych dokonaniach tego Pana, popisach gimnastycznych na scenie itp to jednak trzeba oddać Mu to, co należne zgodnie z zasadą "Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie". :)
Nagrał on bowiem kilka ważnych albumów, które do dziś można uznać za ważne elementy "wstępu do muzyki elektronicznej". Mniejsza o to czy samodzielnie je spłodził (sukces ma wielu ojców? :>).

Na potrzeby własne ukułem podział muzyki elektronicznej na "poważną" i "niepoważną" (podział nie ma charakteru akademickiego, to tylko luźne rozważania). Do "poważnej" ME zaliczam m.in Szkołę Berlińską, Szkołę Duesseldorfską, ambient. "Niepoważną" elektronikę zaś tworzą techno, trance, inne gatunki tanecznej i klubowej elektroniki, synthpop. Nie wiem jak uzasadnić ten podział. :) Możliwe iż będę się do niego jeszcze odwoływać.

Dla wielu osób, szczególnie tych nie mających większego pojęcia o muzyce elektronicznej, dokonania i postać JMJ są bardzo ważne. Faktycznie, "Oxygene" czasem bywa uznawane jako jego debiut (co nie jest prawdą). Jest to płyta dalece odmienna od poprzedniej (1973 - Les Granges Brulées - soundtrack). O ile poprzednie wydawnictwa można potraktować jako dzieła protoelektroniczne to "Oxygene" z pewnością jest jego pierwszą w pełni dojrzałą płytą.

Osobiście odbieram tę płytę, jej brzmienie jako coś kosmicznego. Duża ilość partii "ambientowych" (np Oxygene Part I) przeplata się z elementami rytmicznymi (np kultowy Oxygene Part IV). Płyta brzmi eterycznie, subtelnie. Nie ma na niej niepotrzebnych, słabszych elementów. Wszystko stanowi jedną, zgrabną suitę (a raczej dwie - czuć podział na stronę A i B, tak jak na winylu). Osobie znającej poprzednie albumy Jarre'a może wydawać się niemożliwe iż zrobił to sam, taki majstersztyk.

Do tej płyty powrócił kilka lat temu (2007) - "Oxygene Live In Your Living Room". Jest to próba ponownego nagrania tego albumu. W pewnym sensie jest to wersja "deluxe" - uzupełniona o 4 dodatkowe utwory (w tym cudowne Variation III następujące po Oxygene Part V) .

Kiedyś mocno fascynowałem się Jego muzyką. Było to na samym początku liceum. Jeszcze wtedy poznawałem twórczość Kraftwerk. W liceum zacząłem kupować płyty. Pierwszą było.. "Oxygene: New Master Recording" (wyd. wschodnioeuropejskie, te z uboższą książeczką). Potem kupiłem (na któreś urodziny - 16 czy 17, nie pamiętam) wspomniane wyżej DVD (w wersji "deluxe" - tej 3D - była tańsza od zwykłej ;)) i "The Complete Oxygene" (Oxygene, Oxygene 7-13, Re-Oxygene). Potem samo "Oxygene: New Master Recording" oddałem koleżance z klasy która mi się podobała (jako prezent na urodziny :)). Jej reakcja? "Muzyka kosmitów". :D

Wyróżniające się momenty?
- Oxygene Part II - solo
- Oxygene Part III - Theremin
- Oxygene Part IV

Uważam iż każdy, kto chciałby chociaż zetknąć się z muzyką elektroniczną, powinien zacząć właśnie od tej płyty. Nie jest ani specjalnie ciężka jak na pierwszy raz ale jednocześnie ma pewną renomę. Nie można jej pominąć w podobnych zestawieniach.



JMJ - Oxygene - 1976, cały album, ok. 40 minut.

2. Kraftwerk - "Computer World", 1981 i "The Man Machine", 1978

Kraftwerk jest o tyle specyficznym zespołem iż właściwie w zestawieniach typu "Najważniejsze płyty z muzyką elektroniczną" można wrzucić ich całą (lub prawie całą) dyskografię. Po prostu każdy ich album był na tyle wyjątkowy iż zasługuje na wspomnienie. Ja postanowiłem uhonorować Ralfa Huettera i ekipę dwoma miejscami - za dwa naprawdę dobre albumy. Czym one sobie zasłużyły na ten zaszczyt?

"Computer World" w pewnym sensie "uśmiercił" Klasyczną Muzykę Elektroniczną. Stworzył elektronikę do tańczenia. M.in dzięki tej płycie powstało Detroit Techno. Album ten, mimo iż wydany ponad 30 lat temu, wciąż brzmi aktualnie. Wciąż można by było "podensić" w klubie przy jego brzmieniach. ;) Kraftwerk ma talent do tworzenia concept albumów. Ten jest poświęcony technologii i komputerom. Wizja świata, którą przedstawili muzycy na tym wydawnictwie okazała się proroctwem. A należy pamiętać iż komputery domowe wówczas dopiero raczkowały. Muzycy mogli się co najwyżej zetknąć z ZX-81 (wprowadzony na rynek 2 miesiące przed wydaniem albumu) i ZX-80 (bardziej prawdopodobna wg mnie opcja). Kraftwerki zauroczone 8 bitowcami postanowili zająć się futurystycznymi wizjami z ich udziałem. ;)

Cóż udało im się powymyślać? (moje interpretacje)
"Computer World" - Komputerowy Świat, świat oparty w dużej części na komputerach. Bez nich nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Coraz mniej rzeczy można zrobić "analogowo".  Jesteśmy uzależnieni od komputerów. Cytując Kraftwerk (z płyty Radio-Activity, utwór Die Stimme der Energie) "Ich bin dein Diener und Herr zugleich" ("Jestem Twoim sługą i panem jednocześnie"). Dzięki komputerom uprościliśmy sobie życie ale jednocześnie nie umiemy wyjść poza nie, nie umiemy wrócić do "analogowych" czasów.
"Pocket Calculator" - przyjemny kawałek, taki do potańczenia, rytmiczny. Nie pełni funkcji proroczych. :) Jest jednym z hitów z tej płyty. Ciekawostka: na koncertach jest wykonywany w różnych językach, także po polsku. :)
"Numbers" - 1 2 3 4 5 6 7 8 i wszystko jasne. :) Też nie ma jakiegoś proroctwa moim zdaniem. Ot, fajny kawałek.
"Computer World 2" - instrumental, nieco zbliżony do pierwszego, tytułowego kawałka z tej płyty.
"Computer Love" - Kraftwerk przewidział portale randkowe itp a może też i cyberseks. :) Oczywiście między Robotami / Manekinami. :)
"Home Computer" - komputer w każdym domu! Albo i 2! :D
"It's More Fun To Compute" - wszystko się lepiej i łatwiej robi na komputerze, może stąd bierze się ta pułapka o której wspomniałem przy interpretacji "Computer World".

Muzycznie, Kraftwerk wytyczył nowe trendy i kierunki. Praktycznie cały "elektroniczny półświatek" wywrócił do góry nogami. Jest wciąż tutaj kraftwerkowski chłód i minimalizm, także w warstwie tekstowej. Typowe dla Kraftwerk - teksty skupione wokół jednego tematu, krótkie ale treściwe. Prosto, zwięźle i na temat.

1981 - Computer World (caly album)  - ok. 35 minut



Teraz czas na drugi album z wymienionych nominatów - "The Man Machine" (1978).

Tutaj Kraftwerk ukuł swój image i wizję - Człowiek-Maszyna. Nawet na okładce muzycy wydają się być nieobecni. Przypominają nieco manekiny, bezuczuciowe i bezduszne impersonifikacje człowieka. Homo Technologicus. Album ten przyniósł też 1) "hymn", dewizę zespołu - utwór The Man Machine (co ciekawe, grali go na koncertach dopiero od 1993) oraz 2) megahit zespołu, najbardziej rozpoznawalny utwór - "The Model". Czuć tutaj minimalizm w brzmieniu (ale i w tekstach - najdłuższym jest właśnie "The Model").

1978 - The Man Machine (cały album)  - ok. 35 minut.


To na razie na tyle. :)  Może jeszcze 1-2 "lajtowe" płyty dodam i zacznę opisywać bardziej wymagający materiał. Trochę tego jest. Na pewno na 1 części się nie zakończy. :) Obiecuję. ;) Mam nadzieję iż część 1sza nikogo nie zanudziła. Przynajmniej jakoś kreatywnie spędziłem dzisiejszy wieczór. :) (a miałem w końcu zabrać się za czytanie książek do licencjatu...)

środa, 3 października 2012

03.10.2012 - POst POlityczny ;)

Jak ktoś miał okazję zauważyć, znowu zamiast pierdół na fejsbuchu wrzuciłem coś bardziej normalnego - swoje rozważania. Tutaj, z racji pewnej oficjalności, zostały one ocenzurowane (ale nie uPOlitycznione :P).

Moja  myśl została zainspirowana tym artykułem .

""Wtorkowa decyzja Trybunału Konstytucyjnego w sprawie odbioru dnia wolnego za święto przypadające w dzień wolny oznacza straty nie tylko dla przedsiębiorców, ale też dla budżetu państwa - ocenili przedstawiciele pracodawców." Najlepiej robić 24h na dobę, bez snu, bez dni wolnych, bez urlopu. I najlepiej za darmo. Oczywiście za minimalne wynagrodzenie. A jak chcą by budżet państwa (czyli wszyscy) notował większe wpływy to: 1) podwyższają wynagrodzenie (więcej kasy => większa konsumpcja => większe wpływy z VAT i zapewne akcyzy, 2) nie ukrywają swoich dochodów i uczciwie płacą podatki (wyższe wpływy z CIT ale przecież państwo polskie tak gnębi tych biednych bogaczy, że muszą się ukrywać w szarej strefie. Jak jest ich więcej "ukrytych" to wszystkie obciążenia rosną bo mniej osób płaci. Koszt jednostkowy (np. składki na ZUS - w liczbie mnogiej bo 4 ubezpieczenia + zdrowotne które jest poza systemem ale ZUS przekazuje kasę NFZ) też musi być
odpowiednio większy), 3) stosować obie metody (wzrost wynagrodzeń -> wzrost konsumpcji i obciążeń (zgodnie z ustawami - wzrost dochodów pociąga za sobą np. wyższą składkę na ubezpieczenie emerytalno-rentowe a co za tym idzie - gwarantuje wyższą emeryturę (o 1 grosz? :P)) co najlepiej przyczyni się do wzrostu dobrobytu. Niestety, nasi POlitycy dodatkową kasę przepierdolą na głupoty. Gdyby chociaż były one rozsądnie wydawane i ludzie widzieliby lepsze efekty to powinni lepiej przykładać się do swojego, nie tylko patriotycznego, obowiązku płacenia podatków i innych danin na rzecz państwa. Innym problemem natomiast jest ich mnogość i wysokość. Jest to cena za socjał jaki mamy i państwo opiekuńcze. Obywatelu radź sobie sam - będzie taniej. ;) Czyli liberalizm - tanie państwo, stróż nocy. Oczywiście XVIIIwieczne ujęcie, klasyczne, jest niedostosowane do XXIwiecznej rzeczywistości. Nie można roli państwa sprowadzić do roli stróża nocnego i są pewne dziedziny w których pewien monopol państwa i/lub nadzór są niezbędne. A pracodawcom przydałby się jakiś bicz nad głową bo widać znowu tylko narzekają, że są za biedni (na Ferrari mnie nie stać, niech państwo da). Przepraszam za błędy itp. I tak pewnie nikt tego nie przeczyta."
Nie formatuję bo mi się nie chce. Zaraz muszę się umyć i ubrać bo zajęcia mam na 8. Do 16.30. 
Jak ktoś chce, niech komentuje. Przynajmniej będzie ślad, że czytał. xD

piątek, 28 września 2012

Fap folder - post od lat 18 xD (i dla jaj napisany)

Ktoś się w komentarzach pytał co to znaczy "fap folder".

Tu jest odpowiedź

Ja miałem na myśli zbiór ulubionych albumów ;) (eartube xD - jedyna strona gdzie wszystko jest w mono :>)


Taki tam fap folder :)

Nie widać wszystkiego bo jest za dużo. ;) TD & KS wrzuciłem jako skrót do całego folderu, nie poszczególnych albumów. xD Jest w sumie wszystko - od wczesnych Beatlesów i lajtową elektronikę JMJ aż do TD i KS oraz... "Kill 'Em All" Metalliki i wczesne albumy Maidenów. Ojciec się dziwi, jak osoba taka jak ja (lubiąca Beatlesów) może słuchać metalu. :) Ja potrafię. xD

Fotka autorstwa własnego. Pomysł pochodzi z internetów xD

czwartek, 27 września 2012

27.09.2012 - Nowości na półce - odc. 2

No, nie takie nowe ale dopiero teraz się nimi chwalę. Krótko będzie bo tylko 2 płyty.

Tangerine Dream - Sorcerer - soundtrack do filmu "Cena Strachu" Williama Fredkina (remake filmu z lat 50.). Oryginalnie wyszedł w 1977.  Jeden z najlepszych soundtracków TD. Na koncertach pojawiał się "Betrayal (Sorcerer Theme)" (np. na albumie "Valentine Wheels" jest wersja z Londynu, 1997). Kupiłem wznowienie na CD z 2002.


Fragmenty albumu:


Betrayal (Sorcerer Theme) - ok. 3,5 minuty
Grind - ok. 3 minut
Creation  - ok. 5 minut
Abyss - ok. 7 minut
Impressions Of Sorcerer - ok. 3 minut



Tangerine Dream - Tangines Scales - składanka TD. Jedna z wielu. Co rok to prorok. ;) W 2007 roku zaspamowali swoją dyskografię mnóstwem składanek. To jest jedna z nich, wyd. 2007. Co prawda mam box set "The Electronic Journey" w którego skład wchodzi ta składanka (jedna z 10 płyt) ale przynajmniej mam oddzielnie oryginał. ;) Składanka zawiera tylko jeden nowy utwór - House Of The Rising Sun (Southend Mix).


Barbakane - ok. 6 minut (remix z 1995)
Horizon (Warsaw Gate Mix) - ok. 8 minut - wbrew nazwie jest to tylko wycinek a nie remix.
Storm Seekers - ok. 5 minut - fragment utworu Storm Seekers / Cool Shibuya
Teetering Scale - ok. 4 minut
Underwater Twilight - ok. 6 minut

To wszystko na razie. :) Miłego słuchania i czytania! :D

27.09.2012 - Eargasm.

No cóż, blog żyje. Nie zawsze chce mi się pisać bo często nie mam za bardzo o czym. Nie będę przecież pisał np. "Dziś znowu się nażarłem. Pół dnia w kiblu. Ja pierdole, ale sranie" bo od tego mam fejsa. xD Dzisiaj pojawi się poza tym postem może jeszcze jeden. Albo dwa. Na pewno nie 666. :>

Do rzeczy.

Jakiś czas temu ściągnąłem sobie dyskografię Radio Massacre International. Dopiero wczoraj wgrałem sobie część albumów na iPoda. Oczywiście wszystkie są w mono. ;f  Wyjątkowo nie zacząłem od samego początku a od prawie, że samego końca. ;) Otóż zespół ten w 2008 roku wydał samplera "Fast Forward" (jako CD-R). W 2011 roku udostępnili tę płytę za darmo (w postaci 160kbps mp3). W formie 5 części, przedstawia aż 30 wydawnictw które do 2008 zostały nagrane. Wszystkie są połączone ze sobą w całość (w ramach jednej części) a więc odbiegają nieco od swoich macierzystych, albumowych wersji. Dodatkowo wybór ten nie jest przedstawiony chronologicznie. Jest to idealne wprowadzenie do twórczości tego zespołu.
Napisałem o tym na swoim fejsie:

"Od rana na poważnie. Mam ściągniętą i częściowo przerobioną na mono dyskografię Radio Massacre International. Zwykle zaczynam od początku ale tym razem, wyjątkowo, od samplera zespołu - "Fast Forward", który to jest udostępniony do ściągnięcia za darmo (160kbps mp3) na stronie zespołu - w całości. Pierwsze 6 minut - naprawdę fajne. Jest taka sekwencja, jakby żywcem z Rykoszetującego TD wzięta. Szkoda, że to, co jest "pod nią" jest wg. mnie za ciche. Pomysły muzyczne szybko przechodzą z jednego w drugi, zupełnie jak sekcje w np. "Logos". Album ("Fast Forward") ten został stworzony jako introdukcja do twórczości tego zespołu - przedstawia fragmenty każdej z płyt (do momentu wydania tegoż samplera), w różnej kolejności ale za to delikatnie przerobione by pasowały do siebie. Na sampler składa się 5 transz, czyli utworów. W trakcie pisania tego jestem w 3/4 Transzy 1szej. Właśnie leci kolejna mandarynizująca sekwencja. To jest to. Duch F-F-B żyje. Szkoła Berlińska nigdy nie umrze. Es klingt gut..."

Co jakiś czas pojawia się bardziej rockowa sekcja. Mimo wszystko elektronika nie przestaje grać. W tej chwili jestem w 3/4 Transzy 5tej. Jeżeli chcecie sięgnąć po coś naprawdę dobrego a Redshift (pamiętacie moje peany nad ich debiutanckim albumem?) was znudził  i nie chcecie odbiegać od mandarynkowych klimatów (zbytnio :>) to gorąco polecam ten sampler. Zespół udostępnia z każdej pozostałej płyty przynajmniej jeden fragment (w mp3). Jak dla mnie - rewelacja. Od razu wszedłem na fejsbuka zespołu, zalajkowałem i dałem komenta. xD Mimo swojej niskiej popularności (płyty wydają od 1995, nagrywają od hmm.. dawna :D a tylko prawie 270 lajków) są świetnym zespołem. Idealny dla hipsterów - mało znany. xD
Tak więc ściągać i zachwycać się. Jest czym. Album od razu idzie do fap folderu. xD Przeżyłem aż 80cio minutowy eargasm.

Oczywiście linkełe:

Fast Forward - 2008, sampler,  1 CD

Czekam na Wasze reakcje w komentach! :)

Bonus:
"I'm now listening "Fast Forward". Downloaded it as an introduction. Not even finished it - I'm near the middle of second track. You're awesome! If anyone would label that as TD bootleg, some people would be caught. Good job. I don't know what more I can say - the music speaks for itself."

Jest to mój koment dany zaraz po lajku na stronie FB zespołu - Radio Massacre International

czwartek, 13 września 2012

13.09.2012 - Nowości na półce :)

O ile na półce przybyło co nieco to niestety w życiu naukowym się pokomplikowało. Egzamin zdany? Praktyki rozliczone? Niby idealnie ale NIE. Nie mam wpisów z dwóch przedmiotów. ;____________; Indeks i kartę trzeba rozliczyć do 20.09.2012. Fajnie. Jak się nie wyrobię to co? Wywalą mnie? MNIE? :D
Ten post miał nie być o narzekaniu. Więc wracam do meritum sprawy czyli nowych PŁYT. :) A tego nieco przybyło, wg Discogs - sztuk 4 + nieco więcej. Kilka Beatlesów które dostałem od ojca + związane z nimi (debiut Juliana Lennona). Najpierw najnowsze nabytki. Cały swój hajs wydałem na... 2 płyty. Normalnie milioner ze mnie - 85 zł, majątek. ;) Jak na mnie. :)

A o to moje małe co nieco:

Pergamon - Tangerine Dream, 1986 Caroline Records. Amierikańskij CeDek. xD Ciężko dorwać stare wydanie (potem było wznowienie w 1996 i w tym roku wznowiono). Zwykle jak jest to kosztuje ok. 100 zł. Mnie się udało kupić za 30. W świetnym stanie. No, mam też "Tangram" (Virgin, 1984, fioletowy a nie czerwony). Czyli komplecik. ;) "Pergamon" jest albumem koncertowym (pseudo, gdyż jest to zremiksowany materiał z dwóch koncertów z dnia 31.01.1980). Jak już wspomniałem, na cały album składają się fragmenty z dwóch koncertów. Jest to kluczowa data w historii Tangerine Dream z dwojakiego powodu. Po pierwsze - debiut nowego członka - Johannesa Schmoellinga (1979 (?) / 1980 - październik 1985) a po drugie - oba koncerty tego dnia są ostatnimi improwizowanymi występami grupy. Niestety znany jest tylko wieczorny koncert (Tangerine Tree nr bodajże 17). Na szczęście na oba utwory z tej płyty składają się części z obu koncertów. Ponadto pojawiają się motywy, które wrócą jeszcze w tym samym roku - na albumie studyjnym "Tangram". "Pergamon" zadebiutował w 1980 roku na winylu jako "Quichotte" (nakładem wytwórni Amiga). Wyszedł tylko w Niemczech. W 1986 roku Virgin wydał ten materiał na CD. Szczególnie warto zwrócić uwagę na solo (piano) grane przez Johannesa.

Quichotte Part 1 - 23 minuty
Quichotte Part 2 - 23 minuty
Quichotte Part 1 (fragment) - samo solo Schmoellinga

Are You Sequenced? - Klaus Schulze, 1996, Eye Of The Storm. Miałem niebywałą okazję kupić za 40 zł dwupłytowe wydanie tegoż albumu. CD 1 - album. Nietypowa w swej konstrukcji suita. Składa się z 11 części. Każda z nich bazuje na motywie (sekwencji) zaproponowanej w części pierwszej (Welcome To The Moog Brothers). Każda kolejna ją rozwija i przekształca. Zachowana przy tym jest ciągłość. Jest to brzmienie zupełnie odmienne od tego, co Schulze zaproponował na "In Blue" (jego studyjny album z 1995 roku). Zresztą tytuł zachęca do przesłuchania - tu jest to, co Schulze potrafi najlepiej - SEKWENCJE. Sekwencer pracuje non stop. Przez bite 80 minut. Pierwotnie materiał znajdujący się na tym albumie został zagrany w kwietniu 1996 na koncercie lecz został poprawiony w studiu i znalazł ujście na tym oto wydawnictwie.
Płyta druga jest już zgoła odmienną rzeczą. Często uznawana za pomyłkę, czego dowodzi fakt iż "Are You Sequenced?" zostało wznowione już w 1997 w postaci pojedynczego CD z albumem. Wracając do drugiego kompaktu, na nim są remiksy (nie Made By Schulze ale m,in przez kolabolatora Pete'a Namlooka - obaj panowie mają wspólnych kilka albumów) fragmentów z płyty "właściwej". W żadnym innym wydaniu tej płyty nie ma, poza pierwszym, z 1996. Obecne wydanie (2005-2007, nie pamiętam z którego roku) również zawiera 2 CD ale zamiast remiksów jest zupełnie inny utwór. Tak więc są one eKSkluzywnym ( :D) bonusem do tego wydania. Dawno ich nie słuchałem. Spotkałem się z opinią iż jest to "ordynarne techno". Mogło być gorzej - dubstep. xD
Zestawik w świetnym stanie upolowałem za 40 zł.

Fragmenty z YT:

Vocs In The Dark I  - 5 minut
Vocs In The Dark II  - 10 minut

Tym oto sposobem pogodziłem swoje dwie miłości muzyczne - Tangerine Dream i Klausa Schulze. Kupiłem ich płyty i siedziały one w jednym plecaku. :D

Jeszcze mam 1-2 płyty do opisania. Tym razem będzie krótko.

Pod koniec sierpnia, w Gazecie Wyborczej (vel Gazecie Wybiórczej ;)) ukazało się wznowienie albumu "The Symphonic Jean Michel Jarre" (2006). Jest to próba zagrania najsłynniejszych kompozycji JMJ przez Praską Orkiestrę Symfoniczną. Na 2 płytach mamy np. Oxygene 4, Magnetic Fields 1 i 5, Chronologie 2. Każda z płyt wyszła oddzielnie i pod wspólnym tytułem "Jean Michel Jarre Symfonicznie". Z Jarre'a dawno nic nie kupowałem (z kilka lat to by było pewnie, ze 2 może). Traktuję te wydawnictwo jako ciekawostkę. Nawet nie słuchałem. Dopiero dzisiaj na kompa przegrałem (po uporządkowaniu statusu na Discogs - nieco z tym roboty było).

Płyta 1sza
Płyta 2ga

Fragmenty z YT:
Chronologie 1
Oxygene 13
Equinoxe 4
Rendez-Vous II

No, to by było na tyle. Może kiedyś napiszę posta o winylach które dostałem od Ojca. Na razie musi Wam wystarczyć czytanie o ostatnio zakupionych CD. :) Miłego czytania i ew. słuchania. :)

środa, 5 września 2012

Seek & Destroy: MTBS xD

    ...czyli moja walka z depresją & niechęcią do nauki oraz Metodami i Technikami Badań Społecznych. Miało być wczoraj ale będzie dzisiaj. ;___; Nie za bardzo mi się chciało wczoraj. ;___;  Jak zwykle doskonaliłem przez wakacje swojego skilla w opierdolingu (wiecie, jestem reprezentantem PL na IO w tej dziedzinie xD). Miałem przez dwa miesiące ostro zakuwać do egzaminu ponieważ uwaliłem ćwiczenia. Zabrakło mi jednego punktu. ;_____________________;.  Na szczęście poprawiłem i miałem wolne. Zostawiłem pamiątkę po mojej furii - rozwalone drzwi w swoim pokoju ("przypadek" :>). xD Tak naprawdę uczyć się do egzaminu (termin nie przepadł) na 3 dni przed. Jednego - tylko notatki z wykładów. Drugiego nic nie zrobiłem (a miałem czytać lektury z ćwiczeń).
    Trzeciego miałem atak depresji. Nic mi się nie chciało (poza płaczem). Jednak w końcu, o 20 czy 22, zacząłem się uczyć. Najpierw notatki z wykładów potem z ćwiczeń. Gdy skończyłem sobie powtarzać, zasiadłem przed kompem i przeglądałem skany z wykładów na których nie byłem. Miałem jeszcze przejrzeć skrypt z lektur ale nie miałem siły. Na zegarku była 4.30 a ja miałem wstać o 5. Przestawiłem budzik na 6 i polazłem spać.
     Za samo przeczytanie ocen nie ma więc po dokonaniu niezbędnych rytuałów wyprawiłem się w kierunku swojego wydziału. Myślałem, że na 9 zdążę. Niestety nie ale nic się nie stało. :)  Byłem na 9.30 i czekałem w kolejce (dość luźnej zresztą). Wyjąłem skrypt z lektur i zacząłem się uczyć. W autobusie słuchałem "Moondawn" i spałem. xD Czując napięcie i stres, nie przeczytawszy nawet połowy stosu kartek, który mienił się skryptem (niekompletnym zresztą), postanowiłem iść na żywioł. W końcu drugi termin (poprawkowy) mi nie przepada. Więc luz ale i tak trzeba dać z siebie 666% xD.
    Nadeszła moja godzina, dla mnie wybił dzwon. Pokazałem swój indeks i kartę. Zostały sprawdzone pod kątem posiadania przeze mnie zalki z ćwiczeń. Mogłem więc kontynuować procedurę. Kolejnym etapem był wybór narzędzia egzekucji. Leżały przede mną kartki z wypisanymi na nich różnymi metodami "uśmiercania" studentów. Oczywiście nikt nie znał pytań. Wybrałem metodę 2. Tak jak każda, składała się z trzech rodzajów tortur. Miałem chwilę na oswojenie się ze śmiercią. W tym czasie obie egzaminatorki odpytywały swoich nieszczęśników. Po kilku minutach nadeszła kolej na mnie. Podałem kartę i indeks wraz ze swoimi pytaniami.
     Pierwsze z nich poszło mi naprawdę dobrze. Nie było trudne, takie rozgrzewkowe. Podobnie było z ostatnim. Najgorsze było pośrodku. Egzaminatorka musiała mi sporo pomagać. Oczywiście improwizowałem. Niestety sekwencje słów jakie z siebie wydałem nie były tymi odpowiednimi, które zrobiłyby na niej wrażenie. Ale jakoś poszło, dzięki Jej pomocy. Byłem w połowie drogi. Przebrnąłem przez koszmar. Teraz czas na ocenę. Przeżyłem tortury. Spodziewałem się góra 3. Dla tej oceny zrobiłbym wszystko. Werdykt: 4+. Otworzyłem swoją twarzoczaszkę ze zdziwienia. No jak to? Aż 4+ ? To aż zbytek łaski z Jej strony. Ale nie protestowałem. Poczekałem aż wpisze ją do indeksu i na kartę a potem podziękowałem. Wyszedłem uradowany. Jak do tej pory, u tej egzaminatorki (pytała mnie prowadząca wykład, babka od ćwiczeń również była) to była najlepsza ocena.
    Niestety musiałem poczekać parę minut aż otworzą dziekanat. Połaziłem po sklepach z płytami ("Are You Sequenced" Schulza za 40 zł - 2 CD - wyd. 1996 !!!) ale niestety byłem zbyt ubogi w grosiwo aby sprawić sobie nagrodę. W międzyczasie leciał sobie "A Hard Day's Night" Beatlesów. A mnie chciało się śpiewać z radości (McCartneyem niestety nie jestem więc nie śpiewałem xD).
     Bez kolejek i problemów oddałem indeks w rozliczenie i poszedłem na przystanek. Po raz drugi miałem szczęście. :D Chciało mi się pić... a niedaleko przystanku Wedel rozdawał czekoladę do picia. :D Pyszna. :) Wróciłem do domu i słuchałem "Blackdance". Niestety znowu spałem więc przy "Voices of Syn" nie zwracałem uwagi na muzykę. W domu jeszcze raz puściłem ten kawałek i słuchałem bonusów. Odsyłam do posta: "Podwójna (i niestety ostatnia jak na razie) recka - 09.05.2012: „The Dome Event” i „Blackdance” - Klaus Schulze".  Tam jest skrobnięta przeze mnie recenzja tego niedocenianego albumu.
    No, myślę iż tyle na razie starczy. Opisałem bardzo ważny moment w moim życiu. :) Jestem już (w końcu) studentem trzeciego roku! :)

czwartek, 30 sierpnia 2012

Mandarynkowy Przewodnik - set 1,5 ;)

      Ten post jest uzupełnieniem tego, co napisałem w części pierwszej. Otóż nie podparłem moich słów dźwiękiem. Wskazane by było abym podlinkował jakieś filmiki z Youtube żeby Czytelnicy mogli wyrobić sobie opinię o Muzyce. A więc niech sprawiedliwości stanie się zadość.

1970 - Electronic Meditation (cały album)
1971 - Sunrise In The Third System z albumu Alpha Centauri
1971 - Fly And Collsion Of Comas Sola z albumu Alpha Centauri
1971 - Alpha Centauri (tytułowy kawałek)
1972 - Birth Of Liquid Pleyades (1szy utwór na albumie Zeit)
1972 - Nebulous Dawn (Zeit)
1972 - Zeit (tytułowy kawałek)
1972 - Origin Of Supernatural Probabilities (Zeit)
1973 - Atem (cały album)

Tak więc macie materiał na 2-3 godziny słuchania. Domyślam się, że nie każdy lubi tego typu muzykę (pewnie więcej osób ceni sobie najmocniejsze odmiany metalu niż elektronikę ;)) dlatego tam gdzie mi sie chciało to dałem pojedyncze utwory. ;) Mam nadzieję iż się podobają.

sobota, 25 sierpnia 2012

Blog (i autor) żyje :)

Żyję chociaż coraz mniej mi się chce. Staram się prowadzić tego bloga, coś pisać od czasu do czasu. Niestety życie wirtualne nie zastąpi tego realnego. A ja nie mam ani jednego ani drugiego. przypomniało mi się czemu zamknąłem poprzednią wersję tego bloga - pojawił się komentarz ze spamem. Nic się takiego nie dzieje abym miał o czym pisać. Miałem kontynuować Mandarynkowy Przewodnik ale jakoś nie mam ochoty, widząc zerowe zainteresowanie blogiem. I widząc to coraz poważniej myślę o zamknięciu bloga. Jego prowadzenie nie ma sensu jak nikt nie czyta. Moje życie (i muzyka) nie jest na tyle ciekawe aby o tym pisać najwyraźniej...

wtorek, 21 sierpnia 2012

Powrót bestii! :) + 1,5 recenzji ;)

        Jak wczoraj zauważyliście, wróciłem. Powróciłem z miejsca gdzie nudno i jedyną rozrywką (poza wieczornym grillem) było granie w Herosów 1. xD Nawet muzyki za wiele nie słuchałem. Właściwie wyprawę na wieś rozpocząłem i zakończyłem "The Endless Season" (2010) którego przesłuchałem wczoraj aż 2x (raz w samochodzie i raz w domu).
       Album ten brzmi zupełnie inaczej od reszty serii. Tak eterycznie i delikatnie. Są szybsze i rytmiczne partie ale tutaj przeważają rozlazłe, ambientopodobne brzmienia. Na płycie znajduje się 11 utworów ale moim zdaniem są nieco przydługie. Dość ciekawie zaczyna się ("Flashback" - jeden z ciekawszych kawałków moim zdaniem, kojarzy mi się z intrem do "Going West" granym podczas koncertów 2008/2009 ["Izu" i "The London Eye Concert"]). Ze względu na to przynudzanie album ten jest nieco słabszy od pozostałych. Myślę iż 4, 4+ to byłaby sprawiedliwa ocena. Jak na zakończenie cyklu - spodziewałem się czegoś lepszego.
      Ale to nie wszystko.  Obecnie słucham "Under Cover Chapter One" (2010) [którego jeszcze nie skończyłem]. Jest to album z coverami ale nie tylko elektroniki lecz głównie rocka. Pojawiają się na nim utwory z czasów młodości członków zespołu jak i "nieco" nowsze ("Norwegian Wood" Beatlesów - 1965, "Precious" Depechów - 2005). Oczywiście z wokalem Chrisa Hausla ale także inni członkowie zespołu się udzielają. O ile nie lubię jego śpiewu na "Madcap's Flaming Duty" to na tym albumie jego śpiew brzmi lepiej. Nie znam wszystkich utworów w wersjach oryginalnych ale covery w wykonaniu TD brzmią całkiem przyjemnie i ciekawie. Przykład? "The Model" Kraftwerk zrobiony na jazzowo. Wspomniany już "Precious" jest prawdopodobnie najwierniejszym coverem spośród 14 hitów które zostały wybrane. W następnym roku ma wyjść część druga. Nie mogę się doczekać kiedy opublikowana zostanie tracklista. Nie lubię tego albumu głównie za wokal (najlepsze TD = instrumentalne TD ;)) oraz za to, że wg. mnie jest to wyciąganie kasy od fanów (70-80 zł za 14 coverów, no kur...czak ;)). No ale stało się, mleko się rozlało. Trzeba przesłuchać bo to TD. ;)

wtorek, 14 sierpnia 2012

14.08.2012 - Oficjalny Fanpejdż na pejsie xD

Pacisfear jest moim oficjalnym fanpejdżem na pejsbuku, Możecie lajkować. Poszerzcie grono Elektronicznej Milicji. xD Czasem coś wrzucę. ;) Nie tylko związanego z blogiem. ;) Pomóżcie mi być sławnym chociaż w cyberprzestrzeni xD

14.08.2012 - Tangerine Dream Live 2k12 - bootlegi

Bootlegi czy to co hardcorowi fani kochają najbardziej. ;) A że Papa Froese wyruszył w trasę w tym roku to i się nieco ożywiło. Nie tylko w prasie zagranicznej ale także na YT (mnóstwo filmików, w tym spore części koncertów). Dotarłem nawet do zapisu 3 koncertów (USA) w dość dobrej jakości - 320kbps Mp3. Na każdym z nich setlista wyglądała nieco inaczej. Nie obyło się bez niespodzianek. Na scenę powrócił "Horizon" ostatni raz grany w grudniu 1983 (u nas! :D) czy koncertowy debiut "Transition" oraz "Ayumi's Loom" z "Winter In Hiroshima". Zagrano także jako koncertowy debiut "The Cliffs Of Sydney" ("Le Parc", 1985). Wskrzeszono także "Dolphin Dance" ("Underwater Sunlight", 1986). Na bis podczas jednego z tych koncertów zagrali "Phaedrę" ("Phaedra", 1974). Gorąco polecam!

Oto i obiecane linki:
Boston. 05.07.2012
Santa Barbara, 11.07.2012
Los Angeles, 12.07.2012


Pliki swoje ważą (ok. 400 MB każdy) ale są jeszcze świeże. Mam nadzieję, że się podoba :)

09.08. i 14.08.2012 - Journey Through A Burning Tangerine: Mandarynkowy przewodnik przez Mandarynkowy świat Edgara Froese - Część 1: lata 1967-1973

         A więc dzisiaj następuje debiut serii poświęconej mojemu ulubionemu zespołowi - Tangerine Dream. Ulubionym solistą jest zaś Klaus Schulze. Oczywiście nie samą elektroniką (ale za to jaką! ;))  Paci żyje więc słucham także innej muzyki - nawet metalu ;). (nie, nie tego z Ogame xDD). Nie chcę aby ta seria była książką bo pewnie Edgar podejmie kroku prawne ale bardziej broszurką, ulotką o TD.
       Część pierwsza jest tylko wstępem. Ma przybliżyć nieco historię zespołu (nawet ja jej nie znam w pełni więc poprawiać w komentarzach ;)) i Muzyków którzy się przewinęli w różnych line-upach. Będzie tego sporo (w końcu to stary zespół i "trochę" się zmieniało to wszystko). Postaram się to maksymalnie skrócić ale też nie zafałszować ;). Mam nadzieję, że cykl się będzie miło i przyjemnie czytać oraz ktoś się nawróci na Mandarynizm (bo zrobię krucjatę! III Wojna Światowa będzie na Mandarynki! xD) :)
       Niekończąca się (na razie ;>) opowieść pod tytułem "Tangerine Dream" zaczyna się w latach 60. W czasach kiedy modni byli hipisi, trawka, "sex, drugs & rock'n'roll" ;). Wszędzie panowała Beatlemania a jak nie to komuna ;). Zniszczone II Wojną Światową Niemcy chętnie chłonęły "zagramaniczną" kulturę. Nowe propozycje muzyczne, nagrania eksperymentalne przyjmowały się dopiero jak była na nich naklejka typu "Hit w USA!" czy "Hit w Anglii!" (za: książeczka do albumu Klausa Schulze - "Irrlicht", wyd. 2006). Lecz powoli nadchodziło przebudzenie. Niedługo to sprzedaż albumów podnosiłaby naklejka "Hit w Niemczech!" bowiem szykował się czas niemieckiej dominacji.
       Przejdźmy do roku 1967. Nie mówmy o Beatleasach udających Morsy ("I Am Walrus") czy o pewniej L. na Niebie z Diamentami ;). Pomówmy o ... tak, Tangerine Dream! :) W tym oto roku, dokładnie 29 września pewien Edgar Froese zakłada TD. Często zmieniał się skład zespołu. Niewiele też wiadomo o koncertach itp. Wówczas Ich muzyka była w okolicach rocka. W Niemczech powstała cała scena rockowa. Nie chodzi tu o fanów Stonesów, Beatlesów. Mam na myśli Krautrock. Tłumaczy się to często jako "Szwabski rock" chociaż dosłowne tłumaczenie brzmi "Kapuściany rock" (Sauerkraut -> kapusta kiszona). Jest to rock okraszony syntezatorami. Nie jest tożsamy z rockiem progresywnym, od którego pochodzi. W pewnym sensie był (jest?) to ruch muzyczny będący odpowiedzią na kulturową pustkę w powojennych Niemczech. Krautrock czerpie z jazzu pewną swobodę i skłonność do improwizacji, jednakże wszystkiemu nadaje rockowe ramy. Właśnie m.in w Krautrocku upatrywać można korzeni brzmieniowych muzyki elektronicznej. Z niego wywodzi się pionerski Kraftwerk, którzy stworzyli Synth-pop. Z drugiej zaś strony... przemilczę ją na razie. Ona się dopiero pojawi w latach 70-ych a ja omawiam lata 60-te.
       W 1969 roku Tangerine Dream, w październiku, w pewnej starej i opuszczonej fabryce muzycy robią dżem (tzn. jam session xD). Zwykłe, przyjacielskie, niezobowiązujące granie. Tu wtrącę line-up który wówczas sobie dżemorował: Edgar Froese, Conrad Schnitzer, Klaus Schulze. W owym to czasie, zespół zasilał Klaus Schulze, Bóg Muzyki Elektronicznej. Wtedy grał na perkusji. Na tym albumie możecie usłyszeć jak sobie radził.  Na Wasze (nie)szczęście nie jest to długi longplay - tylko 36,5 minuty. :) Jest to jedyny swego rodzaju album w obszernej dyskografii TD. Nagrany kompletnie bez syntezatorów. Wyróżnia się specyficznym klimatem. Zwróćcie szczególną uwagę na jego początek i koniec. Nie chcę zdradzać niespodzianki więc przemilczę. ;) Mandarynkowa historia zaczyna się tak naprawdę w 1970, kiedy w czerwcu, wychodzi właśnie ten album ("Electronic Meditation" - debiut wydawniczy TD). Nawet była trasa do tego koncertu, niestety nie ma żadnych nagrań. Przełom w popularności TD zaczął się dopiero w 1974. Dzięki temu wzrosła ilość bootlegów. Ja ten okres (1967-1973) określam jako wieki ciemne.
     Następny album, "Alpha Centauri" wydany w 1971, przyniósł drastyczną zmianę stylu oraz nowy line-up. Odszedł Schnitzler a przyjęto Christophera Franke (grał wtedy w Agitation Free). Franke był z początku tylko perkusistą lecz później został klawiszowcem, tak jak reszta zespołu. ;) Podczas prac na drugim albumie instrumentarium zespołu rozszerzyło się o syntezator (VCS 3 - ten sam, który słyszycie na "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd). Wciąż pojawia się gitara, organy ale nie jest to ściśle rockowy album. Zapowiada on dalsze dokonania zespołu. Z tego roku istnieją już jakiekolwiek zapisy występów zespołu. Nie jest tego dużo, zaledwie jeden, 40 minutowy set. Na dodatek w nie najlepszej jakości. No ale nie można wymagać soundboardów od zespołu który tak naprawdę dopiero zaczyna. Prawdziwy sukces dla Edgara Froese i jego zespołu dopiero nadejdzie. Już niedługo...
     Ponad rok później bo w sierpniu 1972 (AC miało swą premierę w marcu) nadchodzi kolejny etap ewolucji brzmieniowej. Nosi on nazwę "Zeit". Okładkę tego LP (a raczej dwóch bo wyszedł jako podwójny longplay) możecie podziwiać jako tło mojego bloga. Zespół dalej oscyluje wokoło Kosmosu lecz tym razem odchodzi od rockowej stylistyki. "Zeit" jest to zapewne (razem z "Irrlicht" Schulza które wyszło w tym samym miesiącu) najwcześniejszy przykład stylistyki dark ambient.  Cztery mroczne, długie i tajemnicze utwory wypełniają niemalże po brzegi wszystkie cztery strony LPków. Jeżeli dla kogoś szczytem mroku w muzyce jest Alpha Centauri to ... nie zna jeszcze "Zeit" ;). Powiedzieć o tym albumie, że jest mroczny to należy uznać za komplement. ;) Muzyka naprawdę kosmiczna. Kosmische Musik. Przypomina nieco wspomniany debiut ich ex-perkusisty ale jest od niego jeszcze bardziej mroczniejszy. Tutaj mamy pogląd na to jak brzmi Kosmos. Wystaw ucho poza swoje Spacelab i otwórz je na nieznane doświadczenia. Jeżeli nie jesteś astronautą w NASA lub nie stać Cię na wyprawę w Kosmos, pozostaje Ci tylko "Zeit". Definitywnie najbardziej kosmiczny album. Jednocześnie jest to pierwszy nagrany z Peterem Baumannem. Ledwo skończywszy 18stkę, dostał się do Tangerine Dream. To jest dopiero prezent. :) Skład Froese-Franke-Baumann będzie utrzymywał się jeszcze przez kilka lat. Lata te są chyba najlepszymi dla bardziej rockowej strony klasycznej muzyki elektronicznej (Ale czy można mówić o "klasycznej muzyce elektronicznej" ? Czy bardziej "klasycznie rozumianej muzyce elektronicznej"?).
     Wracając do sedna, drugi utwór na tej płycie ("Nebulous Dawn") przedstawia Kosmos w całej swej okazałości. 18sto minutowa podróż po naszym układzie słonecznym. Kosmos udźwiękowiony. Z kolei zespół nie tylko zmianą stylu zaskakuje. Zaskakujące jest to iż płytę otwierają... cztery wiolonczele. Słychać także dronującą, pomrukującą elektronikę. Pojawia się w tym utworze ("Birth Of Liquid Pleyades", pierwszy utwór na "Zeit") także Moog. Modular a jakże. ;) Jest większy ode mnie. Ale jakby wywalić szafy w moim pokoju to pewnie by się zmieścił. ;) Niestety tylko gościnnie i tylko na tym kawałku. Warto wspomnieć osobę która obsługiwała tę bestię. Był nią Florian Fricke z Popol Vuh. Troszkę chłopaki musieli odczekać zanim sami sprawili sobie taką bestyjkę. :)
    W każdym razie "Zeit", tak jak i wszystkie albumy sprzed 1974, nie są przeznaczone dla nowicjuszy. Są bardzo ciężkie moim zdaniem. Fanom rocka może natomiast przypaść do gustu debiut ("Electronic Meditation"), który pokochałem od pierwszego przesłuchania. Nie poleciłbym go na pierwszy sort osobie która z elektroniki kojarzy Jarre'a i co najwyżej Depeche Mode czy Kraftwerk. Zbyt odległe moim zdaniem. A wkroczenie w "prehistorię" TD to jak wejście na głęboką wodę. Ja wszedłem - i z Mare Tangerinium nie zamierzam wychodzić! :D Nawet moja nadopiekuńcza matka mnie nie wyciągnie - końmi! ;)
    Mandarynkowy nowy rok zaczyna się w... marcu. Wówczas (1973) wychodzi "Atem". Poniekąd jest to powrót do rockowych klimatów jednakże tylko pozorny. To nie jest kosmiczny rock jak na Alpha Centauri czy kosmo-drony na "Zeit". Płyta ma zupełnie odmienne brzmienie. Zespół porzucił kierunek wytyczony poprzednią płytą. Tytułowy "Atem" zaczyna się... oddechem. Nieco zmienionym co prawda ale i tak świetnie to brzmi. Po tchnieniu wydanym przez elektronikę nadchodzą fanfary na cześć genialnego narządu jakim są nasze płuca. ;) Pojawia się znowu perkusja (Franke). Utwór ten często zmienia swoje brzmienie - z delikatnych, spokojnych ambientowych partii aż po perkusyjne kanonady Chrisa. Na brzmienie albumu ma także wpływ mellotron na którym gra Edgar. O ile pozostałe 3 utwory mają nieco klimatu z poprzednich płyt to jednak zespół nigdy do nich nie powrócił.
    Lata Różowe (The Pink Years) to okres bezpowrotnie zamknięty. Nie ma odwrotu od tej decyzji.  Rubikon został przekroczony. ("Alea iacta est" jak mawiali starożytni Rzymianie ;)). Po koncertach związanych z promocją albumu "Atem", zespół w grudniu 1973 udał się do studia. Tam w pocie czoła i ku uciesze elektrowni wykuwała się rewolucja. To, co sprawiło iż Niemcy stali się nie tylko twórcami muzyki elektronicznej (jako prekursorzy nowego gatunku muzyki) ale także jej niedoścignionymi Mistrzami. Niemiecka Rewolucja miała dopiero się zacząć. A Tangerine Dream przygotowywali jej narzędzia.
Oręż się wykuwał. Elektroniczna Milicja (sory memory za nawiązanie do Metalliki i "Metal Militia" ;)) się szybko uzbroi w sprzęt potrzebny do zdobycia świata. Najpierw Niemcy a potem Europa i cały świat. No, może chociaż Europa. ;)
   Epopeję o tytule Tangerine Dream raczę przerwać w tym arcypasjonującym momencie. Otóż nie bez powodu wybieram TEN konkretny moment, tak bardzo zawieszony w czasie, przestrzeni i historii. Zakończyła się pewna era. Różowa era. "OHR. Macht das auf." Mówi Wam to coś? Nie? Śpieszę więc z wyjaśnieniem. Otóż jest to slogan wytwórni płytowej do której TD się zapisali aby wydawać swoje albumy (Od EM do "Atem" włącznie). Jej logiem było... różowe ucho. Czy jesteście w stanie otworzyć swoje uszy na Kosmos? Tego nie wiem. Jeżeli chcecie, możecie spróbować. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Muzyka TD z tego okresu to nie jest pop który (prawie) każdemu wpada w ucho. Wejdziecie od razu na głęboką wodę. Zapewne dla Was, niezaznajomionych z tematem, przesłuchanie "Oxygene" autorstwa Jeana Michela Jarre'a jest nowym i ciekawym doświadczeniem. Jeżeli wydaje się Wam iż ten album jest ciężki a muzyka prezentowana na nim - nie dla Waszych uszu to lepiej nie sięgajcie po ciężki stuff. Może zaboleć. Ale to będzie przyjemny ból. Spragnionym wrażeń polecam. A póki co - wracam do "Zeit" którego w momencie pisania słuchałem. Idę zgłębiać meandry tangerynkowego udźwiękowienia Kosmosu. Wam pozostaje oczekiwać w napięciu na drugą część Mandarynkowego Przewodnika. :)


Post został dokończony po dłuższej przerwie dnia 14.08.2012. 

14.08.2012 - blog (wciąż) żyje!

Po prostu jakoś nie miałem ochoty i zapału na prowadzenie. Teraz powinienem się uczyć. Kampania wrześniowa się zbliża. Mam jeden egzamin do zaliczenia (chociażbym wolał zaliczyć prowadzącą ćwiczenia ;>). Do powrotu do bloga skłoniły mnie nuda, niechęć do nauki i to, że w tej chwili zacząłem słuchać "Zeit" na ipodzie. :) Zaraz się zajmę dokańczaniem Mandarynkowego Przewodnika. :) I przydało by się żebyście czytali :P od walenia w klawiaturę nie schudnę :(


Btw: Ktoś potrzebuje 20-30 Kg tłuszczu ;) ? Oddam za darmo / płytę! xD

środa, 8 sierpnia 2012

07.08.2012 - Płyta dnia

Wczoraj nie słuchałem za wiele (piszę te słowa 08.08.2012). Tylko 3 albumy - "Killers" Maidenów, "Master Of Puppets" Metalliki (trzeba czasem przy****ć czymś mocniejszym ;f) i "Magical Mystery Tour" Beatlesów (wersja albumowa). Zaszczytny tytuł płyty dnia otrzymuje właśnie ta ostatnia :) Zmieniłem o niej zdanie. Jest to spora zmiana od tego co zespół zaproponował na "Revolver". Muzyka uległa psychodelizacji, stała się dziwniejsza ale to jeszcze nie to co się pojawiło na Sierżancie Pieprzu. Jeszcze w cywilu siedział ;). "Magical Mystery Tour" niejako prefiguruje brzmienie tego albumu.

A teraz "I'm Only Sleeping" i mnie nie budźcie ;_____;

Nowa, kolejna seria spamu! ;___;

Aby czymś zapchać bloga będę wrzucał posty typu "płyta dnia". W ten sposób będzie więcej postów xD Od komentowania jamnikełów (chociaż boję się piesów xD) i wrzucania głupot z neta mam swojego pejsbooka xD Tak bardzo samotny i nieczytany ;___________;

Zapowiedź - Journey Through A Burning Tangerine: Mandarynkowy przewodnik przez Mandarynkowy świat Edgara Froese

Najbliższe kilka postów (1? 2? 3? - wyjdzie w praniu) będą poświęcone wprowadzeniu do Tangerine Dream. Wiem, osoby które tego bloga czytają znają wszystko (i potrafią zanucić każdą kompozycję / seta z koncertów z TT / TL ;>) ale może ktoś szuka dobrego punktu zaczepienia bo go przytłacza ogrom dyskografii. Tangerine Dream to chyba najpłodniejszy zespół na świecie. Edgar powinien iść i ubiegać się o w pis w Księdze Rekordów Guinessa. ;) Jarre był (nawet sam siebie bił - jego koncerty przyciągały olbrzymie rzesze ludzi), Pink Floyd byli (The Dark Side Of The Moon - za ładnych kilka(naście) lat trzymania się na liście przebojów) to czemu nie TD ;)
Mam nadzieję iż mojego bloga czytają moi znajomi i ktoś się nawróci na Mandarynizm. xD Przeszkodą może być ciężka dostępność "audiolektur" (np. na torrentach nie ma żadnego aktualnego zbioru z całą dyskografią, jest tylko do 2008 roku chyba). Pozostaje soulseek albo... ja! xD
W dziale tym nie będzie typowych recenzji. Raczej wskazówki. Pewnie nie stworzę niczego nowego ponieważ:
"There's nothing you can know that isn't known.
Nothing you can see that isn't shown."
(no, kto wie skąd cytat? ;))
ale spróbuję. Zrobię co w mojej mocy. Mandarynkowe Imperium musi rosnąć! xD

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

"In Blue" CD 1 - :)

Muszę się tym podzielić. Od dłuższego czasu próbowałem przesłuchać ten album. Niestety, ze względu na moją chorobę psychiczną (maniakalne powtarzanie początku utworu - dotyczy nie tylko "Into The Blue" !) miałem dość i odkładałem słuchanie na potem. Kilka minut temu zakończyłem słuchanie całego "Into The Blue" i tylko 2-3 razy przewinąłem pierwszą część! :D To jest tak radosna wieść, że musiałem o tym napisać ;)

niedziela, 5 sierpnia 2012

151 & Magical Mystery Tour (recenzja)

            Dzisiaj kupiłem sobie płytkę: The Beatles: 1962 - 1966. Składanka (2 CD), remasterowana. Z hitami takimi jak "Love Me Do", "She Loves You", "Can't Buy Me Love", "Help!" czy "Norwegian Wood". Razem z jej drugą "częścią" (1967-1970) stanowi idealne wprowadzenie do muzyki Beatlesów. Po prostu: "Meet The Beatles" ;) (w US taki tytuł miał ich 2gi album - "With The Beatles"). Niestety już pierwszego dnia rozerwałem nieco tył pudełka i miejsce na płytę #1. Jestem wkurwiony. Na siebie. Tył zakleiłem naklejką ale w środku widać. Jednocześnie jest to moja 151sza płyta w kolekcji :) Teraz zbieram do 300 :D a potem 500 i 1000 :D Starzy się wykosztują bo próg 300 zamierzam osiągnąć przed końcem magisterium ;>

1962 - 1966 (cały album)  - ok. 60 minut, oba CD, tzw. "Red Album".

           W drodze powrotnej z zakupów, puściłem sobie "Magical Mystery Tour" (album, nie 2xEP). Wydane zostało w 1967, tak jak Sgt. Pepper. Rozczarowałem się. Brzmi nieco jak odpady z sesji nagraniowej do wspomnianego albumu. Najsłabsze wydawnictwo Beatlesów. Nie jest złe. Poziom zaniżają nagrania z singli które zostały dorzucone do wersji albumowej (jedyna wersja amerykańska która stała się "kanonizowana" i weszła do kanonu). Spodziewałem się czegoś lepszego po "Flying" (instrumental) czy "Strawberry Fields Forever". Wszystko zaczyna się & kończy dość dobrze bo nasza Magiczno-Tajemnicza Podróż zaczyna się na stacji "Magical Mystery Tour" a kończy na przystanku "All You Need Is Love". ;) Naszą wyprawę urozmaica "I Am Walrus", przyjemna piosenka z przyjemnym, psychodelicznym tekstem i śpiewem Lennona. Mile brzmi także "Your Mother Should Know". Najsłabszym ogniwem tego wydawnictwa jest epkowy "Blue Jay Way", śpiewany przez Harrisona. Okropny kawałek.
          Może moje złe wrażenia wynikają z tego iż słuchałem w samochodzie? W każdym razie nie chcę pochopnie wystawiać oceny, więc kiedy indziej jeszcze raz przesłucham. 4, góra 4+ (z mocno naciąganym +) wydaje się być sprawiedliwą oceną. Gdyby to była sama epka, 4+ byłoby gwarantowane a może bym myślał nad 5-. U mnie na kompie mam zarówno album jak i 2x EP (tak, podzieliłem sobie na 2 EPki bo tak było wydane).

Magical Mystery Tour (cały album) - ok. 35 minut.


Post z okazji urodzin Boga.

Wczoraj, dnia 04.08.2012, swoje 65 urodziny obchodził Bóg Muzyki Elektronicznej - Klaus Schulze.
Mimo wieku (Tusk by się czepiał jeszcze o te 2 lata ;f) wciąż jest aktywny. Jego Muzyki nie da się tak łatwo opisać. Od samego początku była wyjątkowa a od 1975 - zdecydowanie oparta na sekwencerze. 1000 lat Mistrzu, Tobie i Twojej Muzyce nikt nie dorówna.

PS. Ale "Shadowlands" to mógłbyś szybciej wydać ;f Miał wyjść teraz ale będzie w 2013 :(

Wspominki:

Live WDR Köln 1977 - ten sprzęt <3 dzisiaj to praktycznie nikt nie wykorzystuje prawdziwych synthów, tylko laptopy i VST.

Dziękuję Poland 1983 (cały album) - zapisy z koncertów u nas w 1983. Nawet podziękowanie się znalazło ;)

The Other Moondawn - fanowska wersja - składanka zawiera "Floating Sequence" (demówka "Floating", dołączona jako bonus do wznowienia z 2005) i "Supplement" (demówka "Mindphasera", dołączona do wydania "original master" z 1995).

Are You Sequenced? (cały album) - 1996. Klaus odwołuje się w tytule do... Jimmiego Hendrixa i jego "Are You Experienced?" :D On lubi takie gierki słowne. Muzyka - sekwencer ponad wszystko. Każdy utwór bazuje na tym samym motywie, ulegającemu jednak pewnym przekształceniom. Za bardzo się powtarza ? O to chodzi :D Dobrego nigdy nie za mało ;)

Składanka "2001" (cały album) - zawiera fragmenty Dzieł Boga (Jego Cudów).

Stahlsinfonie, 1980 (całość) - Linz, 1980. KS gra w hucie. Do tego robotnicy wspierają go swoimi narzędziami. Industrial pełną gębą :D

piątek, 3 sierpnia 2012

03.08.2012 - "Phaedra" czyli OOPE

Napisałem nową "recenzję". OOPE czyli Out Of Paci Experience. W kompletnej ciszy i ciemności wysłuchałem tej płyty. Spisałem wszystko, co mi wpadło bo głowy podczas "sesji". Ot taka ćpunska wizja ;) Będzie dziwnie, od czapy, psychodelicznie, głupio i przede wszystkim Phaedrycznie xD

           "Witajcie. Dawno nie było żadnej recenzji. Postanowiłem spróbować jeszcze raz. Tym razem z grubej rury bo oto zabieram Was w podróż po Mandarynkowej stronie mojego umysłu a konkretnie po LP „Phaedra” Tangerine Dream.
             Album (i tytułowa „Phaedra”) zaczyna się dźwiękiem który nas wsysa w wir wydarzeń. Tu się błyska, tam śwista. Idziemy w Kosmos. Nasze dusze lecą do... Berlina (xD). Później Wam wytłumaczę o co chodzi. Wessani przysłuchujemy się bąbelkowatemu sekwencerowi. Bąbli aż miło ;) Czuć nieco jakby jakieś duchy zawodziły. Coś się porusza, świszcze. Zmienna nastrój osiąga wartość „tajemniczy”. Coś się zbliża wielkimi krokami. Dźwięk jest lodowato chłodny. Aż słyszymy błyszczące się kryształki. Zmienia się sekwencer ale tylko nieco. Wchodzimy w nadprzestrzeń. Duchy zawodzą i jęczą. Duchy? Nein. To tylko nasi 3 chłopcy – Edgar, Chris i Peter. Bawią się razem sprzętami. 3:40 – epickie dźwięki czas zacząć. Mellotron. Duchy wchodzą w naszą rzeczywistość. Zawodzą przy tym i jednocześnie się morfują. A my dryfujemy z nimi po Berlinosferze. Często skręcamy i zmieniamy trajektorię lotu naszych dusz gdyż melodia ulega zmianom. Znowu bąbli (5:51). Chyba jesteśmy blisko. Zbliża się kulminacja? 
           W każdym razie stajemy przed obliczem Phaedry która zgarnia nasze powłoki eteryczne. Welcome To The Machine. I wprowadza nas do studia. Chłopaki pracują. Tfu.. nie „chłopaki” a „Bogowie”. Słyszymy jak wykuwają Berlin. 7:40 – ktoś tu wierci i obrabia materiał. Sekwencery coraz bardziej pulsują. Wszystko wiruje. Widok przed naszymi oczami zlewa się z rzeczywistością. Czy to sen, czy jawa? Mroczno wszędzie ale Oni maja pieczę nad Berlinem. 9 minuta – chyba się już wykuł. Pracują jak opętani i szlifują swoje dzieło. Duchy błogosławią Berlin. 10 minuta. Coś uderza. Nikt nie wierci, nie pracuje. To Berlin. W kompletnej ciszy i otoczeni Tajemnicą której niegodni śmiertelnicy nie są w stanie pojąć, Kowale obrabiają Berlin. Nagle, Duchy wirują i przenikają przez Niego. Misterium Berlińskie dobiega końca. Materiał został uduchowiony. Delikatne dźwięki, niczym organy podczas mszy, towarzyszą przez chwilę duchom. Kosmos. Otacza nas wszystkich. Należymy do Niego. To z Niego pochodzi Berlin. Kosmos. Źródło wszelkiego el-muzycznego Stworzenia. 14:20 – Kosmos się gniewa, pomrukuje. Berlin pęka. Delikatne uderzenia klawiszy oddają dźwięk Jego odłamków uderzających delikatnie i tajemniczo w naszą planetę. Powstała więź między Ziemią a Kosmosem. Narodziła się Klasyczna Muzyka Elektroniczna, często utożsamiana ze Szkołą Berlińską.

           Drugi utwór na płycie, „Mysterious Semblance At The Strand Of Nightmares” jest solowym dziełem Edgara. Uderza on nasze uszy wiatrem i smaga je mellotronem poddanym różnym efektom. Całość jest tajemnicza ale przejmująca. Nieco pogrzmiewa – czyżby el-burza? W każdym razie el-wicher szaleje. A może jednak to el-bagno? Cały czas mamy poczucie, że Edgar umie grać na skrzypcach. Ale to tylko melotron. Ok. 5:30 doświadczamy wizji. Przemijają przed naszymi oczami duchy. Bije od nich aura dźwięku. Dochodzi do konfrontacji. Pozornej gdyż nadprzestrzeń bulgocze, grozi wybuchem a my się przemieszczamy tunelem między Ziemią a Kosmosem. Wokół nas przemieszczają się duchy innych żądnych wrażeń istot z gatunku homo sapiens. 8:03 – jesteśmy coraz bliżej wrót do krainy Mandarynkami i Berlinem płynącej.. 9:27 – przekraczamy je wraz z duchami. Wsysa nas przez Bramę Jupitera. Wchodzimy do Berlina. Jesteśmy w Reichu. Home sweet home :>. 
            Lecz to nie koniec albumu a więc i naszej podróży. Słyszymy szuranie i głośne szumy. „Movements Of A Visionary” opowiada o … sposobie chodzenia Mistrza. Oprowadza on nas niczym Święty Piotr. Jesteśmy w Berlinomobilu (xD) i lecimy przez Berlin. Z radia leci muzyczka (ok. 1:52). (xD). Szumy nie ustają. Ptaszki ćwierkają (?). Silnych prycha i w ogóle jest nieciekawie. Odpalamy bestię i oddajemy się Morfeuszowi. Zapadamy w sen. 3:00 – Edgar i spółka zaprogramowali nas i doskonale wiemy co mamy śnić. Śnimy Mandarynkowym Snem. Mętlik w głowie, odczuwamy niepokój. Tyle wrażeń, tyle bodźców. O, Kryształowa Sala! Podczas naszego przejazdu słyszymy migotanie kryształków Berlinu. Wjeżdzamy w Otchłań. Albo jesteśmy coraz bliżej. Mamy paliwa tylko na 3 minuty. Jeśli nie przejedziemy – Otchłań nas pochłonie. Wszędzie mrok. Cały czas coś stuka i śwista. Przejeżdżamy po kryształkach. Koła Berlinomobilu wybijają rytm. Coraz cichszy zresztą. Czyżbyśmy mieli umrzeć? Przy błysku kryształków Berlinomobil się rozpada. Umieramy pochłonięci przez Otchłań.
       „Sequent 'C'” jest grane na naszą cześć. Smutny, poważny kawałek na flet. Podczas gdy my jesteśmy wsysani w Otchłań, Peter Baumann gra ten utwór. Nikt nie reaguje. Nasze dusze opuszczają nasze ciała i zasilają Berlin. Staliśmy się częścią Kosmosu. Melodia cichnie. Zostaliśmy wessani.
 

Phaedra (cały album)

Okładka:

Podwójna (i niestety ostatnia jak na razie) recka - 09.05.2012: „The Dome Event” i „Blackdance” - Klaus Schulze [Remastered 30.12.2012]

 [Poprawiłem drobny błąd. Dopiero teraz go zauważyłem. Stąd te "remastered" w tytule. Odrobinę poszerzyłem by wszystko się jakoś trzymało przysłowiowej kupy. ;)]

2w1 takie ;) Schulzowe, co najważniejsze ;) Miłego czytania i ew. słuchania :>

         " "The Dome Event" (1993 Venture CD) - wyprawę na zajęcia dzisiaj rano Mistrz uprzyjemniał mi zapisem swojego koncertu w kolońskiej Katedrze (11.05.1991 - w piątek 21 rocznica! Trzeba uczcić! ;)). Jest to wydawnictwo zupełnie odmienne od Royal Albert Hall 1 & 2. O ile oba dzieła łączy rytmika i wykorzystanie sampli to jednak wciąż różni je odmienny charakter. Koncert nieznacznie poprzedzający moje narodziny nie wykorzystuje tak wielu sampli, nie są one tak agresywnie poutykane "gdzie tylko się da". Właściwie to tylko pierwsze 6-7 minut to kompozycja złożona z sampli a potem Klaus bawi się sprzętem. Cały koncert jest jednym ciągiem muzycznym, bez podziału na sety.
        "Blackdance" (1974) - powrót mi uprzyjemniał ten album. Wciąż słychać echo poprzednich albumów - konstrukcja utworów nieco przypomina drony zaprezentowane na "Cyborg" i "Irrlicht" jednakże Mistrz dodaje coś więcej. Kompozycje zaczynają się zmieniać, pojawia się dramaturgia, tak typowa dla Schulza. Utwory nabierają życia. Słychać to np. w Ways Of Changes gdzie po krótkim dronie, dołącza do niego gitara (?) by po kilku minutach utwór zmienił się w duet - organy - perkusja. "Some Velvet Phasing" zaś przypomina bardziej kawałki z "Cyborg" lecz jest rozwinięciem tego stylu. 
        Skupmy się teraz na ostatnim kawałku, "Voices of Syn". Jest to najdłuższa część tego krążka, zostawiona na sam koniec, jako danie głównie po dwóch przystawkach. Utwór zaczyna się dosyć dziwnie jak na Klausa bo od głosu do którego po jakimś czasie dołączają leniwie snujące się organy. Brzmi to tak, jakby śpiewak komenderował Schulzem i wskazywał mu swoim głosem jakimi dźwiękami ma nas czarować. Mamy już tu "prasekwencje" - nie brzmi to tak jak na "Timewind" czy "Moondawn" ale pewien schemat brzmieniowy da się wyczuć. Tak, można powiedzieć iż od tego momentu rodzi się właściwy styl KS. Od psychodelicznych organowych dronów aż po długie, snujące się kompozycje. Wpierw brzmiące poważnie lecz z lekka przyprawione szczyptą rocka a później coraz bardziej rozbudowane i skomplikowane.
        O ile "Timewind" i "Moondawn" mają swoją ustaloną pozycję i status wśród fanów Mistrza osiadłego w Hambueren to wydaje mi się iż "Blackdance" jest pomijany. A szkoda, gdyż jest to ważny etap La Vie Electronique naszego weterana. Mam nadzieję iż ta krótka recenzja przyczyni się do wzrostu zainteresowania tym longplayem Boga Muzyki Elektronicznej. :)"


Okładka "Blackdance" (linkowana ze strony Mistrza! :D)


Okładka "The Dome Event"


08.05.2012: 1993 – Silver Edition, CD 1 [Film Musik] – Klaus Schulze

Recka zawiera introdukcję (mądre słowo... za mądre jak na mnie xD). Za to krótko i do rzeczy.
           
           "Krótka recenzja pisana podczas odsłuchu. Drugi raz słucham tej płyty dzisiaj. Rano w drodze na uczelnie i wieczorem, w ramach odpoczynku. Teraz dopiero doceniam Schwermuetige Frueling. W autobusie nie dało się tego słuchać. Czasem słucham KS w autobusie ale mam świadomość grzechu muzycznego - profanuję wybitne Dzieła. Muzyka tworzona przez Geniusza Schulze zasługuje aby zrównać ją z innymi wielkimi twórcami pokroju Bacha czy Beethovena. Tyle tytułem wstępu Skróconą wersję (bez wstępu) wrzuciłem na swojego fejsa. Pewnie utonęła w masie głupot które potrafię wypisywać

            Silver Edition CD 1 (Film Musik) - Klaus wciela się w rolę najwybitniejszego elektropianistę wszechczasów
Styl mocno odmienny od tego, co prezentował na albumach z lat 1991 - 1993. Wciąż w użyciu są sample - ale tylko głosy. Szczególnie dużo ich jest w 3cim kawałku. Dzieła są bardziej wyrafinowane, wciąż ekspresyjne i rytmiczne. Szczególnie słychać to w Schwermuetige Frueling. Dziki i agresywny utwór, w przeciwieństwie do delikatnych i "wrażliwych" pozostałych 3. Szczególnie warto zwrócić uwagę na pierwszy utwór - Die Lieder Des Prinzen Vogelfrei - uwodzącą swoją delikatnością i subtelnością suitę. W ogóle na tej płycie jest bardzo mało sekwencera. Klaus głównie pracuje palcami Cieszę się iż m.in ten materiał zostanie wznowiony na LVE 11. Niech żyje Maestro! "

Cały album (75 minut) - jest to 1/10 boxa "Silver Edition". 

12.04.2012 – "Tangram" z offtopem zwanym dygresją

Mój "wykład". Oczekuję tytułu profesorskiego z tangerynkologii xDD. Moja praca:

             "Mój opis na gg: "pastelowo-sekwencerowo-gitarowy Tangram! <3" (te <3 oznacza serce ) skłonił mnie do napisania czegoś więcej o tym albumie.
            Jak dla mnie Tangram to najbardziej bajkowa płyta TD. Niemalże kołysanka albo bajka na dobranoc. Dosyć mrocznawa zresztą. To nie jest mrok znany nam z Ricocheta czy Rubycona. To coś jakby postać tego złego z bajek dla dzieci - okropny, zły, paskudny bo ukradł pluszaka (a mógł zabić! ). Pojawia się czasem gitara Edgara. Zupełnie ona nie przeszkadza. W końcu to rock elektroniczny a cóż to za rock bez gitar(y) .
          Na dzieło to składają się dwa utwory, każdy złożony z kilku części. Zamiast utwory powinienem tu użyć określenia bardziej oddającego charakter tego złożenia: dwie suity. Usłyszeć tu można zarówno krótkie gitarowe brzdąknięcia, bajkowe niczym las elfów dźwięki (końcówka Tangram Set 1) jak i sekwencery. Muzycznie, album ten pokazuje nowy kierunek zespołu.
           W latach 1978 - 1979 Tangerine Dream krótko romansowali z rockiem progresywnym (szczególnie album Cyclone). W pewnym momencie, 1979-1980 nadchodzi nowa jakość. Oto do zespołu wkracza Johannes Schmoelling, kolejny kultowy "tedek". Albumy nagrane wraz z nim są sporo lżejsze i przystępniejsze dla słuchacza niż te za czasów Baumana. Zaczyna się droga ku el-popowi. Zespół modernizuje swoje brzmienie. Do głosu zaczyna dochodzić (powoli) technika cyfrowa. Wydaje mi się, iż szczytem "cyfryzacji" / "digitalizacji" muzyki TD jest album Optical Race z 1988 (słyszałem, że w większości, jeśli nie w całości powstał na komputerach Atari ST). Bądź co bądź - dzisiejsze TD nawet w połowie jest tak "prawdziwe" jak te z lat 80. - nie ma kultowego sprzętu. Zamiast tego dostajemy kilka ekraników z VST. Dlatego mimo wszystko cenię Schulza za to, że facet ma co pokazać :
. Mężczyzna wiekowy to i sprzęt również (Minimoog - na pewno wczesne lata 70; VCS 3 - 1973; KS używa go już od albumu Cyborg z wspomnianego roku).
        Wracając do Tangram, zespół złagodniał. Wciąż grał tajemniczo i ciekawie, mimo wszystko. Właściwie to sekwencery dominują na tej płycie. Nie ma tu jednak kanonad po 10-20 minut z niewielkimi zmianami a krótkie sekcje, po 3-5 minut każda. Bardzo dużo się dzieje. W Tangram Set II jest sekcja nieco brzmiąca jak hmm.. prototechno? W każdym razie mnie się tak to skojarzyło. Perkusji i brzmień podobnych nie ma tu wiele. Jest za to coś jakby fuga (gdzieś w Tangram Set 1) oraz piękna solówka na klawiszu (też Set 1).
         Ogólnie wydaje mi się, że Set 1 jest bardziej kunsztowny od Set 2. Nie mniej, w drugim utworze też są ciekawe momenty. Warto jednak posłuchać całości gdyż jest to ciekawy i miły dla ucha album. Bajkowo-pastelowe brzmienia są niejako zaproszeniem do Krainy Kwitnących Sekwencerów
. Jest to także album, który warto polecić nowicjuszowi - przecież nikt nie każe zaczynać od The Pink Years
        Płyta ta jest hitem zespołu, niestety niesłusznie pomijana na koncertach (21.09.2006 - Tempodrom, Berlin, jedyny raz zespół zagrał wycinek z tego albumu). Nie mówię tu o wersji Tangram 2008, gdyż to zupełnie inny album. Diametralnie inny. Myślę, że czas przerwać mój wykład. Z całego serca (i jedynego ucha ) polecam ten album. Każdemu - i nowemu, i staremu fanowi, do odkurzenia. Absolutnie kultowa pozycja (no, nie tak jak Phaedra), świetny początek nowej dekady. Zdecydowanie jestem na TAK, innej opcji zresztą nie ma . Zresztą tu nie trzeba gadać, tu trzeba słuchać! Kompakty / winyle w stosowny odtwarzacz i za ojczyznę! "


Okładka recenzowanego CD:

 

Perfekcyjny perfekt xD - 02.04.2012 - Redshift


Recenzja z użyciem perfektu, konstrukcji zapomnianej przez nasz język! ;) Ciężko się tego słucha a i dawno nie słuchałem. Nawet nie przesłuchałem dyskografii zespołu Redshift (debiut jest selftitledem).

         "Jeszcze raz próbuję Redshift. Ich debiutanckiego albumu słucham po raz trzeci dziś. Miażdży klimatem, mocą, sekwencjami. Przypomina w brzmieniu stare, dobre TD (szczególnie lata '74 - '77) ale tylko w bardzo delikatny i zawoalowany sposób odwołuje się do dokonań Mandarynek (utwór Redshift jest wręcz hołdem dla "Rubyconu" zaś w "Blueshift" wyczuwam szczyptę "Phaedry"). Moim zdaniem jest to mocniejsza muzyka niż szczytowe dokonania Tangerine Dream. Nie jest to pozycja którą poleciłbym zupełnemu laikowi (płyta uderza - niczym cios w nos!) ale raczej osobie dla której najlepsze czasy TD są niczym specjalnym i szuka mocniejszych wrażeń. Taki hardcore (ale, na szczęście, bez ograniczeń wiekowych). Oczywiście należy pamiętać, że porządna elektronika wymaga wiele od słuchacza. Nie tylko cierpliwości (20-30 minutowe elektroniczne epopeje) ale też warunków odsłuchowych. To nie jest muzyka, która ma uprzyjemniać wypad na miasto. Tym trzeba się nasycić, chłonąć, konsumować powoli i długo. Wrażenia są niesamowite i warto spróbować bowiem najgorszy jest ten pierwszy raz Laikom polecam JMJ i Kraftwerk (z całym szacunkiem - najważniejsze albumy JMJ, KW, troszkę od KS i TD to taka el-podstawa programowa! Bez znajomości nie postawię nawet 2 :>) a dla odważnych - TD, KS i Redshift czekają aby zawładnąć umysłem.
           Powtórzę, co napisałem byłem wcześniej - tego się nie słucha, to się kontempluje i podziwia! Nagroda jest dla tych co umieją ją dostrzec - piękno i przyjemność ze słuchania. Cóż, nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć, będąc zahipnotyzowany i wciągnięty w Dźwięk. Resztką sił powiem: "polecam ten album" i padnę zmęczony niesamowicie intensywnym "orgazmem dousznym" :>. A więc - słuchać bo warto a jak nie warto to wypada się przekonać o tym "na własne uszy" ! "

Nie ma na YT, znalazłem tylko to:
Utwór #1 - Redshift - 19 minut, całość. Have fun. ;f

Okładka albumu: