wtorek, 14 sierpnia 2012

09.08. i 14.08.2012 - Journey Through A Burning Tangerine: Mandarynkowy przewodnik przez Mandarynkowy świat Edgara Froese - Część 1: lata 1967-1973

         A więc dzisiaj następuje debiut serii poświęconej mojemu ulubionemu zespołowi - Tangerine Dream. Ulubionym solistą jest zaś Klaus Schulze. Oczywiście nie samą elektroniką (ale za to jaką! ;))  Paci żyje więc słucham także innej muzyki - nawet metalu ;). (nie, nie tego z Ogame xDD). Nie chcę aby ta seria była książką bo pewnie Edgar podejmie kroku prawne ale bardziej broszurką, ulotką o TD.
       Część pierwsza jest tylko wstępem. Ma przybliżyć nieco historię zespołu (nawet ja jej nie znam w pełni więc poprawiać w komentarzach ;)) i Muzyków którzy się przewinęli w różnych line-upach. Będzie tego sporo (w końcu to stary zespół i "trochę" się zmieniało to wszystko). Postaram się to maksymalnie skrócić ale też nie zafałszować ;). Mam nadzieję, że cykl się będzie miło i przyjemnie czytać oraz ktoś się nawróci na Mandarynizm (bo zrobię krucjatę! III Wojna Światowa będzie na Mandarynki! xD) :)
       Niekończąca się (na razie ;>) opowieść pod tytułem "Tangerine Dream" zaczyna się w latach 60. W czasach kiedy modni byli hipisi, trawka, "sex, drugs & rock'n'roll" ;). Wszędzie panowała Beatlemania a jak nie to komuna ;). Zniszczone II Wojną Światową Niemcy chętnie chłonęły "zagramaniczną" kulturę. Nowe propozycje muzyczne, nagrania eksperymentalne przyjmowały się dopiero jak była na nich naklejka typu "Hit w USA!" czy "Hit w Anglii!" (za: książeczka do albumu Klausa Schulze - "Irrlicht", wyd. 2006). Lecz powoli nadchodziło przebudzenie. Niedługo to sprzedaż albumów podnosiłaby naklejka "Hit w Niemczech!" bowiem szykował się czas niemieckiej dominacji.
       Przejdźmy do roku 1967. Nie mówmy o Beatleasach udających Morsy ("I Am Walrus") czy o pewniej L. na Niebie z Diamentami ;). Pomówmy o ... tak, Tangerine Dream! :) W tym oto roku, dokładnie 29 września pewien Edgar Froese zakłada TD. Często zmieniał się skład zespołu. Niewiele też wiadomo o koncertach itp. Wówczas Ich muzyka była w okolicach rocka. W Niemczech powstała cała scena rockowa. Nie chodzi tu o fanów Stonesów, Beatlesów. Mam na myśli Krautrock. Tłumaczy się to często jako "Szwabski rock" chociaż dosłowne tłumaczenie brzmi "Kapuściany rock" (Sauerkraut -> kapusta kiszona). Jest to rock okraszony syntezatorami. Nie jest tożsamy z rockiem progresywnym, od którego pochodzi. W pewnym sensie był (jest?) to ruch muzyczny będący odpowiedzią na kulturową pustkę w powojennych Niemczech. Krautrock czerpie z jazzu pewną swobodę i skłonność do improwizacji, jednakże wszystkiemu nadaje rockowe ramy. Właśnie m.in w Krautrocku upatrywać można korzeni brzmieniowych muzyki elektronicznej. Z niego wywodzi się pionerski Kraftwerk, którzy stworzyli Synth-pop. Z drugiej zaś strony... przemilczę ją na razie. Ona się dopiero pojawi w latach 70-ych a ja omawiam lata 60-te.
       W 1969 roku Tangerine Dream, w październiku, w pewnej starej i opuszczonej fabryce muzycy robią dżem (tzn. jam session xD). Zwykłe, przyjacielskie, niezobowiązujące granie. Tu wtrącę line-up który wówczas sobie dżemorował: Edgar Froese, Conrad Schnitzer, Klaus Schulze. W owym to czasie, zespół zasilał Klaus Schulze, Bóg Muzyki Elektronicznej. Wtedy grał na perkusji. Na tym albumie możecie usłyszeć jak sobie radził.  Na Wasze (nie)szczęście nie jest to długi longplay - tylko 36,5 minuty. :) Jest to jedyny swego rodzaju album w obszernej dyskografii TD. Nagrany kompletnie bez syntezatorów. Wyróżnia się specyficznym klimatem. Zwróćcie szczególną uwagę na jego początek i koniec. Nie chcę zdradzać niespodzianki więc przemilczę. ;) Mandarynkowa historia zaczyna się tak naprawdę w 1970, kiedy w czerwcu, wychodzi właśnie ten album ("Electronic Meditation" - debiut wydawniczy TD). Nawet była trasa do tego koncertu, niestety nie ma żadnych nagrań. Przełom w popularności TD zaczął się dopiero w 1974. Dzięki temu wzrosła ilość bootlegów. Ja ten okres (1967-1973) określam jako wieki ciemne.
     Następny album, "Alpha Centauri" wydany w 1971, przyniósł drastyczną zmianę stylu oraz nowy line-up. Odszedł Schnitzler a przyjęto Christophera Franke (grał wtedy w Agitation Free). Franke był z początku tylko perkusistą lecz później został klawiszowcem, tak jak reszta zespołu. ;) Podczas prac na drugim albumie instrumentarium zespołu rozszerzyło się o syntezator (VCS 3 - ten sam, który słyszycie na "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd). Wciąż pojawia się gitara, organy ale nie jest to ściśle rockowy album. Zapowiada on dalsze dokonania zespołu. Z tego roku istnieją już jakiekolwiek zapisy występów zespołu. Nie jest tego dużo, zaledwie jeden, 40 minutowy set. Na dodatek w nie najlepszej jakości. No ale nie można wymagać soundboardów od zespołu który tak naprawdę dopiero zaczyna. Prawdziwy sukces dla Edgara Froese i jego zespołu dopiero nadejdzie. Już niedługo...
     Ponad rok później bo w sierpniu 1972 (AC miało swą premierę w marcu) nadchodzi kolejny etap ewolucji brzmieniowej. Nosi on nazwę "Zeit". Okładkę tego LP (a raczej dwóch bo wyszedł jako podwójny longplay) możecie podziwiać jako tło mojego bloga. Zespół dalej oscyluje wokoło Kosmosu lecz tym razem odchodzi od rockowej stylistyki. "Zeit" jest to zapewne (razem z "Irrlicht" Schulza które wyszło w tym samym miesiącu) najwcześniejszy przykład stylistyki dark ambient.  Cztery mroczne, długie i tajemnicze utwory wypełniają niemalże po brzegi wszystkie cztery strony LPków. Jeżeli dla kogoś szczytem mroku w muzyce jest Alpha Centauri to ... nie zna jeszcze "Zeit" ;). Powiedzieć o tym albumie, że jest mroczny to należy uznać za komplement. ;) Muzyka naprawdę kosmiczna. Kosmische Musik. Przypomina nieco wspomniany debiut ich ex-perkusisty ale jest od niego jeszcze bardziej mroczniejszy. Tutaj mamy pogląd na to jak brzmi Kosmos. Wystaw ucho poza swoje Spacelab i otwórz je na nieznane doświadczenia. Jeżeli nie jesteś astronautą w NASA lub nie stać Cię na wyprawę w Kosmos, pozostaje Ci tylko "Zeit". Definitywnie najbardziej kosmiczny album. Jednocześnie jest to pierwszy nagrany z Peterem Baumannem. Ledwo skończywszy 18stkę, dostał się do Tangerine Dream. To jest dopiero prezent. :) Skład Froese-Franke-Baumann będzie utrzymywał się jeszcze przez kilka lat. Lata te są chyba najlepszymi dla bardziej rockowej strony klasycznej muzyki elektronicznej (Ale czy można mówić o "klasycznej muzyce elektronicznej" ? Czy bardziej "klasycznie rozumianej muzyce elektronicznej"?).
     Wracając do sedna, drugi utwór na tej płycie ("Nebulous Dawn") przedstawia Kosmos w całej swej okazałości. 18sto minutowa podróż po naszym układzie słonecznym. Kosmos udźwiękowiony. Z kolei zespół nie tylko zmianą stylu zaskakuje. Zaskakujące jest to iż płytę otwierają... cztery wiolonczele. Słychać także dronującą, pomrukującą elektronikę. Pojawia się w tym utworze ("Birth Of Liquid Pleyades", pierwszy utwór na "Zeit") także Moog. Modular a jakże. ;) Jest większy ode mnie. Ale jakby wywalić szafy w moim pokoju to pewnie by się zmieścił. ;) Niestety tylko gościnnie i tylko na tym kawałku. Warto wspomnieć osobę która obsługiwała tę bestię. Był nią Florian Fricke z Popol Vuh. Troszkę chłopaki musieli odczekać zanim sami sprawili sobie taką bestyjkę. :)
    W każdym razie "Zeit", tak jak i wszystkie albumy sprzed 1974, nie są przeznaczone dla nowicjuszy. Są bardzo ciężkie moim zdaniem. Fanom rocka może natomiast przypaść do gustu debiut ("Electronic Meditation"), który pokochałem od pierwszego przesłuchania. Nie poleciłbym go na pierwszy sort osobie która z elektroniki kojarzy Jarre'a i co najwyżej Depeche Mode czy Kraftwerk. Zbyt odległe moim zdaniem. A wkroczenie w "prehistorię" TD to jak wejście na głęboką wodę. Ja wszedłem - i z Mare Tangerinium nie zamierzam wychodzić! :D Nawet moja nadopiekuńcza matka mnie nie wyciągnie - końmi! ;)
    Mandarynkowy nowy rok zaczyna się w... marcu. Wówczas (1973) wychodzi "Atem". Poniekąd jest to powrót do rockowych klimatów jednakże tylko pozorny. To nie jest kosmiczny rock jak na Alpha Centauri czy kosmo-drony na "Zeit". Płyta ma zupełnie odmienne brzmienie. Zespół porzucił kierunek wytyczony poprzednią płytą. Tytułowy "Atem" zaczyna się... oddechem. Nieco zmienionym co prawda ale i tak świetnie to brzmi. Po tchnieniu wydanym przez elektronikę nadchodzą fanfary na cześć genialnego narządu jakim są nasze płuca. ;) Pojawia się znowu perkusja (Franke). Utwór ten często zmienia swoje brzmienie - z delikatnych, spokojnych ambientowych partii aż po perkusyjne kanonady Chrisa. Na brzmienie albumu ma także wpływ mellotron na którym gra Edgar. O ile pozostałe 3 utwory mają nieco klimatu z poprzednich płyt to jednak zespół nigdy do nich nie powrócił.
    Lata Różowe (The Pink Years) to okres bezpowrotnie zamknięty. Nie ma odwrotu od tej decyzji.  Rubikon został przekroczony. ("Alea iacta est" jak mawiali starożytni Rzymianie ;)). Po koncertach związanych z promocją albumu "Atem", zespół w grudniu 1973 udał się do studia. Tam w pocie czoła i ku uciesze elektrowni wykuwała się rewolucja. To, co sprawiło iż Niemcy stali się nie tylko twórcami muzyki elektronicznej (jako prekursorzy nowego gatunku muzyki) ale także jej niedoścignionymi Mistrzami. Niemiecka Rewolucja miała dopiero się zacząć. A Tangerine Dream przygotowywali jej narzędzia.
Oręż się wykuwał. Elektroniczna Milicja (sory memory za nawiązanie do Metalliki i "Metal Militia" ;)) się szybko uzbroi w sprzęt potrzebny do zdobycia świata. Najpierw Niemcy a potem Europa i cały świat. No, może chociaż Europa. ;)
   Epopeję o tytule Tangerine Dream raczę przerwać w tym arcypasjonującym momencie. Otóż nie bez powodu wybieram TEN konkretny moment, tak bardzo zawieszony w czasie, przestrzeni i historii. Zakończyła się pewna era. Różowa era. "OHR. Macht das auf." Mówi Wam to coś? Nie? Śpieszę więc z wyjaśnieniem. Otóż jest to slogan wytwórni płytowej do której TD się zapisali aby wydawać swoje albumy (Od EM do "Atem" włącznie). Jej logiem było... różowe ucho. Czy jesteście w stanie otworzyć swoje uszy na Kosmos? Tego nie wiem. Jeżeli chcecie, możecie spróbować. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Muzyka TD z tego okresu to nie jest pop który (prawie) każdemu wpada w ucho. Wejdziecie od razu na głęboką wodę. Zapewne dla Was, niezaznajomionych z tematem, przesłuchanie "Oxygene" autorstwa Jeana Michela Jarre'a jest nowym i ciekawym doświadczeniem. Jeżeli wydaje się Wam iż ten album jest ciężki a muzyka prezentowana na nim - nie dla Waszych uszu to lepiej nie sięgajcie po ciężki stuff. Może zaboleć. Ale to będzie przyjemny ból. Spragnionym wrażeń polecam. A póki co - wracam do "Zeit" którego w momencie pisania słuchałem. Idę zgłębiać meandry tangerynkowego udźwiękowienia Kosmosu. Wam pozostaje oczekiwać w napięciu na drugą część Mandarynkowego Przewodnika. :)


Post został dokończony po dłuższej przerwie dnia 14.08.2012. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz