"Album (a wraz z nim -
tytułowa Stratosfera) zaczyna się od delikatnej gitary Edgara
wspieranej przez chórki z syntezatora. Po krótkiej chwili wszystko
milknie i do gry wkracza sekwencer. Wraz z nim - dobrze znany nam
motyw wspierany fletopodobnym brzmieniem. Utwór nabiera epickości z
każda sekundą. Czuć w obrębie tego wszystkiego drobne zmiany,
ciche dźwięki które moje przygłuche ucho ledwo wyczuwa. Kilka
minut potem - znowu piękny motyw. Czuć tu mellotronowe barwy oraz
perkusję. Tak moi mili, TD eksperymentuje z rockiem progresywnym
mocno zakrapianym elektroniką. Dużo tu akustyki i brzmień
nieelektronicznych. Oczywiście, motywy powracają co jakiś czas i
przeplatają się ze sobą. Nasi herosi do tego wszystkiego dodają
pianino i dudniący, basowy sekwencer. Czuć czasem powiew el-wiatru,
jakby nieco timewindowskiego. Niestety, to tylko Edgar i spółka
zabrali nas w chmury, do Stratosfery. Magiczna, elektroniczna podróż
po przestworzach malowanych barwami gitary, pianina i syntezatorów.
7:32 - wszystko dąży do rozstrzygnięcia i nagle Edgar wchodzi ze
swoją gitarą. Gra krótkie ale piękne solo. Atmosfera w
międzyczasie się zagęszcza a po chwili - ulatnia. Wszystko
milknie, słychać tylko pogłosy. Kolejny raz słyszymy gitarę...
odgrywającą nieco ściszony motyw z początku utworu. Wszystko jest
coraz cichsze. El-Chmury się przerzedzają.
The Big Sleep In Search Of
Hades - drugi utwór zaczyna się gitarą basowa wspieraną
mellotronowym fletem. Wszystko się pięknie łączy. Po chwili
następuje przebudzenie z el-snu. Atmosfera gęstnieje. Ktoś zbudził
samego Hadesa w jego otchłani. W niepewności oczekujemy
konsekwencji tego strasznego czynu. Kiedy myślimy, że się uspokoił
- On znowu się obudził! Powiało grozą... na szczęście kojąco
nań działa flet. "Stary Hades mocno śpi" (antyczna,
grecka piosenka dziecięca ;>). Utwór niejako wraca do początku.
Słyszymy ten sam motyw. Mimo tego, iż trwa tylko 4 minuty jest to
bardzo ciekawa kompozycja.
3AM At The Border Of The
Marsh From Okefenokee - jest to przedostatni kawałek z tego
wydawnictwa. Utwór ten rozpoczyna się dialogiem między pianinem a
basem. Wchodzi harmonijka ustna a brzmienie elektroniki nadaje
wszystkiemu nieco bagnisty klimat. Moim zdaniem jest nieco zbliżony
do Rubyconu ale każdy ma inny słuch. Dźwięki każą nam odczuwać
strach. Jesteśmy w ciemnym lesie, w nocy o północy i patrzymy na
bagno. Nagle pojawia się duch. Chórki z synthów zapowiadają jego
nadejście. Wraz z naszym gościem wchodzi sekwencer. Utwór nabiera
rytmu i tempa. Po chwili wchodzi dobrze znany nam flet. Bagno zmienia
kolory a duch nas porywa do środka. Stawiamy opór (R - tyle
pamiętam z fizyki z liceum
). Nie ma tu kiczowatych i nudnych motywów (jak np.
album "Optical Race", przyjemny ale dłuży się bardzo, na
siłę ciągnięty, taki kiczowato-popowy). Niestety, słuch po nas
zaginął - duch wygrał. Wciągnął nas do zagrzybionego, zgniłego
i brudnego jeziora.
Invisible Limits - cichy,
spokojny początek. Basowe brzmienia splatają się z delikatnymi
klawiszami. Czasem coś błyśnie, świśnie. Tradycyjnie, pojawia
się flet, który upiększa i wzbogaca motyw grany od początku
utworu. Po jakiejś chwili słyszymy gitarę i motyw się zmienia.
Wszystko jest zbudowane w oparciu o sekwencer. "Berliński
rock", tak bym to nazwał. Utwór nabiera tempa, czasem pojawi
się perkusja. STOP. Kolejna sekcja. Zaczyna się ona od basu i
gitary Edgara. Stare, dobre czasy... . Rytm jest bardzo przyjemny i
coraz intensywniejszy, tak jak brzdąkanie naszego poczciwego
staruszka (teraz staruszka
). Nadchodzi dłuższa, barokowo upstrzona partia
klawiszowa. Po kolejnej chwili - zastój. Tajemnica. Mrok
nieogarniony. Tak, jak w drugiej części utworu "Phaedra".
Po sekwencerowej imprezie - czas na romantyczne zakończenie. Edgar
gra na pianinie przy akompaniamencie fletu. Nieco podobnie brzmi samo
pianino w utworze "Desert Dream" (album "Encore",
1977). Wspaniałe zakończenie, ujawniające kunszt Edgara. Szybka i
krótka ale intensywna. Wręcz za krótka. "Invisible Limits"
jest utworem niepozornym, z pazurem. Mocno drapie swoją dynamiką i
zmiennością. Tu nie ma miejsca na nudę.
I tak minęło 35 minut
(bo tyle trwa album - na dzisiejsze standardy można powiedzieć, że
to EPka). "Stratosfear" jest albumem ciekawie łączącym
elektroniczne brzmienia z tradycyjnym instrumentarium. Mamy tu
gitary, syntezatory (w tym synteza fletów), harmonijkę, pianino. Na
tym albumie w ogóle dużo się dzieje. Jest to ewolucja w porównaniu
z czysto elektronicznymi "Phaedra" i "Rubycon".
"Stratosfear" jest bardziej zbliżone do "Ricochet"
ale ma zdecydowanie jaśniejszy nastrój i jest bardziej eklektyczny.
Na siłę można mówić, że klimaty "Stratosfear"
zapowiada "Ricochet, Part Two". Bez tego fletu to nie to
samo. Oba albumy ocierają się o rocka progresywnego ale osobiście
wolę używać terminu "rock elektroniczny" - elektronika
wzbogacana gitarą."
Cały album (35 minut) - okładka też jest.
Czcijcie Mandarynki! xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz