poniedziałek, 30 grudnia 2013

30.12.2013 - Siła Wyższa

Witajcie po kolejnej przerwie. Dzisiaj na tapetę postanowiłem wziąć album "Force Majeure" TD. Czemu ? Tak jakoś. Edgar i jego mandarynkowy band nagrali tyle płyt, że nie sposób wybrać coś pasującego akurat teraz. Z drugiej strony, każdy może znaleźć coś dla siebie. A fani znajdą remiksy remiksów remiksów (o ironio - Edgar nie znosi remiksów ale zrobił z ekipą od.. groma remiksów własnych kawałków! Fanom nie trzeba nic mówić a innym - "Tangents". Aż 4 na 5 płyt tego monstrum to remiksy!).

Jest to projekt z okresu krótkiego romansu (nie tego Baumannowskiego ;)) zespołu z rockiem progresywnym. Do brzmienia zespołu włączono bowiem nietypowe jak na muzykę elektroniczną instrumentarium - harmonijki, skrzypce itp. W każdym razie już "Stratosfear" różniło się znacznie od poprzedzającego ten album "Rubycon". "Ricochet" był natomiast płytą przejściową. Więcej warstw dźwięków, więcej rytmu (nie tylko sekwencerowego). Wracając do wspomnianego w nawiasie Petera Baumanna, trzeba powiedzieć iż "Force Majeure" jest drugim albumem bez tego wyjątkowego muzyka.

"Force Majeure" został wydany w 1979 roku i nagrany po odejściu Steve'a Joliffe'a z zespołu (to on był wokalistą i flecistą na "Cyclone", poprzednim albumie TD). Tu mamy prawdopodobnie najbardziej rockową płytę TD od czasów debiutu (na "Electronic Meditation" (1970) mamy bardzo fajny Krautrock, dopiero na "Alpha Centauri" (1971) pojawiły się instrumenty klawiszowe inne niż organy). Następna takaż to, moim skromnym zdaniem, dopiero "220 Volts Live" z 1993. Z bardzo mocnym rockowym akcentem - mandarynkowy cover "Purple Haze" Jimiego Hendrixa. Do tego utworu, tak samo jak do "House Of The Rising Suns" (też cover ale z 1988), zespół często wracał bisując podczas koncertów.
 
Co ma więc wspólnego rock z "Force Majeure" ? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w trakcie tej recenzji. Wszakże kto pyta - nie błądzi (podobno).

Na tenże krążek składają się zaledwie 3 utwory - tytułowa suita, zajmująca całą stronę A płyty (18 minut) oraz dwie krótsze kompozycje: "Cloudburst Flight" (7,5 minuty) oraz "Thru Metamorphic Rocks" (14 minut). Materiał z tej płyty jest bardzo rzadko grany na koncertach - krótki fragmencik z końcówki tytułowego kawałka był stałym elementem koncertów w latach 1980-1981 a potem bardzo sporadycznie, "Cloudburst Flight" pojawiał się w latach 2008-2011 dość często (w 2008 roku doczekał się ponownego nagrania i właśnie wrócił na scenę) zaś ostatni utwór dopiero w latach 2003-2005 został w jakiejkolwiek postaci ogrywany na koncertach (remix z "DM IV" z 2003). Jest to więc płyta w zasadzie pomijana przez zespół na koncertach (tak jak w sumie cały ich dorobek z lat 70. - Edgarze błagam o "Betrayal" ! Chciałeś zagrać na koncercie w 2013 ale nie wyszło, zagraj w 2014 !) a jednocześnie bardzo lubiana przez fanów (za: Voice In The Net).

Jako iż mam w zwyczaju w miarę dokładnie i na bieżąco opisywać "wydarzenia" muzyczne, już teraz gorąco Was zachęcam do włączenia tej płyty do odsłuchu. Nieprzebrane zasoby Internetu są nieprzebrane więc na Youtube znajdziemy całą kopię tegoż albumu w 1 filmiku.




Okładka prezentuje się również tajemniczo co sama muzyka. Ot "zapadające się kwadraty" i jakaś czerwona kula wpadająca do kwadratowej dziury. Ciekawe czy na wystawie sztuki współczesnej okładki TD by się przebiły? Tu mamy prezentację dorobku Moniki Froese (zmarłej już dawno niestety pierwszej żony Edgara). Ale najważniejsza jest muzyka, przez uszy do serca.

Mam nadzieję, że nawet jeżeli nie włączyliście zasugerowanego przeze mnie filmiku, to zachęceni tekstem sięgniecie po ten wyjątkowy album. Jest to dobry aczkolwiek nietypowy longplay - zbyt rockowy jak na typowe TD.

Część właściwą czas zacząć. Niech Przezchmurny Lot się rozpocznie!

Płyta zaczyna się dziwnymi dźwiękami, którym towarzyszą jakieś demoniczne ryki i "poszczekiwania". Jesteśmy od razu wciągnięci w tajemniczą, mroczną Pustkę. Wciągnięci w wir wydarzeń, dajemy się wciągać głębiej. Łagodnie przebijamy się na Srebrzystą Polanę. Leżąc na niej, zaznajemy ukojenia przy dźwiękach skrzypiec. Niebo wciąż groźnie na nas łypie ale nie przejmujemy się tym. Jest tak miękko... przyjemnie... rozkosznie! Nagle z nieba dochodzą jakieś basowe uderzenia. Nasz spokój mąci COŚ. Let it rock, baby! Zespół zaczyna dawać solidny pokaz elektronicznego rocka. Słychać ciekawie brzmiącą gitarę Edgara. Rytm perkusyjny wbija się w ucho i w pamięć. Właśnie tą sekcję najbardziej pamiętam z tytułowej suity. Z każdą chwilą jest więcej gitary. Wydaje się, że teraz to Edgar, jako lider, zespołu dominuje w brzmieniu. Jego gitara łączy resztę w całość, bez niej to nie byłoby to samo. 6:50 kolejne mącące nastój COŚ. Stwórca zmienia świat. Uginają się przed nim wszystkie Dźwięki. Posłuszne Jego woli brzmią inaczej. Lecz człowiek jest bytem niepokornym i nieujarzmionym, z przyrodzoną mu wolną wolną. Dlategoż gitara zdaje się znikać ze sceny a zamiast niej mamy... skrzypce. Dzika energia wręcz tryska z tej kompozycji. 9 minuta. Aktualnie serwowane Dźwięki zdają się zwiastować koniec utworu lecz "koniec" oznacza zaledwie nowy początek. Coś się kończy, coś się zaczyna. Tak było, jest i będzie. Dochodzi do transmutacji na Horyzoncie Zdarzeń Dźwiękowych. 10.30. powoli wyłaniają się nowe Dźwięki. Wraca też do wszechwiecznej, odwiecznej gry Dźwięków gitara Edgara. 12 minuta. Wchodzą Dźwięki, które stanowią wycinek z "Force Majeure" grany na koncertach. Przyjemna dla ucha sekwencja jest okraszona cichymi dźwiękami. Podlega drobnym przekształceniom, rzecz jasna. Bardzo minimalistyczna w brzmieniu część utworu. Wydaje się brzmieć niemalże identycznie przez cały czas trwania. Oczywistym błędem byłoby przytaknięcie temu stwierdzeniu. 15.20 - utwór znowu wydaje się zbliżać ku końcowi. Krótkie, kilkusekundowe przejście i mamy ostatnią sekcję - od 16stej minuty. Brzmi nieco synthpopowo. Aż chce się tańczyć. Jest to bardzo rytmiczne i nieco nieoczekiwane zwieńczenie suity. Od pomruków Pustki po Taniec Radości. Lecz pomruki wracają. Utwór na zakończenie jakby się zapętlił. Znowu mamy groźny i tajemniczy nastrój lecz tylko przez kilka ostatnich sekund. Tak oto poznaliśmy różne kaprysy Stworzycieli Dźwięków i zatoczyliśmy mandarynkowo-progrockowe koło poruszeni tytułową Siłą Wyższą ("Force Majeure").

Czas na Przezchmurny Lot (Cloudburst Flight). Utwór zaczyna się delikatną i majestatyczną gitarą okraszoną równie delikatnymi powiewami syntezatorów. Czuć tu wirtuozerię i wprawę jaką ma Edgar w grze na gitarze. Do tegoż tandemu powoli wkrada się niepokój. Robi to ostentacyjnie i prowokacyjnie, coraz głośniej. Dźwięki są oburzone. Lecimy. Zapinamy pasy. Zaczyna się część właściwa. Lecimy ku niebiosom a potem przebijamy się przez chmury. 2.52 - pierwsze przebicie. Razem z mandarynkowym trio grande czynimy różne akrobacje w przestrzeni powietrznej. Prawdziwie epicki utwór. 3.45 - Edgar daje kolejny gitarowy popis. Z prędkością ponaddźwiękową penetrujemy cumulusy i cirrostratusy. Pędzimy gnani muzyką przez duże eM. elektroniczną Muzyką. 5.53 - pogwizdujemy radośnie niszcząc chmury niczym Mario niszczący klocki głową w Super Mario Bros (zawsze myślałem, że on to ręką robi! :( ). Niestety, nasz lot jest lotem niedokończonym. Urywa się nagle i niespodziewanie.

Trzecia i ostatnia część płyty zaczyna się cicho i skromnie. Za cicho. Jest pewna tajemniczość, niepokój. Narastają one z każdym kolejnym dźwiękiem. Po chwili nasz lot zostaje wznowiony. Lecimy pomiędzy Metamorficznymi Skałami. Cały czas coś się tłucze - skały ? Na szczęście Edgar i jego mandarynkowi kompani są wprawnymi pilotami i żaden odłamek w nasz wehikuł nie uderzy. Mandarynkowym manewrom towarzyszy spokojna gitara. Coś się musiało stać i w 4.30 mamy zakłócenia. Skały ożywają. Powstaje z nich gniewny, pradawny metamorficzny golem Malphite. Dochodzi do kolejnego starcia. Nasz wehikuł ma problemy (co słychać - elektryka i elektronika siada). Walka jest nierówna ale żadna ze stron nie zamierza odpuścić. Na pewno nie tak miał się skończyć ten lot. Taniec Radości i wesołe pogwizdywania były przedwczesne. Zburzyliśmy rykiem elektronicznego silnika pradawny sen Malphite'a. Próbujemy uciec z jego skalnego legowiska. Pada deszcz... metamorficzny meteorytów. Z różnym skutkiem lawirujemy między kolejnymi falami zsyłanymi przez rozgniewanego i niewyspanego (haha.. spał tyle tysiącleci i jeszcze niewyspany...) Malphite'a. Wyjemy z bólu trafiani odłamkami. Nasz wehikuł powoli spada. Mamy problemy z utrzymaniem jednostajnej wysokości. Mandarynkowe lawiracje przychodzą nam z coraz większym trudem i wysiłkiem. Zaczynają się zwarcia, spięcia i awarie. Nasz pancerz został zniszczony. Mandarynkowy wehikuł spada w otchłań Pustki ku uciesze i radości golema. Wraz z naszym upadkiem w bezdenną dziurę (czyżby to ta z okładki płyty?) kończy się ten utwór.

A więc wybił czas bym i ja kończył swój seans i widzenia. Pobudzony muzyką, wymyślałem różne rzeczy. Cóżem uknuł - opisał. Gdzie jest Pustka? W mojej chorej głowie.

Wracając do spraw bardziej przyziemnych, trzeba wystawić ocenę. Dokonać osądu nad Dźwiękami zawartymi na tej płycie. Ocena nie może być inna niż pozytywna. Jest to nad wyraz udany album. Bardzo urozmaicony dźwiękowo. Czuć kierunek ewolucji brzmieniowej zespołu - ku krótszym, bardziej melodyjnym i łagodniejszym utworom. Jak już wspomniałem, jest to bardziej rockowy album. Zdecydowanie nieprzystający do tego, co poprzednio zaproponowali w formie wydawnictw płytowych Tangerine Dream. Warto sięgnąć po tą płytę - chociażby dla popisów gitarowych Edgara. Zespół powrócił do tego, co mu najlepiej wychodzi - instrumentalnych kompozycji. Poprzednia płyta, "Cyclone", była pierwszą na której pojawił się wokal (Steve Jolliffe - wokal + flety itp.), jest powszechnie uznawana za niewypał. Ja osobiście "Force Majeure" oceniam na 5. To świetny i wyjątkowy album. Ale prawdziwą ocenę niech każdy z osobna wystawi.

Ostatnim moim słowem niech będzie hasło reklamowe wytwórni Ohr, która wydała pierwsze cztery płyty TD: "Ohr. Macht das auf!" czyli "Otwórzcie swoje uszy!" (na nową muzykę).



piątek, 6 grudnia 2013

06.12.2013 - Orkiestralne Manewry w Ciemności - Wielka Brytania Zelektryfikowana

Witajcie po długiej, związanej z brakiem chęci i studiami magisterskimi, przerwie!

Post ten równie dobrze mógłby nosić tytuł "Miła OMDiana 2". :D Ale nie nosi bo byłoby to zbyt oczywiste. Jak się pewnie domyślacie, przedmiotem dzisiejszego wpisu jest najnowszy album OMD - "English Electric" z kwietnia 2013. Miałem już dawno się tą płytą zająć zwłaszcza, że dokonałem zakupu tego zacnego i świeżego wydawnictwa (tzn. akcja "Mamo, tato kupcie płytę" zakończyła się pełnym sukcesem :D) ale jakoś mi się nie chciało. :)

Czas przejść do rzeczy. Najpierw wyjaśnię kwestie metodologiczne. Line up odsłuchowy będzie podobny do tego opisywanego w recenzji "Dune" autorstwa Klausa Schulze - z jedną małą modyfikacją. Nie chcę by komp mi mulił przez słuchanie z płyty, więc odsłuch dokonany zostanie z plików FLAC. Od strony jakościowej, zmiana ta nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Jakość nagrania jest w pełni zachowana. W skrócie: FLAC jest formatem zapisu dźwięku w pełni zachowującym jakość oryginału i pozwalającym zmniejszyć rozmiar pliku wyjściowego kosztem niepotrzebnych bitów (bitrate CD to 1411 kbps ale nie każdy z tych bitów ma w sobie dane dźwiękowe, część z nich to po prostu "zapychacze" by całość miała te regulaminowe (zgodnie ze specyfikacją CD Audio) 1411 kbps).

Odsłuch więc będzie w pełni oparty o komputer. Na iPodzie posiadam kopię płyty w OGG w mono (a więc tylko 1 kanał). Jakość plików jest odpowiednikiem mono MP3 o bitrate ok. 256 (dla obu kanałów, dla mono - ok 1/2 tego). Ze względu na fakt iż moje Nuforce się zepsuły wczoraj, nie chcę robić odsłuchów opartych na iPodzie (a więc na źródle stratnym). Odsłuch będzie wykonany z komputera przy pomocy słuchawek nausznych ("dużych") marki Supelux, model HD 681 (które są już ze mną od ponad roku).

Z ważniejszych informacji należy podać iż, ze względu na wady własne, w foobarze mam ustawione DSP "Downmix channels to mono". Oznacza to iż stereo FLAC będą przekonwertowane do mono. Zgodnie z zasadami rzetelności naukowej, udostępniam całkowitą metodologię swoich "badań". Cóżem właśnie czynić zakończył i mogę przejść do meritum a więc ewaluacji tego wydawnictwa muzycznego.

Czas zacząć właściwą część dzisiejszego wpisu. Zapnijcie pasy bo pierwszy utwór na tej płycie ma tytuł "Please remain seated". Orzeł Samolot OMD wylądował. Utwór zawiera jakiś tekst (ENG + Chiński) i kilka dźwięków. Kojarzy się z.. tekstem wmontowanym przed utworem "Orient Express" na "The Concerts in China" Jean Michel Jarre'a z 1982 ! Cóż można o tym utworze powiedzieć? Ma zaledwie 44 sekundy. To chyba wszystko co mogę o nim napisać. Reszta utworów jest przynajmniej o 1 minutę dłuższa.

Drugi utwór jest już od razu konkretniejszy i zarazem najdłuższy z całej 12stki. Nosi tytuł "Metroland" i ma aż 7,5 minuty (to nieco mniej od "The Right Side?" z poprzedniej płyty zespołu). Kawałek ten rozpoczyna się sekwencją. Przy 1szym odsłuchu skojarzyło mi się to z "Europe Endless" Kraftwerk. Oczywiście mocno wzbogaconym w warstwie rytmicznej. Jest bardziej taneczne i w ogóle. Czuć, że nowe OMD czerpie z tradycji poprzedniego wcielenia zespołu. Ale wciąż brzmi przyjemnie. Jest tu dużo basu. Ciche chórki, delikatnie wzbogacające całość. W tle wciąż leci sekwencja. Głos Andy'ego wciąż brzmi świetnie. W 5 minucie mamy lekkie wyciszenie i zmianę w utworze. Wciąż jednak sekwencja brzmi identycznie. Pod koniec tej minuty utwór wraca do stanu poprzedniego. Końcówka jest w stylu pierwszej połowy 5tej minuty.
Jak mógłbym go ocenić? Myślę, że na 5. Czuć w nim nieco kraftwerkowskiego ducha (wspomniane reminiscencje utworu "Europe Endless"). Zdaniem zespołu, musi to być jeden z najlepszych kawałków gdyż został wypuszczony jako singiel (zapowiadający tenże album).

Night Cafe rozpoczyna się bardzo przyjemnie i w miły dla ucha sposób. Ma nieco romantycznej atmosfery w klimacie "Neon Lights" (znowu Kraftwerk). Kolejna przyjemna piosenka. Chyba wyszła jako singiel. Kończy się w sposób nagły i nieco zaskakujący dla słuchacza.

Czwarta część najnowszego albumu studyjnego OMD to "The Future Will Be Silent". Zaczyna się w sposób delikatny i intrygujący. Potem wchodzą takie nowoczesne efekty dźwiękowe i bit. Wszystko okraszone jest szeptem "The Future Will Be Silent". Gdyby nie ten bit i efekty to kojarzyć się mógłby z nowym TD. Od ok. 1.40 mamy już jazdę. Na dyskotece w Metroland tańczą Roboty. "The future is the shadow of today". Bardzo przyjemny instrumental.

Helen of Troy. Przyjemna piosenka z łagodnym rytmem i bitem. Perkusja brzmi jakby z automatu perkusyjnego. W 2giej minucie mamy bardzo ładne, delikatne przejście wzbogacone chórkami. Zbyt wiele nie potrafię o tym kawałku powiedzieć. Tu nie da się snuć żadnych wizji, ot przyjemny dla ucha synthpop.

Our System. Środek płyty. Utwór 6/12. Rozpoczyna się nieco w stylu płyty "Dazzle Ships" - jakieś eksperymenty dźwiękowe, nietypowe dla OMD. Potem zaczyna się typowa piosenka. Jakieś "bzzyt" się pojawia co sekundę. W tym utworze również pojawiają się syntezatorowe chórki ale brzmią, moim zdaniem, w jakiś taki kobiecy sposób. Delikatne, kruche, ciche. Sama piosenka zaś brzmi nieco inaczej od pozostałych (jak do tej pory). Przed 3.30 utwór staje się jeszcze bardziej rytmiczny, z bogatszą sekcją chórków. Wchodzi perkusja i... zaraz utwór się kończy. W eksperymentalny sposób.

Kissing The Machine jest utworem współtworzonym z ... Karlem Bartosem. Tak, tym samym co grał w Kraftwerk. Kojarzyć się może z Metroland i Night Cafe z tej płyty. Brzmi nieco jak miks tych obu utworów. Jakoś taki dziwnie znajomy się wydaje. Za Wikipedią, jest to utwór Bartosa z 1993 (album "Esperanto") ale współstworzony z Andym McCluskeyem z OMD. Tu mamy całkowitą reinterpretację tego utworu. Pojawia się też niemiecki głos (Claudia Brücken). Całość jednak pasuje do stylistyki utworów zaprezentowanej na "English Electric". Swoją drogą myślałem, że OMD połączyli swoje siły z Bartosem by zrobić ten utwór a nie, że to jest reinterpretacja utworu byłego członka Kraftwerk (a więc zespołu, który mocno się inspirował Kraftwerkiem). Zaskakujący dodatek na solidnym muzycznie poziomie.

Decimal. OMD-owa wersja "Numbers" ? Padają liczby (vocoder) na tle jakichś rozmów. Do tego dronowo (chociaż może źle się wyraziłem... tu nie ma nic z dark ambientu czy brzmienia uznawanego za dronowe, nie ten nastrój ale chyba technika zbliżona) brzmiący syntezator robiący za tło. Zaznajomiony z Kraftwerk słuchacz się uśmiechnie i zrozumie ale samo brzmienie absolutnie nie nawiązuje do tego utworu Kraftwerk. Utwór na uspokojenie, minutka spokoju. Pozostawiam bez oceny bo ciężko to ocenić. Żart muzyczny skierowany do Panów Robotów?

Stay with Me. Brzmi bardziej jak romantyczna piosenka OMD z lat 90. Niesamowicie przyjemne, ciche chórki. Chyba w tej piosence śpiewa Paul Humphreys. Idealnie pasuje ze swoim głosem do tej piosenki. Fajna piosenka ale nic ponadto.

Dresden. Kolejny singiel z tego albumu (tego już jestem pewien). Dyskotekowe OMD. Wesołe i rytmiczne. Słychać basową gitarę Andy'ego. Tworzy to ciekawy efekt na tle całości. W którymś utworze (jednym z początkowych), może Electricity, z debiutanckiego albumu jest podobny efekt. Nic dziwnego, że ten utwór jest singlem. Singiel musi być przebojowy. Zdecydowanie się wyróżnia na tle pozostałych utworów. Taki troszę Enola Gay'owaty (1szy utwór z drugiej płyty OMD, "Organisation", 1980).

Atomic Ranch. Kolejny krótki utwór. Niecałe 2 minuty. Kolejny eksperyment kojarzący się z "Dazzle Ships". Średniak najwyżej. Muzycznie jest raczej spokojny ale uwaga na końcówkę! Wasze płyty / mp3 / flac / wav (ktoś używa tego ostatniego? ;>) NIE są uszkodzone. Tak było jak słuchałem wersji ściągniętej z torrentów jak i z ripa oryginalnej płyty.

Final Song. Zgodnie z tytułem, mamy tu ostatnią piosenkę na tym albumie. Brzmi nieco jak starsze OMD (nie te z lat 90.) z dodatkowym, głębszym bitem.  Lubię te klawisze, ich brzmienie takie jak ok. 1.20. Poza tym to raczej średni kawałek.

Jaki jest najnowszy album OMD ? Po przedstawieniu wszystkich składowych, czas powiedzieć coś o całości. Jest dobry. Zawiera parę fajnych momentów. Nawiązuje miejscami do twórczości idolów OMD - Czwórki z Duesseldorfu czyli Kraftwerk. Ale miejscami się wydaje nieco nużący, jakby te nowe utwory były ciągle do siebie podobne. Zdecydowanie miałem lepsze wrażenia przy pierwszym odsłuchu niż teraz (co nie oznacza iż teraz ten album jest słaby). Recenzja powinna zawierać w sobie ocenę, elementy wartościujące. Tak więc myślę iż "English Electric" zasługuje na 4. 3+ byłoby zbyt krzywdzące. Jest lepiej niż w latach 90. Szału nie ma, jest miły dla ucha. Najlepszy utwór? Zdecydowanie "Metroland" !

Okładka:





Cena albumu: ok. 35 - 40 zł (wersja zwykła), ok. 60 zł (wersja deluxe, CD + DVD). Posiadam wersję zwykłą. Troszkę przydrogo. W wersji zwykłej płaci się ok. 1 zł za każdą minutę muzyki (album trwa 43 minuty). Ale i tak jest poniżej "standardowej" ceny 50 zł za płytę.

Czekam na Wasze reakcje w komentarzach / na facebooku / w realu / na forum / listem / mailem / telegrafem / sygnałem dymnym / w inny dogodny dla Was sposób! :)

Próbki z YT:

Metroland, ok. 7,5 minuty (wersja albumowa - w tle okładka singla)


Night Cafe, ok. 4 minuty


Kissing The Machine, ok. 5 minut:



6,5 minutowy fanowski (?) trailer albumu - złożony z krótkich wycinków z KAŻDEGO utworu z tejże płyty. W tle - "remix" okładki. ;)


poniedziałek, 30 września 2013

30.09.2013 - Mandarynkowy Rykoszet

           W dzisiejszym, "przedstudyjnym" poście chciałbym swoim czytelnikom zaprezentować "Ricochet". Jest to świetne uzupełnienie jak i przeciwieństwo poprzednio zrecenzowanego "Rubycon". Oba albumy pochodzą z tego samego roku (1975) a "Ricochet" jest albumem "koncertowym" związanym z trasą do "Rubycon". Oj wtedy musiało się dziać! Zresztą wielu fanów Mandarynek uważa iż okres 1975-1976 był szczytem ich koncertów (jeszcze improwizowanych).
         Jak już wspomniałem, "Ricochet" jest albumem "koncertowym". Dziwić może ten cudzysłów więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż Tangerine Dream do 1997 nie wydawali typowych albumów koncertowych, to jest całych koncertów (lub ich fragmentów). Mamy tutaj do czynienia z materiałem zagranym na żywo ale poddanym pewnej obróbce studyjnej. Każdy ich "żywy" (ang. live) krążek wydany przed 1997 ("Tournado" - Zabrze 1997 i "Valentine Wheels" - Londyn 1997) był mniej lub bardziej obrobiony w studiu. Przykładem niech będzie "Ricochet". Album ten tworzą dwie długie kompozycje (bezpłciowo zatytułowane "Ricochet Part One" i "Ricochet Part Two"). Nie do końca wiadomo gdzie zostały one nagrane - poza tym iż w 1975 zespół koncertował w Wielkiej Brytanii i Francji oraz w Australii. Sporą część z tych występów fani nagrali na kasety (niestety nie wideo ;)) a po latach - udostępnione zostały za darmo w ramach projektów Tangerine Tree (te lepszej jakości) i Tangerine Leaves (gorsza jakość). Nikt nie wie z jakiego koncertu pochodzi "Ricochet Part One", więc istnieje możliwość iż jest to studyjna kompozycja (ale pamiętam iż ten początek gdzieś się pojawił, w jakimś bootlegu). Więcej natomiast wiadomo o części drugiej. Została ona nagrana (tzn. "baza" pod nią) w Croydon, 23.10.1975. Tam też pojawia się wstęp z "Ricochet Part One" (z którego powstaje zupełnie nowy utwór). Set drugi z tego koncertu to rozszerzona wersja "Ricochet Part Two", która została skrócona o niecałe 10 minut ze względu na ograniczenia płyty winylowej. Dla zainteresowanych - polecam nagranie Tangerine Tree 7 (Croydon 1975). Świetne uzupełnienie "Ricochet".
     To był przykład ilustrujący nietypowość koncertowych albumów Tangerine Dream (z dobrym punktem odniesienia). Chciałbym teraz zająć się meritum dzisiejszego tekstu a więc samym Rykoszetem, dlatego już teraz zamieszczam tutaj film z YouTube zawierający cały album.

"Ricochet", 1975, cały album, 38 minut [Niestety, Blogger ma jakieś problemy i nie chciał mi dodać filmów. Na dodatek pokazuje inne filmy niż bezpośrednie wyszukiwanie na YouTube. Za utrudnienia z góry przepraszam. :)].

     Słuchaczy witają oklaski oraz złowieszczy pomruk syntezatora. Po krótkiej chwili dołącza do niego jakiś silnik. Po minucie do całości dołącza perkusja (raczej z taśmy, mimo iż Chris Franke umie grać na perkusji - zanim dołączył do TD, bębnił w krautrockowym Agitation Free). Piękny moment w 1:45 i zaczyna się cudowna partia klawiszowa. Cichutki dźwięk zapowiada wejście.. GITARY EDGARA ! Prawdziwy rock elektroniczny. Maestro Froese wygrywa wspaniały riff na gitare, do którego któryś z muzyków wtóruje. W tle także słychać basowe dźwięki sekwencera. Wszystko okrasza perkusja. Z każdą chwilą utwór zyskuje na epickości. Niezapomniany fragment. Na pewno Słuchaczom wpadnie w ucho. W 6:30 w muzykę wmiksowano jakiś komunikat. Następuje dłuższe solo perkusyjne, urozmaicone el-świergotem ptaka. I znowu czujemy uderzenie mocy. Muzyka się robi bardziej energetyczny. Wicher wyje. Słychać "szklane" klawisze. Wchodzi sekwencer. Edgar szarpie struny gitary. Tak brzmiałby elektroniczny metal? ;) 9:11 - solo Edgara przywodzi na myśl fragmenty z "Electronic Meditation". Muzyka jest bardzo ostra i psychodeliczna. Chłopaki szaleją. Nie ma ani jednej pauzy. Wszystko na żywo. Dźwięk reaguje i odpowiada na dźwięk. Wszystko łączy się w jedną zgrabną, spójną, elektroniczną całość. Słowami ciężko oddać, to co się dzieje. Prawdziwe muzyczne tornado! Rock elektroniczny. Mandarynkowa strefa przyjemności muzycznej. 12:40 - cudowna, skoczna melodyjka zagrana na klawiszach. Taka polka-galopka. :D Wciąż słychać sekwencer. 13:21 - kolejny szczyt epickości. Nastrój wzmocniony delikatną partią chórków. Wszystko się kumuluje. Czuć, że przynajmniej dwóch muzyków szaleje na syntezatorach. Od 15 minuty utwór zaczyna powoli się uciszać, schodzić i zbliżać się ku finiszowi. Pamiętacie moją walkę z Bestią z "Rubycona" ? Bestia wyje. Jęczy, krwawi, cierpi. Kona w brutalnej i krwawej agonii. Jej mandarynkowa krew bryzga wszędzie. Ostatnie sekundy kojarzą mi się z motywem zwycięstwa (i początkiem tego zacnego utworu).
     Część druga zaczyna się od przyjemnego, delikatnego fortepianu. Partia ta na pewno zostanie Słuczowi w głowie i w pamięci. Po chwili do niego dołącza się mellotronowy flet. Dobrze go słychać np. w 1:08. Zupełne przeciwieństwo "Ricochet Part One" i jego rockowej mocy. Mamy tu (jak na razie) brzmienie wskazujące na... muzykę poważną. Może nawet inspirację jakimś kompozytorem. Po solo fletowym wchodzi sekwencer. Mamy brzmienie do jakiego nas przyzwyczaiły koncertowe Mandarynki. Wciąż jednak jest delikatniejsze niż "Ricochet Part One". Sekwencerowo-keyboardowe tornado. Od ok. 3:35 słyszymy krótkie, ciche, "kryształowo" brzmiące klawisze. Różne rozwiązania brzmieniowe się wzajemnie przeplatają. Nie ma chwili spokoju. Przyzwyczaimy się do jednego, pokochamy je i nagle zmiana. W 5 minucie wchodzi delikatna perkusja. Nie pojawia się gitara ale za to mamy iście barokowy, syntezatorowy przepych. Bogactwo dźwięku! 7:10 - syreny wyją (tzn. śpiewają!). Rytm perkusyjny co jakiś czas ulega drobnym zmianom. Sekwencer też, chociaż jest on w tle. Mamy poczucie iż elektrokonie galopuje. Konie Mechaniczne napędzające Mandarynkową Machinę są na pełnych obrotach. Słyszymy elektroniczny galop. Galopują z prędkością najszybszych Ferrari. Nie są zmęczone. Jest 10 minuta a one wciąż prą naprzód.  Pojawia się też gitara (?). W każdym razie mamy tu inny rodzaj mocy. Nie jest to nic z pokroju Slayerowego "Black Magic", chociaż jest to pewnego rodzaju Magia. A raczej Moogia (od firmy robiącej syntezatory - Moog). ;) Ciekawe czy szaleją też hARPie (od innej firmy - ARP). ;)  Patrzę na licznik i na wizualizację w Foobarze. Całe pasmo zajęte! od 50 Hz do 23 KHz. 13:20 - 2/3 utworu. Epickie rozwiązanie. Brzmi jakbym ja się zaczął jąkać i pluć i ogóle. ;) A do tego jakieś wyładowania. I mellotronowy flecik. Sekwencer powraca w blasku swojej chwały! Flet milknie a on wkracza do akcji. Znowu nasi mandarynkowi chłopcy robią rozróbę i elektroniczną demolkę.15:40 - fanfary ku czci uszu słuchacza. ;) Mimo iż muzyka stała się jeszcze bardziej intensywna to było je jeszcze nieco słychać. Ok. 16:25 mamy kolejną porcję gitary. Wszystko oczywiście przy nieustającej "opiece" sekwencera, pędzącego z prędkością ponaddźwiękową. 18:20 - jeszcze jedne krótkie solo gitarowe a potem sekwencerowe szaleństwo. Sekwencerowa orgia dobiega końcowi. Moogowa Bestia walczy o życie. Kona, wydaje ostatnie tchnienie. Słyszymy jej "Atem" (tytuł albumu TD z 1973 roku), Oddech, Tchnienie. W niesamowitym stylu i z gracją utwór się kończy. Muzycy zgładzili MoogBestię i zostają nagrodzeni gromkimi brawami.
      Jak zapewne udało się Wam zauważyć, album zaczyna i kończy się brawami. Także pierwsze i ostatnie elektroniczne dźwięki mogą się wydawać podobne. Na pewno Wasze serca biją mocniej i jesteście spragnieni podobnych wrażeń. W końcu to był rock elektroniczny najwyższej próby. Tangerine Dream w swojej szczytowej formie. Złoty skład, Froese, Franke, Baumann dali niesamowitego czadu. Gdzie jeszcze można znaleźć podobny ładunek energetyczny? Może na "Encore", ich koncertowym albumie podsumowującym obie trasy koncertowe w USA (nagrane i wydane w 1977) ? A może też na wspomnianym Tangerine Tree 7 (Croydon, 1975) ?
       W każdym razie - dla fanów muzyki elektronicznej "Ricochet" jest ciekawą propozycją, łączącą w sobie rockowego powera z muzyką elektroniczną i jej syntetycznością. Obie zgromadzone na tym krążku kompozycje są pełne energii i bardzo dynamiczne. Tangerine Dream poszli o krok dalej niż tylko sekwencerowe brzmienie (vide poprzednie albumy - "Rubycon" i "Phaedra"). Mamy tu wiele warstw dźwięków, nakładających się na siebie i kolidujących ze sobą. Dosłownie niewiadomo gdzie włożyć ucho! :) Od tajemniczych i groźnych pomruków (początek "Ricochet Part Two") przez rockowe gitary ("Ricochet Part One") aż po delikatne, subtelne partie fortepianowe ("Ricochet Part Two") i sekwencerowe, orgiastyczne szaleństwo ("Ricochet Part Two"). Tu jest wszystko! Nie można powiedzieć o "Ricochet", że jest nudny. Definitywnie kultowy album, świetny dokument z czasów złotego składu TD. Dopieszczony w studiu i mający tylko 1 wadę: jest za krótki. Dla fanów TD - pozycja obowiązkowa. Dla nowicjuszy - punkt zwrotny w karierze zespołu, zapowiadający następny (studyjny) krążek - "Stratosfear" (1976). O nim miałem okazję już napisać, więc zapraszam przy okazji do zapoznania się z moją recenzją - "Długa recenzja jest długa" - Stratosfear. Tak, jak wszystkie albumy wydane w latach 1974 - 1983 (z wyjątkiem "Cyclone" z 1978), "Ricochet" stał się kultowym i cenionym dziełem. Zdecydowany "must have" w każdej mandarynkowej kolekcji! Ja sam posiadam dwa egzemplarze - późniejszy dodruk remasterowanego wznowienia z 1995 roku (niestety nie to samo ale w wersji z 1995...) i w ramach 3 CD zestawu "The Virgin Years 1974 - 1978). Znowu w wersji remastered (1995). ;) Obecnie w sklepach raczej łatwo dostać ten album - w MediaMarktcie czy Saturnie powinni mieć "Ricochet", "Rubycon" czy "Phaedra" (dodruki remasterów z 1995) za ok. 20 zł. Zamiast 2 kebabów - 1 soczysta Mandarynka. Jak zdrowo!
     Po takiej recenzji chyba nie zostawiłem złudzeń co do oceny. Ale formalnościom musi stać się zadość. A więc wydaję werdykt: 5/5. Nie pozostaje mi nic innego jak przyznać najwyższą notę tej płycie. Chyba każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Zdecydowanie godny polecenia album.

czwartek, 26 września 2013

26.09.2013 - Mandarynkowa kąpiel w "Rubyconie"

       Dzisiejszą (a raczej "nocniejszą" gdyż zacząłem pisać o 1 nad ranem) recenzję sponsoruje brak chęci do spania. Jak tytuł posta głosi, albumem któremu bacznie się będę przysłuchiwał i opisywał będzie "Rubycon". Ci, co czytali mojego bloga wcześniej wiedzą iż kiedyś miałem już recenzję (nawet z elementami opowiadania!) tego albumu ale niestety zniechęcony brakiem sukcesów skasowałem starego bloga. Nie zrobiłem też kopii i tekst ten przepadł. Wybrałem tą płytę ponieważ chciałbym posłuchać czegoś spokojnego na dobranoc. :D Niech Edek z chłopakami opowie mi jakąś bajkę. :D
       Bajka ta składa się z dwóch części. Posiadam ją w postaci "starego" (ze "starą", to jest sprzed "standardu" z 1995 roku, okładką) wydania CD z 1988 roku. Pochodzi ono z Ameryki i, jak podaje Discogs, było remasterowane. Części te są zatytułowane "Rubycon" i "Rubycon (Part II)". Obie mają po 17 minut.
       Zanim przejdę do tego, co jest najważniejsze (czyli historii dźwiękowej opowiedzianej, wręcz zagranej wprost do mojego ucha, przez złoty skład Tangerine Dream - panów Froese, Franke, Baumann), chciałbym na chwilę zatrzymać się na oprawie graficznej tegoż mandarynkowego wydawnictwa.
       Okładka przedstawia nam coś jakby wodę w którą coś wpadło. Kolejna kropla płynu życia zasiliła zbiornik wodny. Jak nietrudno zgadnąć, dominującym kolorem jest niebieski. Posiadane przeze mnie wydanie ma nawet niebieskie litery. :D Czytelnik-Słuchacz może odnieść wrażenie iż trzej "tenorzy" przygotowali dla niego wodnisty album. I taki w zasadzie jest "Rubycon"! Jak dla mnie - jest niczym bagno (gdyż wciąga). Zresztą może naćpam się muzyką i będę snuł wizje. :) W niektórych moich tekstach pojawiały się podobne widzenia. Aby dopełnić formalności, zanurzcie swoje oczy w iście mandarynkowej niebieskości okładki tego albumu:



       Ucztę dźwięków czas zacząć. Dania mamy dwa, kucharzy trzech a kelnerem będzie napęd DVD w moim komputerze. :) Abyście mogli delektować się nie tylko słowem ale też dźwiękiem, umieszczam film z Youtube zawierający cały album. Miłej (audio)lektury.

      Album otwiera dźwięk fortepianu (syntezatora) brzmiący jakby kropla wpadała do morza. Po kilku sekundach pojawia się też gong. Od samego początku muzyce towarzyszy aura tajemniczości i niepokoju. Coś się dzieje. "Podusznie" (bo przecież nie podskórnie) wyczuwam swoistego rodzaju grozę. Ciągnie mnie w stronę rzeki Rubycon. Coś mi miga przed oczami. Duchy? "Mysterious Semblances At The Strand Of Nightmares" ? Nie wiem. Słyszę jakiegoś ptaka przelatującego nade mną. Może to sęp? Morze w każdym razie faluje. A może to nie morze ale ocean? Edgar raczy wiedzieć. :) Muzyka brzmi bardzo delikatnie i skromnie. Pojawia się el-pisk el-ptaków. Niepokój przybiera nowy kształt i wymiar, wyczuwalny przez zgłośnienie się dźwięków, muzyka jest głośniejsza. Atmosferę zagęszczają też okazyjnie umieszczane chórki. I znowu mam jakieś omamy. Berlińskie duchy wróciły z "Phaedry" ? (Jak to brzmi! "Phaedra" była przecież postacią z mitologii greckiej. O ile pamiętam, była jedną z kobiet którą posiadł najwyższy z greckich bogów - Zeus, Pan Olimpu) Jest coraz bardziej tajemniczo i ponuro. Groza bije od tych wód. Ze strachem i duszą na uchu zbliżam się do tego akwenu. Chórki i ambient ucichły. Jest źle. Bardzo źle. Wszedłem do wody. Coś mnie wciąga w jej wir. Może to ten z okładki? Morze mruczy? Grzmi? Nie znam morskiego. Oto wchodzimy w wir wydarzeń! Niechaj zabrzmi sekwencer! Wciąż ponuro wir Rubyconowy wiruje. Niesamowite piękno bije od tej muzyki! Teraz naprawdę sporo się dzieje. Nie przegapcie żadnego z dźwięków. Bowiem to nie sekwencer stanowi istotę rzeczy lecz to, co go przyozdabia. Nie sekwencer zdobi Berlin.
       Jestem wciągnięty. Przez muzykę i przez wir morza. Muzyka jest naprawdę zwichrowana. Jest bardzo dynamiczna i zmienna. Bestie mnie atakują! Coś syczy? Grzmi? 11 minuta zapowiada się walecznie. Oto jestem wciągnięty. Ja, samotny, zbrojny mąż kontra el-potwór z el-bagna. A może ja versus moja wybujała wyobraźnia? ;) Bitwa wre. Słychać "szczęk oręża". Czuję to boskie uczucie, nagły przypływ adrenaliny. Ok. 12:35 bestia nie daje za wygraną. Czuję jej moc, jej siłę. Odpuszcza? Sekwencer zmienił układ. Słyszę bąbelki. Chyba się przemieszcza. Monstrum jest żądne mojej krwi. A może mandarynek? Ale one są moje. ;_; Bestia zawodzi i jęczy. Chyba jest zła. O te mandarynki? Słyszę jej łzy, jak majestatycznie wpadają do Rubyconu. Oczywiście zapis muzyczny tego wydarzenia jest podrasowany. To tak na pewno nie było! Sam widziałem i słyszałem! ;) 15:00 - bestia ucieka w tzw. podskokach. Chyba wygrałem. Mandarynki są moje! Sekwencer zamilkł. Bestia się odgraża. Ale nie zmienia to faktu, że wygrałem i tego, że mandarynki są moje. Bo są moje i będą na wieki wieków. Albo przynajmniej aż nie ogłuchnę. Koniec kompozycji jest równie interesujący. Ciężko jest opisać te dźwięki. El-potwór ucieka jak najdalej ode mnie.
       Właśnie skończyła się połowa tego zacnego albumu. To było niesamowite. Chyba najlepsze 17 minut przeżyte w ciągu ostatnich 24 godzin! Jak na razie było bosko. Czuję się jakbym dostał elektronicznym wiadrem pełnym wody prosto w swoją twarz. "Rubycon" (częściej bywa nazywanym "Rubycon Part One") jest utworem długim ale nie nudnym. Trzyma w napięciu i oczekiwaniu na kolejne niesamowite rozwiązania dźwiękowe. Bardzo mocny punkt w przebogatym, nieprzebranym i niemalże nieskończonym repertuarze Tangerine Dream! Szkoda tylko, że jakiekolwiek elementy z "Rubycon" są w zasadzie nieobecne na koncertach. Trasa koncertowa (1975) promująca ten album nie zawierała odniesień do niego. Zespół po prostu improwizował na żywo. "Rubycon" po raz pierwszy pojawił się na koncercie w 2005 - krótki fragment z części pierwszej. W 2010 roku utwór ten został zremiksowany ("Rubycon 2010") i w tej postaci był grany na koncertach w 2010 roku.
       Ale teraz czas na część drugą tego klasyka muzyki elektronicznej. Zatem zapraszam do lektury po krótkiej przerwie (konserwacja ucha).
      Druga część zaczyna się od niepokojących dźwięków i jęków duchów. Nad rzeką Rubycon zawodzą upiory. Prześladują one moją już umęczoną wyobraźnię. Coś pulsuje (?) złowieszczo. Duchy się zbliżają do mnie. Przeraźliwe jęki penetrują moje jedyne sprawne ucho. Czasem też chór duchów zawyje. Współczuję swojemu uchu. Atmosfera się zagęszcza. Widzę duchy. Przenikają one moje ciało. Jestem pod wodą. Ale to nie koniec moich zwichrowanych przygód. Czuję chłód. Zimno mi! Lodowaty wichr przeszywa moje ciało. 4.40 - SEKWENCER!!! Zaczyna się bitwa. Duchy chcą mojej krwi. Walczę z nimi moim orężem. One jęczą i zawodzą z bólu. Nie tylko one cierpią. Także ja. Ich ataki odczuwam np. ok. 5:50. Bardzo piękne, "eteryczne", fragmenty muzyki. Pod wpływem ich magii tworzy się wir. Znowu coś się dzieje. Ja nie ogarniam. Mój umysł. To boli! Czuję się zgwałcony psychicznie przez duchy. Duchy chyba są silniejsze ode mnie. Bitwa jest bardzo długa ale to sekwencer wyznacza jej tempo. A posuwa się on bardzo szybko. Jego brzmienie hipnotyzuje mnie przez uszy. Czuję się wciągnięty. Czysta, najprawdziwsza "moogia". Czarodzieje Moogów rzucają swe zaklęcia i el-inkantacje wprost do mojego ucha. Muszę im ulec. Otwieram swe ucho na kolejne porcje dźwięków. Łapczywie chłonę każdy z nich. Syreny wyją. A ja płynę, sunę ku zgubie. Wiem, że zginę pod wodą ale i tak idę zahipnotyzowany sekwencerem. 10:45 - chyba już nic groźniejszego el-duchy nie mają. Nawet woda im ustępuje! Chyba jest już po bitwie. Coś przegnało duchy. Czyżby moogia? Groźne dźwięki zmiatają duchy i wciągają je do wiru. Jestem uratowany. Dziękuję Wam, Bogowie. Ale dajcie trochę ciepła bo 12 minucie czuję znowu chłód. Miejcie litość. Mają litość tylko dla ucha. Dlatego poją je kolejnymi dawkami Piękna w dźwiękach tych zaklętego. Magiczne brzmienia syntezatorów i melotrona znakomicie uspokajają moje serce i umysł. W końcowej sekcji słychać sporo smyczków. To zasługa melotronu. Piękno nie do opisania. To trzeba usłyszeć! Wprawę i grację z jaką Bogowie generują każdy, nawet najcichszy dźwięk zaprezentowany na tym albumie. Utwór "Rubycon (part II)" zmierza nieubłaganie ku końcowi ale za to w jakim stylu! Czaruje nas niczym orkiestra, jakby żadnych syntezatorów nie było. Nawet najprostszych. Same smyczki, flety itp. Sam koniec to cichnąca melodia na flet (?). I nadszedł koniec. Niestety. Aż chciałoby się powiedzieć: "Chwilo brzmij wiecznie!".
     Wszystkie rzeczy zmierzają ku końcowi. "Rubycon" zaś właśnie swój kres osiągnął. To było niesamowicie piękne i malownicze 35 minut. Zasługujących na to by ten album wysłuchać w należytych warunkach i na odpowiedniej jakości sprzęcie. Album ten nie jest przeładowany bajerami ani też nie jest za długi. Trwa prawie równie 35 minut. Niewiele więc odstaje od średniej typowej dla lat 70. - ok. 35-40 minut. Muzycznie, jest to 1sza klasa muzyki elektronicznej. Elektronika wybitnej jakości. Chociaż tutaj Tangerine Dream nie odeszli od stylistyki zaprezentowanej na swoim poprzednim albumie ("Phaedra", 1974) i  postanowili dalej opierać swoje kompozycje na sekwencerowym podkładzie. Warto zanurzyć się w "Rubyconie" i przemyć sobie tą wodą uszy. Jest to jeden z kultowych albumów, wydany w szczytowym okresie historii Tangerine Dream - The Virgin Years (1974 - 1983). Jeżeli znacie "Phaedrę" i przypadła Wam do gustu, możecie śmiało wejść w ten akwen. Wrota Berlinu stoją przed Wami otworem.
       Na koniec, muszę gorąco polecić oba wspomniane albumy. O "Phaedra" już pisałem (bardzo zwichrowaną opowiadanio-recenzję znajdziecie w poście - "Phaedra czyli OOPE" ). Mam nadzieję, że zarówno muzyka jak i chore wytwory mojej nie mniej zwichrowanej wyobraźni się Wam spodobały.

wtorek, 17 września 2013

17.09.2013 - Miła OMDiana ;)

         Dawno nic nie pisałem. Co prawda zapowiadałem na Facebooku (lub TwarzoKsiążce jak kto woli) iż następna recenzja będzie dotyczyła mojego nowego odkrycia muzycznego (The Mahavishnu Orchestra) ale nie tylko to odkryłem przez wakacje. ;) Dzięki rozmowie ze swoją zagraniczną znajomą, zainteresowałem się OMD. Postanowiłem obczaić co to za jedni, co i jak grają.
         OMD grają synthpop. Da się do tego potańczyć. Można czasem posłuchać. Do disco polo też można potańczyć ale każdy się wstydzi słuchać. A synthpop to chyba takie "zagramaniczne" disco polo. :D Brzmienie wczesnego OMD można porównać do wczesnego Depeche Mode (okres "Speak & Spell"). Jest to zbyt udane porównanie ponieważ OMD grają od 1979 (debiutancki, hitowy singiel "Electricity") a płytę wydali w 1980 - rok wcześniej niż Depeche Mode (DM istnieli w 1980 ale nie mieli nawet singla). Podobieństwo niestety się kończy. Od swojej trzeciej płyty ("Architecture & Morality", 1981), brzmienie OMD "rozjeżdza się" z brzmieniem DM. Jeszcze dobitniej to widać w latach 1984-1986. DM wydali swoje kultowe płyty, OMD w 1986 moim zdaniem zaliczyli wpadkę. Ale albumy "Junk Culture" (1984) i "Crush" (1985) są wspaniałe. Są bardziej komercyjne w brzmieniu od Depeche Mode, którzy poszli w stronę industrialnych eksperymentów. Brzmienie DM jest zauważalnie cięższe moim zdaniem. Niemniej, warto zwrócić na wczesne OMD uwagę - czasem pojawia się gitara a nawet... saksofon. Ponadto wokaliści mają miły dla ucha, przyjemny, miękki głos. Najlepsze lata OMD moim zdaniem to 1980-1985. Fanom twórczości DM, zwłaszcza tej wczesnej, mogę polecieć albumy wydane w tych latach.
       Dzisiejszy post dotyczy pierwszego albumu OMD wydanego w nowym tysiącleciu (mam nadzieję, że nie ostatnim :P). Jest to jednocześnie pierwszy album wydany po rozpadzie zespołu w 1996 (po tragicznej, moim zdaniem, płycie "Universal"). Został on wydany w 2010 roku i nosi tytuł "History Of Modern". Czy nowe OMD dorówna staremu? Skład jest ten sam co ze złotych, dla tego zespołu, czasów.
      Synthpop nie skłania mnie do snucia niesamowitych wizji jak tradycyjna elektronika. Stąd recenzja będzie krótka i bardzo konkretna. "Szkielet" dzisiejszego tekstu, jego część zasadnicza, powstał dzisiaj rano. Dopiero teraz dopisałem "obudowę". Wrażenia z odsłuchu oczywiście były spisywane na żywo. 
      Pierwszy utwór ("New Babies: New Toys") brzmi jakby połączenie stylu dawnego i nowszego. Jest świetnym "otwieraczem" do płyty. Jest także jedynym który zawiera brzmienia gitary (albo przynajmniej gitaropodobne). Świetny wokal.
Czuć w tym utworze moc. Mam nadzieję, że dalej będzie równie dobrze. Kolejny ("If You Want It") - pierwsze 8 sekund brzmi jak... "Equinoxe 5" czy jak 7ka Jarre'a! Ogólnie brzmi dość porządnie i przyjemnie. To powrót starego OMD. Nowe wcielenie zespołu powoli zaciera negatywne wrażenia po poprzednim. Kojarzy się nieco z... "Radioactivity" Kraftwerk (wersją z 1976). Oczywiście do refrenu.
        "History of Modern (Part I)" brzmi bardziej jak OMD lat 90. Ale to fajny kawałek. Zawodzi tylko fakt, że nie zrobili z 1 i 2ki suity (tak liczyłem na przejście na końcu 1ki!). "History Of Modern (Part II)" jest kolejnym przyjemnym kawałkiem na tym albumie. Nie łączy się muzycznie z poprzednim. Oba natomiast łączy fakt, że można potańczyć. :) Chyba wolę część 1szą. Należy wspomnieć iż istnieją też części III i IV ale nie zostały one wydane na albumie.
         Kolejna piosenka, "Sometimes", brzmi jak jakaś kołysanka czy coś z jakimś rap bitem. Rytmiczne ale ma niższy poziom niż dotychczasowe utwory. No i ten kobiecy wokal. Żona któregoś z muzyków, sample? Nie wiem. W każdym razie ten utwór średnio mi się podoba.
         RFWK! Długo wyczekiwana część tego albumu. Niby ma to być hołd dla Kraftwerk (RFWK = Ralf Florian Wolfgang Karl) ale nie kojarzy się wprost. Jest to po prostu kolejna piosenka z (chwytliwym) tytułem. Partie stringsów brzmią jakby coś z okresu "Trans Europe Express". W każdym razie brzmienie jest bliższe temu nowszemu OMD niż staremu (nie takie paskudne jak "Universal", raczej słodkawe jak "Sugar Tax"). Niestety, kolejny minus. Zawiodłem się na tym utworze. Liczyłem na coś więcej.
         Nowa Święta Ziemia ("New Holy Ground") jest zbudowana na podstawie buczących klawiszy. Jest to ballada, bucząca ballada. Jakby jakiś Tranzystor czy inny Homecomputer wygrywał jakąś melodię (a McCluskey śpiewał do niej). Kojarzyć się może z "m" w "Ohm Sweet Ohm" Kraftwerk. :D Jak dla mnie - bardzo fajna, lepsza niż "Sometimes".
        Kolejna kompozycja to chyba najbardziej taneczna kompozycja (a przynajmniej - jak do tej pory) na tej płycie - "The Future, The Past And Forever After". Moje ciało aż chce tańczyć. Fajna melodia, miła dla ucha. Kojarzy się nieco z sekwencerowym brzmieniem (ta zapętlona część). Takie do posłuchania raz na jakiś czas i do potańczenia na imprezie. Gdyby to nie było OMD, pewnie pomyślałbym, że to zagraniczne disco polo. :D
       Siostra Maria Mówi ("Sister Mary Says) - następny utwór. Brzmi jak mocno przeładowany basem i bitem remiks jakiegoś starszego utworu OMD, tego wczesnego, "dobrego". Nie wiem co jeszcze mógłbym o nim napisać. Po prostu kolejny plusik na tej płycie. Może tylko ten kobiecy, zsamplowany jęk móglby zostać wyrzucony.
        Pulse. Całkiem fajny kawałek. Początek jest wręcz odlotowy. Potem jest także wspaniale - mam poczucie, że latam (jak we "Floating" na "Moondawn" Schulza!). Niestety refren niszczy mój lot duszy. Z niczym specjalnym niż wspomniane uczucie mi się ten utwór nie kojarzy. Odstaje od innych. Chyba to jest pop rap. Ale ja się nie znam. :D Z tego co zrozumiałem jest to piosenka o szukaniu pulsu na szyi czy coś. Czy o seksie ("Pulse" brzmi jak "balls" czyli jaja :D). :)
        Green - kolejny "ubicony" utwór kojarzący się z wczesnymi latami 80. Jak dla mnie nic specjalnego, jest dość nijaki. Praktycznie cały czas brzmi tak samo. Trochę się urozmaica pod koniec. Ale w "berlinach" też tak jest a jednak są ciekawsze. Może dlatego, że mają klasę i styl. Zdecydowany minus.
       "Bondage Of Fate". Następna ballada ale nieco szybsza. Bardzo spokojna, z głębokimi basami. Kolejna piosenka z samplami głosu ("tam taram tam" czy co :D). Ostatnie 1,5 minuty przynosi radykalne zmiany. Utwór przyśpiesza ale tylko na chwilę. Powraca szybko do swojego rytmu (wzbogaconego o spokojne, delikatne, może nawet kojące brzmienie syntezatora).
       "The Right Side?". Najdłuższy utwór OMD w ogóle - monstrualne 8 minut! Zapowiada się przyjemnie. Jest to dość spokojny (w porównaniu z innymi) utwór na tej płycie. Dopiero w 4 minucie następuje poważniejsza zmiana w brzmieniu. 3cia część zaczyna się ok. 6.30. Jest to jeden z najspokojniejszych fragmentów na tej płycie. Utwór ten jak dla mnie jest zdecydowanie za długi. Brzmi jakby go na siłę wydłużyli. Może bym go przychylniej ocenił gdyby nie ta długość. Dobrze, że zamyka płytę a nie ją otwiera. :)
      To była właściwa strona, ta ostatnia, strona B. Płyta się skończyła. Teraz czas na mowę końcową. :) Nowe wcielenie OMD jest takie, jak te z lat 80. - taneczne, energiczne i rytmiczne. Muzycznie prezentuje zupełnie co innego. Jest fajnie ale nie super. Dalej jest to synthpop. Ale ewolucja poszła w dobrym kierunku - sporo lepsze od koszmarnego "Universal" ! I to jest najważniejsze. ;)
      Wypadałoby podsumować jeszcze to co zostało już przeze mnie napisane. Album "History Of Modern" składa się z 12 piosenek. Aż 1/4 czy nawet nieco więcej, bo 5 piosenek oceniłem negatywnie. Matematycznie, ocena oscylowałaby gdzieś w okolicach 70-75% (czyli takie mocne 4 w skali 6-cio stopniowej). Ale tu nie ma miejsca na chłodną kalkulację. Dlatego stwierdzam iż pierwszy album reaktywowanego OMD może być. Nie dorównuje klasykom z pierwszej połowy lat 80. ale daje nadzieję, że zespół będzie przynajmniej kontynuował obrany kierunek. Mam nadzieję iż "English Electric" z tego roku będzie przynajmniej równie dobry jak "History Of Modern".
          

PS. Tytuł posta nie jest literówką w czystym tego słowa znaczeniu. Celowo tak napisałem. :)

piątek, 23 sierpnia 2013

23.08.2013 - Cienie Nieświadomości

              Witam moich Czytelników po kolejnej przerwie. Tym razem powodem do napisania tego posta jest nuda. A i przydałoby się posłuchać czegoś nowego / odświeżyć zapomniane kla(u)syki. Jestem na etapie Dune. Teraz to właśnie ten album powinien zostać przeze mnie przesłuchany. Znudzony ciągłym graniem w Diablo II postanowiłem zrobić przerwę na napisanie tego posta. Wyjątkowo źródłem dźwięku nie będzie mój iPod a oryginalna płyta. Do tego tradycyjnie przy odsłuchach z komputera (tzn. słuchanie płyt przez komputer) będę wykorzystywał moje już prawie roczne Superluxy HD681. Napęd mam jakiś LG. :) Ze względu na możliwość skroblowania na Last.FM, płytę odtworzę na Winampie. Z przyczyn niezależnych ode mnie ustawiłem "wymuś tryb mono". Jak wszyscy zapewne wiecie, mam problemy ze słuchem - w ogóle nie słyszę na lewe ucho. Użycie dźwięku z CD przynajmniej zapewni swoistego rodzaju bezstratność wrażeń dźwiękowych. :)
              Wracając do tematu, posiadam w swojej (nie)skromnej kolekcji album Klausa Schulze "Dune", nagrany (kwiecień i maj) i wydany (27 sierpień) w 1979 roku. Moje wydanie pochodzi z 2005 roku i ukazało się nakładem Revisited Records. Sam Schulze zapewnia iż nie poddawał jakiemukolwiek remasteringowi którejkolwiek z płyt, które ukazały się w ramach tej serii wznowień. Co więcej, Mistrz był tak łaskawy iż na prawie każdej z nich dorzucił jakiś bonus. Tu mamy zabawną sytuację - otóż bonus umieszczony na "Dune" jest tylko połową utworu! Jego druga część jest zawarta na albumie "Live" (1980). Ze względu na zawartość muzyczną całości (alternatywna, dłuższa, wersja utworu "Heart" z płyty "Live", nagrana 10.11.1979 w Le Mans), pozwolę sobie pominąć opis tej części składowej tego wydawnictwa ("Dune" zawiera część drugą wariacji na temat "Heart") i zająć się tylko podstawową "Diuną".
              W ramach informacji wstępnych wypada podać iż muzyka zawarta na tym krążku (mniej lub bardziej czarnym - posiadacze CD i LP zrozumieją mój żart) NIE MA nic wspólnego z filmem (z grami opartymi na książce Franka Herberta też nie :P). Klaus w książeczce do wznowienia z 2005 roku się przyznał do bycia pod wpływem książki wspomnianego w nawiasie autora (musiało się to zacząć już w 1978 lub 1977 gdyż na płycie "X" mamy utwór zatytułowany "Frank Herbert" - swoją drogą chyba najbardziej berliński spośród 6tki kawałków na tym podwójnym albumie).
            Album zaczyna się długą, półgodzinną suitą tytułową "Dune". Zaczyna się ona od fatamorganicznych pisków i chórków. Jakbyśmy mieli zwidy gdzieś na odległej, pustynnej planecie. Pojawiają się jakieś tajemnicze halucynacje dźwiękowe (wiolonczela Tiepolda?). Ok. 1.30 mamy pustynny wicher. Schulze maluje nam swoją muzyką pustynną zawieruchę. Do niej okazjonalnie przyłącza się Wolfgang Tiepold z wiolonczelą. Ok. 2.30 mamy sporą ilość chórków w tle. Oczywiście syntezatorowych. Co chwilę nam coś dźwięczy przed oczami. Słyszymy jakieś ryki w oddali. Niestety nie znam świata Diuny na tyle by coś o nim napisać lub wtrącić jakieś nawiązania. Jest już 4 minuta kompozycji. Wciąż ona brzmi jak ambientowa plama dźwiękowa. Cały czas przemierzamy bezgraniczną pustynię. Naszej wędrówce cicho wtóruje wiolonczela. Zdecydowanie więcej tu elektroniki niż miejscami się zdaje na poprzedniej płycie Mistrza czyli "X" z 1978 roku. Klaus potrafi robić świetną atmosferę. Doskonale tutaj wyczuwamy mrok i aurę tajemniczości kreowaną przez syntezatory Mistrza. Od strony dźwiękowej, "Dune" wydaje się być bardzo uboga. Ot, skrzypiecki tu i tam, jakiś chórek czy elektroniczny pisk w paru różnych miejscach. Ale to nie ilość dźwięków świadczy o kompozytorze lecz ich wykorzystanie. Bowiem nawet z Minimum można zrobić Maximum (vide Kraftwerk). Ale ja nie o tym.
            Obecnie jestem w 9 minucie tytułowej Diuny. Utwór brzmi mrocznie i tajemniczo. Zapewne taki też jest świat przedstawiony w książce Herberta. Będę musiał się z nią zapoznać. Ok. 10.30 pojawiają się cichutkie i delikatne ale podniosłe chórki. Czyżby na Diunie pojawił się Bohater? Nie mnie to weryfikować. Muzyka ta jest odzwierciedleniem nastroju i przemyśleń Schulza po X-krotnym przeczytaniu "Diuny". Niemniej, nieznajomość książki nie sprawia iż nie można cieszyć się pięknem muzyki zawartej na tym (czarnym) krążku. 13 minuta - kolejna podniosła, uroczysta sekcja. Wszystko jest zagrane tak minimalnie, tak cicho, że z łatwością można utracić kontakt z elektroniką (i słyszeć tylko wiolonczelę Tiepolda). Całość sprawia wrażenie improwizacji. Bardzo minimalistycznej i skromnej ale szeroko rozciągniętej w czasie. Wiolonczela brzmi jakby była tylko dodatkiem do elektroniki ale wydaje mi się iż bez niej, słuchacz miałby uczucie pustki. Takie zapewne było zamierzenie czcigodnego Autora tej elektro-epopei (w końcu co to dla Schulza nagrać 30 minut muzyki ;)). W końcu Diuna jest światem pustynnym. Pozornie bez wartości... gdyby nie Przyprawy. Grało się nieco w Dune II. (1992 bodajże, pierwszy (?) RTS).
            Zbliża się 21 minuta dzieła. Nabiera ono na podniosłości i tajemniczości ale jego zmienność jest bardzo powolna. Niemniej, nasza Schulzowa plama dźwiękowa powoli zbliża się do swojego 30,5 minutowego celu. Nie traci na klimacie czy na minimalizmie. Cały czas mamy tu do czynienia z pewną pustką dźwiękową. Nie takiego Schulza znamy. Ale odmiana stylistyczna zaprezentowana na "Dune" i po części także na "X" jest miłą dla ucha mieszanką brzmień elektronicznych (najwyższej próby, w końcu Schulze to już nie byle kto - pokazał swoim "Moondawn" z 1976 who is kto (tak mi się przypomniał tekst jednego z wykładowców z dodatkowego przedmiotu na 1szym roku studiów - dla znajomych z UW: jeden z ogunów) :))  w muzyce elektronicznej. Ale konkurencja nie śpi - Tangerine Dream romansują nieco z rockiem (później zahaczając o prog rocka). Swoją drogą, ciekawe jakby wyglądało TD gdyby Edgar nie wykopał w 1969 ich ówczesnego perkusistę - właśnie Schulza. :)
           I znowu się "zapisałem". Na liczniku 27 minuta. Dzieło zmierza ku zakończeniu. Powoli się wycisza. Nie ma i nie było tu żadnych szaleństw, dzikich solówek itp. Schulze zagrał nam ambient. 28.30 - mamy bardzo podniosłą i uroczystą sekcję, nieco z zaskoczenia. Bardzo mocny udział chórków. W zasadzie chyba tylko chórki i wiolonczela grana przez Tiepolda. Zakończenie utworu jest bardzo subtelne, delikatne i nagłe. Można wręcz napisać iż wręcz niespodziewanie się zakończył, w nieco podobnym stylu do "sposobu" w jaki się zaczął.
         Tak oto zakończyło się pierwsze pół godziny z "Dune". Przewędrowaliśmy razem z Klausem Schulze i jego kompanem Wolfgangiem Tiepoldem przez Diunę. Pozwolę sobie na krótką przerwę - muszę oszczędzać swoje biedne ucho. Abyście i Wy mogli zdegustować Waszymi uszami muzykę tegoż wybitnego elektronika zawartą na tym albumie, podaję link do YT:


         Niestety jest to zaledwie 1/3 całej kompozycji. Klaus uwielbia tworzyć długie, ciągnące się kompozycje. Zupełnie inną drogą poszedł Edgar Froese ze swoim Tangerine Dream - krótsze utwory ale dawali czadu i powera na koncertach (długie improwizacje, aż do 31.01.1980). Zresztą rockowe klimaty u TD to nie jest nic dziwnego - Edgar umie grać na gitarze (to on grał na Ricochet czy Stratosfear) a Chris Franke, guru sekwencera, prawdziwy ojciec Szkoły Berlińskiej muzyki elektronicznej zanim wstąpił do TD, był perkusistą w krautrockowym Agitation Free.
         Strona druga płyty to kolejna monumentalna kompozycja - "Shadows of Ignorance". Jest zupełnym przeciwieństwem swojej poprzedniczki. Jest to także jeden z niewielu utworów Klausa Schulze gdzie pojawia się wokal. W tym przypadku tekst został napisany... przez samego Schulza! Poprawki naniósł Arthur Brown, wokalista. Warto wspomnieć iż Schulze w 1979 koncertował razem z Brownem, który czasem coś zaimprowizował. Na "Live" w jednym utworze słychać pewnie odniesienia do tekstu "Shadows of Ignorance". Jak wielkim poetą był Klaus ? Nie mnie oceniać. :) Toteż zapraszam do drugiej części niniejszej recenzji. Czytelników proszę o posłuchanie tego utworu. Zasoby YT dysponują kopią całości utworu:


     Mam nadzieję iż właśnie włączyliście. Ja też to zrobiłem. Zaraz oddam się dźwiękom młodego wówczas Schulza. Niech zabrzmi Muzyka.
     Utwór ten zaczyna się w klimatach "Dune". Brzmi jakby był jego ciągiem dalszym lub wariacją. Wciąż  jest skromnie i niepokojąco, tajemniczo. Ok. 1:45 mamy jakiś głos z vocodera (albo takie to sprawia wrażenie). 2:00 - utwór gwałtownie przyśpiesza. Niecałe 20 sekund potem - wchodzi sekwencerowy rytm. "Shadows of Ignorance" jest bardzo dynamiczną i szybką kompozycją. Okazjonalnie mamy tu do czynienia z zawodzącą wiolonczelą (Tiepold). Przed 4tą minutą mamy cichą partię klawiszy, która staje się głośniejsza. Jest ona wspierana przez wiolonczelę i jakieś bardzo odległe chórki (?). Mamy rytm, który da się zanucić. Nobla z muzyki temu kto zanuci "Dune". :) Utwór podlega wariacjom i zmianom. Słychać pewne szaleństwa, tak jak w 5 minucie. "Shadows of Ignorance" zdaje się brzmieć jak typowy Schulze, podlany nieco minimalizmem. Co jakiś czas pojawia się głos zniekształcony przez vocoder. Nie brzmi to w sposób pozwalający rozpoznać słowa.
     Ok. 8.30 pojawia się głos Arthura Browna. Deklamuje on poemat napisany przez Schulza. Jego głos jest majestatyczny i głęboki. Jest po prostu piękny. Głos samca alfa. ;) Muzyka wciąż się snuje, Schulze bawi się efektami (są bardziej w tle). Na pierwszym planie mamy przede wszystkim bit.  Ok. 10.30 mamy zmianę melodii wokalu - brzmi bardziej jak melodeklamacja aniżeli zwykła recytacja.
     Jak dobrze, że do posiadanego przeze mnie wydania dołączono tekst! Można śledzić tekst piosenki i rozkoszować się pięknem elektroniki. Przede wszystkim elektroniki gdyż wiolonczeli zdaje się być tu mniej niż w tytułowym "Dune".
    Jest 15:30 na liczniku w Winampie. Bit jest cały czas niezmienny. Muzyka natomiast jest wzbogacona o niesamowite dźwięki. Raz fletopodobne, raz niczym mignięcię gwiazd. Każdy dźwięk jest zaskakujący. Za każdym razem gdy się słucha Schulza można dać się ponieść Jego geniuszowi i złapać się w sidła Jego dźwięków. Tylko Bóg może tak piękne dźwięki tworzyć. Tylko Schulze jest Bogiem elektroniki.
   Około 17-18 minuty mamy przerwę w recytacji Browna. Schulze się musi wyżyć. ;) Niewyżyty ogier, demon Moogów i Wszelkiego ElektroUstrojstwa musi się wyszaleć. Po chwili wraca niesamowity głos Arthura. "Destiny is what you do / When you're YOU/ What you are before you were!". Śpiewam sobie czasem pod nosem fragmenty. Muzyka czasem brzmi bardzo pokrętnie i szalenie. A to zaledwie wstęp przed tym co nastąpi - albumem "Live". Tym, którym spodobało się "Shadows of Ignorance" gorąco i z całego serca polecam... utwór "Heart" z wspomnianego albumu Schulza. Dla fanów wokalu Arthura mam dobrą wiadomość - Schulze, pod aliasem Richard Wahnfried, nagrał album (+ inni muzycy) "Time Actor".  Na nim również śpiewał Arthur Brown. Niedawno wyszło wznowienie. Warto posłuchać i "Live", i "Time Actor". Zanim wkroczycie na scenę odgrywać Aktora Czasu muszę Was ostrzec: album ten ma inny klimat niż "Dune". W ogóle Wahnfriedowskie albumy to taki Schulze nie-Schulze. Niby Schulze ale gra zupełnie inaczej. Taki side project ale i tak się nie krył z tym, że to on.
  25 minuta trwania utworu. A ja znowu się "zapisałem". Mamy mnóstwo chórków ale bit ciągle jest identyczny. Mamy kakofonię dźwięków, ulegającą stopniowemu wyciszeniu (z dominacją chórków). Jakieś dziwne pomruki zaczynają przeważać nad chórkami i to właśnie one są ostatnimi dźwiękami w tym utworze. "Shadows of Ignorance" skończyło się a wraz z nim - "podstawowa" edycja albumu (na początku niniejszego tekstu wspomniałem o bonus tracku i o przyczynach ominięcia go w tej recenzji).
    Cóż mógłbym powiedzieć na zakończenie omawiania części dźwiękowej tej płyty? Schulze obdarzył nas kolejnym (11stym) dobrym albumem. Na tle pozostałych w jego obszernej dyskografii wyróżnia go minimalizm utworu tytułowego (chociaż zdarzyły mu się utwory ambientowe lub ambientopodobne jak np. "Mindphaser" z albumu "Moondawn" (1976)) to jednak nie były one połączeniem muzyki elektronicznej z elementami klasycznego brzmienia (tu reprezentowanego przez wiolonczelę). "Dune" jest krokiem w stronę muzyki poważnej ale jednocześnie nie pozostaje obojętny dla typowego Schulzomaniaka - którego sercu chyba bliższe jest "Shadows of Ignorance" niż "Dune". Schulze wciąż pozostaje wierny muzyce elektronicznej (ale z klasyków ceni Wagnera - do któregoż robił różne aluzje czasem) choć czasem zwracał się w stronę muzyki poważnej (chyba najbardziej znanym i oczywistym momentem był "Goes Classic" z 1994 roku, będący zbiorem "klasycznych" coverów z jedną, kla(u)sycyzującą kompozycją od Maestro Schulze'a).
    Płyta to nie także sama muzyka. Warto też wspomnieć iż okładka tego albumu pochodzi z rosyjskiego filmu S-F "Solaris" (wg. angielskiej Wikipedii). Ojciec mi powiedział, że widział ten film. Jest strasznie nudny i długi (ok. 2,5h). Ale pokazanego "skrina" (okładki "Dune") nie kojarzy. Oto ona:



   Album "Dune" jest porządnym albumem. Nie jest żadną kichą zrealizowaną dla kasy. To album płynący z potrzeby serca. Artysta wyraził swoje uczucia i wrażenia płynące z książki. Na ile dobrze to zrobił - to już zostawiam Jego sumieniu. Wszakże każdy inaczej może zinterpretować to samo. Nie zaliczyłbym tego albumu w poczet "The Best of Schulze". Bardziej by do tej listy, moim zdaniem, pasował "X". Nie tylko za "Frank Herbert". :) Nawet sam Schulze preferuje "10tkę" nad "Dune" - w 1997 roku podał iż w top 10 u niego "X" jest na 5tej lokacie.
   Werdykt: dla fanów - pozycja obowiązkowa (Schulze to Schulze - brać, nie patrzeć na cenę :D). Dla początkujących - ciekawostka po "X". polecam "X". Dla innych - posłuchajcie załączonych fragmentów z YT, poczytajcie mój tekst i wyróbcie sobie własną opinię. Nie chcę Wami manipulować. :D Ja nie TVN(24) :D

Krótkie uzupełnienie:
Wielokrotnie w tym tekście pojawiało się nazwisko Wolfgang Tiepold. Ci, co znają dobrze Schulza, wiedzą kto to jest. Warto przypomnieć iż jest to współpracownik Klausa, poznany w 1978 roku podczas sesji nagraniowych do albumu "X". Wówczas Tiepold "dowodził" orkiestrą która wspomagała Schulza. Grał z nim także na koncertach promujących ten album. Parę razy później również się pojawiał - np. na "Live @ KlangArt" z 2001".

środa, 31 lipca 2013

31.07.2013 - Publikation Non Stop (?)

                  Dzisiejszy post jest poświęcony książce "Kraftwerk. Publikation." Davida Buckleya. Będzie to krótka recenzja mająca skłonić Czytelników tego bloga do zainteresowania się tą pozycją. Siłą rzeczy pojawią się (drobne?) spoilery, odzierające Publikację z tajemnicy. Mam nadzieję iż tekst ten czytany będzie nie tylko przez osoby, które Kraftwerk znają tylko od strony muzycznej ale też "Publikacyjnej". Miło mi będzie, jeżeli ktoś zachęcony moim wpisem sięgnie po tą lekturę.
                 Tak więc w dłoni dzierżę właśnie polskie wydanie Kraftksiążki wszech czasów. Książki, której ubiegłoroczne, angielskie wydanie wywołało olbrzymie poruszenie. Kiedy na tydzień przed poznańskim koncertem Beatlesów muzyki elektronicznej padła informacja, że Publikacja ukaże się w Polsce, po polsku (niczym Minikalkulator - filmik z Poznania  ;)) - wszyscy byli(śmy) w szoku. Ukazała się nakładem poznańskiego Domu Wydawniczego Rebis.
                To Biblia o Kraftwerk. 8 rozdziałów a każdy z nich jest podzielony na 8 podrozdziałów. Daje nam to liczbę 64 (po pomnożeniu). 64-bitowa historia grupy za której wizjami podążał świat. Dziś, 66letni obecnie, Ralf Huetter może z uśmiecham wspominać jak za pomocą swojej muzyki, niczym ElektroNostradamus, trafnie przewidywał kierunki rozwoju muzyki elektronicznej i świata i niczym Duch Święty tego gatunku muzyki, zsyłał natchnienie i inspiracje niezliczonej rzeszy pokoleń następców. Lecz mimo nieskończenie olbrzymiego kręgu i mocy oddziaływania Kraftwerk na świat nikt nie zna pełnej prawdy o Musikarbeiterach.
                Autor, za pomocą tej Publikacji, dąży do przekazania Czytelnikowi tej prawdy w jak najszerszym zakresie. Siłą rzeczy nie jest to relacja kompletna - Music Non Stop wciąż jest domeną, mottem, sposobem na życie Musikarbeiterów. Wciąż mamy okazję Ich podziwiać na koncertach. Es wird immer weiter gehen - Musik als Traeger vom Ideen (cytat z piosenki Techno Pop). I ja tam byłem. Widziałem "muzyków muzyków" (jedno z określeń które padło w recenzowanej książce odnośnie Kraftwerk) w Poznaniu w 3D.
                Relacja przekazywana przez pana Buckleya jest jednocześnie bardzo obiektywna - autor stara się podchodzić do sprawy dość neutralnie (ale przyznaje się do bycia fanem zespołu itp.). Dąży do uzyskania jak największej ilości spojrzeń na dany aspekt, sprawę, historię. Marzeniem każdego z nas byłby komentarz, chociażby krótki, o tej książce wypowiedziany ustami samego Ralfa (albo chociaż Ralfbota :D). Na osłodę mamy tu mnóstwo informacji z również pierwszej ręki - prosto od Karla Bartosa i Wolfganga Fluera. Autor bowiem odbył dwudniowy wywiad z Wolfgangiem oraz zaprzyjaźnił się z Karlem. Obaj chętnie wspierali go w procesie powstawania Publikacji swoimi wspomnieniami, anegdotami, refleksjami. Pozostali członkowie najbardziej amedialnego zespołu wszech czasów mówili poprzez cytowane fragmenty wywiadów.
               Czymże więc książka ta przykuwa uwagę? Przecież historię Kraftwerk nawet na Wikipedii można przeczytać. Siłą tej książki stanowią właśnie te wspomnienia, anegdoty i refleksje. To dzięki nim poznajemy Kraftwerk od środka. Ale nie tylko Karl (który nawet napisał krótki wstęp) i Wolfgang są w pewnym sensie współautorami Publikacji. Olbrzymią rolę odegrała relacja Eberharda Kranemanna, byłego członka zespołu. Jego słowa burzą mitologię dotyczącą początków zespołu, którą zręcznie niczym Taschenrechnerem, operował Ralf. Dowiadujemy się jak to wyglądało jego oczami. Jest to strasznie odmienne spojrzenie od oficjalnego. Poznajemy prawdziwą wersję historii o tym jak R+F się poznali. Dowiadujemy się też co nieco o (zmarłym) guru Krautrocka, Connym (Conradzie) Planku, którego zamiłowanie do muzyki (nie do pieniędzy) doprowadziło do zguby. Był to wielki człowiek. Geniusz muzyczny - dzięki niemu mamy wczesny Kraftwerk, Neu!. Nie interesowały go pieniądze - ważniejsi byli ludzie i muzyka. Człowiek o wielkim sercu i talencie. Papa Miś. Szkoda tylko, że Ralf i Florian nie zachowali się grzecznie wobec niego po sukcesie Autobahn. Ale w biznesie nie obowiązują sentymenty. Nie chcę zdradzać całej historii. Opis Kraftwerku przed-Autobahnowego to bardzo mocny punkt tej książki. Jeden z ważniejszych momentów.
               Autor jednak nie zaczyna od historii "Krautwerk" (tak nazywam okres 1970-1973 -> połączenie słów "Krautrock" i "Kraftwerk"). Początek książki wyznacza... koniec II Wojny Światowej. Autor opisuje jak wyglądało środowisko, które kształtowało ludzi którzy tworzyli Kraftwerk. Krautrock bowiem nie wziął się znikąd. Był reakcją na zniszczoną alianckimi bombami kulturę Niemiec. Niemcy, w wyniku okupacji, uległy silnemu zamerykanizowaniu i zanglicyzowaniu. Ludzie słyszący nazwę "Kraftwerk" mieli ludzi tworzących ten zespół za szaleńców - dobra nazwa dla zespołu wówczas to angielska nazwa (np. Can - jako czasownik - móc, potrafić itp., jako rzeczownik - puszka). Nie przeszkadzało to jednak w szybkim podboju niemieckich uszu utworem Ruckzuck z debiutanckiej płyty Kraftwerk. Utwór ten Kraftwerk grał na swoich koncertach aż do 1975 roku. Początkom zespołu oraz opisu tła na którym się rodził poświęcone zostało aż 70 stron (2 rozdziały).
             Każdy z 8 rozdziałów jest poświęcony innemu okresowi w historii zespołu. Nie zawsze jest to opis wizerunku związanego z danym albumem (np. rozdział 7 "Boing!"" opisuje Kraftwerk lat 1982-1991 czyli okres po "Computer World" i wydarzenia związane z albumami "Electric Cafe" (vel "Techno Pop" / "Technicolor") oraz "The Mix"). Wszystko jednak jest przedstawione spójnie i czytelnie. Mamy bardzo szeroką perspektywę. Wydarzenia obserwujemy najczęściej z punktu widzenia Karla i Wolfganga ale równie często pojawiają się też inni komentatorzy, będący muzykami pod wpływem Kraftwerk (np. Andy McCluskey z OMD). W relacji poświęconej koncertom z 1981 brakuje mi reakcji Bloku Wschodniego na koncerty w Polsce i na Węgrzech. Dla naszych rodaków, koncert Kraftwerk był niczym zaproszenie do Spacelab (tytuł drugiego utworu na płycie "The Man Machine" z 1978). Widzieli Bogów Muzyki na żywo w najlepszym składzie RFWK. Sam Ralf wciąż pamięta nietypową atmosferę koncertu. Pokazał bowiem, razem z Zespołem, "real life" a nie tylko serwowane przez komunistyczną propagandę "postcard views" (angielskie słowa zapisane w cudzysłowie są fragmentami z piosenki "Europe Endless" z albumu "Trans Europe Express" z 1977). Ten zarzut jest jedynym jaki mogę postawić autorowi Publikacji, Davidowi Buckleyowi.
            Recenzja nie byłaby kompletna gdybym pominął aspekt graficzny książki. Od strony wizualnej mamy minimum. Treściowo zaś autorzy (panowie Buckley, Bartos, Fluer, Kranemann) Czytelnikom dali maximum. Mamy książkę godną by nazwać ją Kling Klang Konsumprodukt! (i dać jej logo pokazywane w "starej" (tej z Minimum-Maximum) animacji do utworu "Trans Europe Express" - http://www.youtube.com/watch?v=t6YMVoQcvnM ). Okładkę stanowi papierowa obwoluta (kolor pomarańczowy). Wyraźnie na niej zaznaczone jest autorstwo (oraz informacja - wstęp: Karl Bartos). Jest też skromna, oszczędna w kolorach ilustracja - przedstawia ona... Elektrownię. Atomową. Radioaktivitaet pełną... książką. :) Z boku książki, na grzbiecie oprawy, mamy skromną grafikę, zgodną z aktualną modą wizerunkową zespołu (kto widział wizualizację przed koncertem w Poznaniu doskonale wie co mam na myśli!) oraz powtórzony tytuł i imię oraz nazwisko autora a także nazwę wydawcy. Zarówno przód jak i tył oprawy jest pusty. Niczym Czarna Księga Kraftwerk. ;) Także każdy tytuł rozdziału jest opatrzony małym rysunkiem, bardzo kraftwerkowym w wydźwięku (np. rozdział 7 ma niemalże żywcem wycięty element z wizualizacji do Music Non Stop (w linku: wersja z Minimum-Maximum). W środku zaś znajdziemy kilka nienumerowanych stron ze zdjęciami zespołu. Nie jest ich wiele. Raczej miły dodatek chociaż złośliwi mogliby i do tego się przyczepić.
          Autor od siebie na koniec dodaje też  własną propozycję "The Best Of" Kraftwerk. 20 utworów, które jego zdaniem doskonale obrazują muzykę tego zespołu. Mamy w tym spisie zarówno największy sukces zespołu - "The Model" (10. miejsce) jak i "La Forme" (14. miejsce). Niespodzianką może być "Kristallo" (18. miejsce - utwór pochodzi z 1973, z płyty "Ralf und Florian"). Autor zachęca do polemiki z tą listą, podaje nawet swój mail. Moim zdaniem, wpisałbym na 9 miejsce utwór "Ruckzuck" zamiast "The Hall Of Mirrors". Nieco dziwić też może podwójna obecność "Radioactivity" - 6 miejsce (oryginał z 1975) i 15 miejsce (wersja z 1991). Miłym gestem jest umieszczenie koncertowej wersji "Musique Non Stop" (tzn. wersji z 2004 - wydanej na "Minimum-Maximum") na 13 miejscu. Można ten utwór wrzucić na 1sze miejsce a zaraz po nim - "The Man Machine" z tego albumu (1978). Oba te utwory są niczym hymny i symbole zespołu.
          Podsumowując, należy powiedzieć iż każdy znajdzie w tej książce coś dla siebie. Jednych przyciągnie "błogosławieństwo" Karla i jego oraz Wolfgangowe wspomnienia zaś innych - chęć poznania historii zespołu, który zmienił oblicze muzyki. Książka jest świetnie napisana (a raczej jej tłumaczenie). Bardzo miło się to czyta. Miejscami można się uśmiechnąć. Pozycja godna zakupu. Lektura obowiązkowa - nie tylko dla muzykologów (autor jest muzykologiem i ma doświadczenie w pisaniu książek o gwiazdach muzyki). :) Dopiero po przeczytaniu jej, poznajemy Kraftwerk w pełni i możemy zgłębiać siłę jego wpływu na muzykę (sam autor przyznał iż pisząc książkę tylko o samym wpływie Kraftwerk na muzykę miałby pozycję o podobnej objętości co "Publikation", jeśli nie większą). Nie żałuję wydanych pieniędzy na tą książkę. Doskonale się wpisała w atmosferę poznańskiego koncertu. Zaostrzała głód na Kling Klang Musikprodukt. ;) Żaden fan zespołu nie może przejść wobec niej obojętnie.

PS.
         Czemu taki tytuł tego posta? Ponieważ jest to książka o niezdefiniowanym zakończeniu. Co ostatnie wieści od Kraftwerk doskonale potwierdzają! Życzę Panu Ralfowi aby nieustannie dbał o to aby zarówno Music Non Stop było wciąż aktualne a autorowi - aby nie poprzestawał na 2012 roku w książce i w kolejnych wydaniach aktualizował Publikation. Abyśmy mieli Publikation Non Stop.

PS 2.
        Wyobraźnia, wena mi dzisiaj wyjątkowo dopisywały. Mam nadzieję, że za moje porównania w akapicie 3 nikt nie poczuje się obrażony. Nie to miałem na celu. Urażonych - najmocniej przepraszam.

PS 3.
        Ten post miał się pojawić sporo wcześniej, np. niedługo po mojej obronie. Jakoś z lenistwa mi się nie chciało nawet sięgnąć po książkę. :) Ale przeczytałem ją w 2 dni. Dzisiaj nad ranem skończyłem. :)

piątek, 5 lipca 2013

"Won't you come into my room, I wanna show you all my wares..." czyli 5lecie mojej kolekcji :)

             Kto choć trochę mnie kojarzy, zapewne wie iż czasem lubi posłuchać czegoś mocniejszego. Umieściłem bowiem w tytule posta pierwsze dwa wersy z utworu "Iron Maiden" z płyty "Iron Maiden" (1980) zespołu Iron Maiden. Płytę tą mam przyjemność posiadać w swojej kolekcji. Cytat ten wrzuciłem ponieważ w moim pokoju, poza wiecznym burdelem na biurku uwagę przykuwają półki z płytami. :) Traktuję je jak skarb, coś cennego. I rzeczywiście tak jest. Na pewno ze 2-3 tysiące złotych moi rodzice wydali na moje kosztowne aczkolwiek coraz mniej spotykane w dobie MP3 i FLAC hobby.
            Post ten jest poświęcony właśnie jej - to właśnie moja kolekcja będzie moim monumentem twardszym od spiżu. Postaram się chociaż nieco przybliżyć jej historię, powspominać co nieco. W każdym razie jest to typowy post w którym się chwalę. :)
           Wczoraj, tj. 03.07.2013, moja kolekcja miała piąte urodziny. Tak samo jak jej posiadacz, jest bardzo masywna - ja 176cm i 92kg, ona obecnie liczy 189 pozycji. Ze względu iż musiałem zająć się pracą licencjacką (w końcu dzisiaj ją złożyłem - 10 lipca obrona - trzymać kciuki! najlepiej oba! I te "kciuki" u nóg też! ;)), musiałem odłożyć na później zakup stosownego prezentu dla mojej kolekcji (tzn. dla siebie xD) oraz napisanie niniejszego chwalposta. W komentarzach możecie złożyć życzenia mojej kolekcji. xD
           Prezent kupiłem dzisiaj. Zdążyłem się nim już pochwalić i na swoim "oficjalnym" FB jak i na forum Studio-Nagrań (jedyne miejsce gdzie moja dewiacja płytowo-elektroniczna jest nie tylko rozumiana ale i doceniana ;)). Nie zaszkodzi pochwalić się i tutaj. Swojej kolekcji sprawiłem Beatlesowskie "Please Please Me", czyli ich debiut z 1963 roku. Dość niedawno napisałem recenzję tej płyty, jako obiecany (choć spóźniony) post urodzinowy (obiecałem iż to będzie coś nietypowego) - moja recenzja. Za płytę, wyd. 2009 (stereofoniczny remaster, ten aktualny) dałem 40 zł. W Saturnie w Złotych Tarasach mają promocję na Beatlesów - normalnie kosztują po ok. 62-65 zł. Uważam iż jest to akceptowalna cena, choć wciąż za drogo jak na 33 minuty muzyki. 33 minuty niesamowitej muzyki. Muzyki, która zmieniła oblicze muzyki rock i pop. Następnym takim zespołem został dopiero Kraftwerk. Pierwotnie miałem nic nie kupować ale chciałem jakoś uczcić tą wyjątkową okazję, moje święto (to jak drugie urodziny!). Rodzice zakazali ale matka uległa jak zadzwoniłem w sklepie. :) A i ojciec się ucieszył. :)
          Przez te 5 lat zmieniał się nie tylko skład mojej kolekcji ale też ja się zmieniałem. Zmieniłem szkołę - z  LO na UW. Teraz kończę UW (tzn. I stopień studiów). Jak już wspomniałem - "biedapraca" licencjacka (w końcu piszę o ubóstwie i biedzie xD) została złożona dzisiaj. Przede wszystkim to moje ciało się zmieniło - przytyłem. :) Jestem osobą dojrzalszą, bogatszą o nowe doświadczenia (zwłaszcza muzyczne - SLAYER KUR..CZĘ ! \m/). Wciąż jednak byłem kimś zupełnie innym niż moi rówieśnicy. Nigdy nie chodziłem na imprezy (nie lubię, 2x próbowałem - dupa ;)), nie piję (próbowałem - nie wyszło ;)), nie palę (tak samo ;)). Miałem okazję być na kilku koncertach (Jean Michel Jarre - grudzień 2008, marzec 2010; Kraftwerk - wrzesień 2008, czerwiec 2013). Przede wszystkim od reszty świata odróżnia mnie muzyka. Nie kręci mnie rap. Z metalu (przynajmniej jak na razie :P) lubię tylko Slayera, Metalikę, Iron Maiden. Ukochałem elektronikę. Przede wszystkim tą klasyczną (ale nowym TD nie pogardzę chociaż EF chyba coraz gorzej gra). Zapewne też mam sporo więcej płyt niż moi znajomi.
          I tu chciałbym zacząć swoją opowieść o mojej najpierwszej płycie. Płycie, której obecnie nie mam. :) Jest to Oxygene (New Master Release) Jean Michel Jarre'a. Jest to wyjątkowa płyta, nie tylko dlatego iż jest moją pierwszą (a raczej była - nie posiadam jej obecnie). Wiąże się z tym pewna historia (płytowe love story xD). Utraciłem ją w wyniku zauroczenia w pewnej dziewczynie z mojej klasy w liceum. Na jej urodziny w 3 klasie, postanowiłem dać jej tą właśnie płytę (+ jakieś słodycze xD jak płytę wywali to przynajmniej słodycze zje ;)). Miałem już wówczas jej wydanie deluxe - Oxygene: Live In Your Living Room (wersja 3D). Nie myślałem o płytach wtedy tak jak teraz. Nie było to obsesją. Dlatego uznałem iż mój "płytowy debiut" to duplikat i mogę spokojnie jej go dać. A to, że komuś dałem płytę to już coś znaczy. Byle komu się takich prezentów nie robi. :) Strasznie mi się ona podobała. I jej koleżanka również. (pozdrowienia Ewa! ;)). Następnego dnia spytałem się jej, co sądzi o tej muzyce. Do dziś pamiętam jej odpowiedź na to pytanie - "jakbym słuchała kosmitów". :) Warto też wspomnieć iż od tego Oxygene (New Master Release) jestem członkiem Discogs. Prowadzę tam swoją kolekcję jak i też wpisuję płyty. Mam prawo głosu tzn. mogę oceniać wpisy innych. :)
         Pozostając przy Oxygenowym wątku, muszę wspomnieć iż jedną z moich pierwszych płyt (kupiłem ją razem Oxygene: Live In Your Living Room) był box The Complete Oxygene z 2007 roku. Składał się z 3 CD - Oxygene (remaster 1997), Oxygene 7-13 i specjalnego bonusa: Re-Oxygene (remixy).
         Z historii mojej kolekcji należy (i to megapozytywnie) odnotować moje prezenty z okazji 18stych urodzin. Od ex-znajomej dostałem Tangents (5 CD box TD, w dobrym stanie, wyd. 1994, nie wznowienie z 2004). Jest to jedna z moich najcenniejszych pozycji. Na dodatek dostałem ją za darmo. Wówczas byłem innym człowiekiem, powoli popadałem w depresję. Teraz jakoś z tego wychodzę. Ale kontaktu z nią w zasadzie nie mam. Z pieniędzy zgromadzonych z "datków" od rodziny kupiłem sobie The Dream Roots Collection (też 5 CD box TD, 1996, OOP czyli Out Of Print, nie wznawiany!!!!). Dałem za to 100 czy 120 zł. Też jestem dumny z posiadania tegoż wydawnictwa. Znowu mamy tutaj zbiór remiksów spod ręki Edgara i kilka niepublikowanych wcześniej utworów. Rzecz warta uwagi i niezły kąsek dla kolekcjonera. Oba wydawnictwa mogę polecić. Nie są przeznaczone dla początkujących. Po więcej informacji na temat składanek TD (także tych tutaj wspomniany) odsyłam do moich poprzednich tekstów - długi opis składanek i krótkie zestawienie składanek TD.
        Muszę również wspomnieć o swoich dwóch pierwszych albumach TD - Electronic Meditation (2002, Castle Music) i Atem (2002, Castle Music). Oba kupiłem tego samego dnia - były w Empiku za 20 zł sztuka. Rodzice zgodzili się wziąć oba. xD Pierwszy z nich doczekał się własnego tekstu na moim blogu - Podróż przez płonącą Mandarynkę, napisanego z myślą o Gwiazdce 2012. W końcu jednak skompletowałem pozostałe 2 albumy z tzw. The Pink Years - "Alpha Centauri" i "Zeit" (również są 2002, Castle Music).
       Moja kolekcja stopniowo aczkolwiek nieregularnie rozrasta się i obrasta w ciekawe i warte wspomnienia wydawnictwa. Jednym z nich na pewno jest Hommage À Polska (Klaus Schulze z Lisą Gerrard). Niestety, nie mogłem być na koncercie Klausa na którym to wydawnictwo było za darmo rozdawane. Na szczęście, jakaś dobra dusza podesłała mi go zupełnie za darmo. :) Niewidzialna Ręka działa! :) Muzycznie nie powala. Od strony kolekcjonerskiej jest kuszącym i cieszącym oko rarytasem. Słyszałem iż było limitowane do 500(0) egzemplarzy.
      Wśród moich skarbów posiadam prawdziwe rarytasy i delicje. Do dzisiaj odczuwam dumę myśląc o nich. Niektóre z nich były spełnieniem moich marzeń. Tak jak np. Dreaming (1993, Music Brandenburg). Jest to bootleg TD, zawierający fragment z koncertu z Sydney (luty, 1982 bodajże). Ten sam fragment został oficjalnie wydany w formie zremiksowanej w 1999 roku jako album "Sohoman". Bootleg zawiera też "Ultima Thule Part 1" w wersji oryginalnej (trudno o tą wersję - wszędzie jest umieszczany remix z 2000). W swojej kolekcji mam więcej bootlegów. I pirackich wydań niestety też (ale Sellesowi Beatlesi są spoko! ;)). Innym moim kolekcjonerskim marzeniem, już na szczęście spełnionym, było zdobycie jakiegoś japońskiego wydania. Osiągnąłem to poprzez kupno wręcz za bezcen (50 zł!) Paradiso (2009, WHD Entertainment, Inc / Eastgate). Na dodatek jest to coś więcej niż zwykłe CD - to wydanie promocyjne, nie do sprzedaży w sklepach. A "promówki" są bardzo cennym towarem. To wydawnictwo mogę porównać tylko do jednego: ujrzenia jednej z najpiękniejszych dziewczyn na świecie (miałem szczęście i ten wymiar piękna (nie)dyskretnie obserwować ;)).
      Opowiadając o mojej kolekcji muszę się pochwalić też Kraftwerk (1970, Philips). Jest to pierwsze wydanie winylowe debiutu Kraftwerk. Dałem za niego 70 zł. Kupiłbym go, nawet gdybym nie miał gramofonu. Mam vinyl ripa z neta (24/96) we flac. :) Jest to rzecz cenna zarówno dla mnie jak i dla mojego przyjaciela, Rittela (vel Ritlere ;_;). Wiem, że mi zazdrości. ;) Winyl jest coraz cenniejszy gdyż Kraftwerki wciąż nie wydali oficjalnie swojego Krautrockowego dorobku. Po obronie będę musiał odłączyć drukarkę i podłączyć gramofon oraz posłuchać "Poland" TD i właśnie "Kraftwerk" Kraftwerk.
      Część płyt w mojej (nie)skromnej kolekcji pochodzi od mojego Ojca. Od niego wziąłem m.in właśnie Poland na winylu (1985, Muza) czy sporo Beatlesów (w zasadzie same Sellesy). Wśród "pożyczonych" płyt znajdują się A Hard Day's Night (1987, Parlophone) i Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (1987, Parlophone). Z AHDN jestem wyjątkowo dumny ponieważ jest to... wydanie mono. xD Przygotowane z monofonicznego mastera. Coś dla (przygłuchego) mnie. :) Ojciec natomiast chwalił się iż za Sierżanta Pieprza dał całą swoją pensję (źle wtedy nie zarabiał) ! Pieprz jest w stereo. ;) Tu jest Discogsowa lista wszystkich płyt które wziąłem od mojego Ojca. :)
      Zamykając powoli ten długi wpis, chciałbym pokazać jeszcze dwie perełki od siebie - Farscape (2008, Synthetic Symphony, Klaus Schulze + Lisa Gerrard) i The Best Of Tangerine Dream (nieznany rok, Takt). Pierwsza jest to promocyjne wydanie pierwszego albumu Klausa Schulze zrealizowanego razem z Lisą Gerrard. Kupiłem je z rok temu, przed początkiem 3 roku swoich studiów. Dałem za nie mniej niż za zwykłe wydanie, ok. połowę jego ceny. :) Druga wymieniona pozycja to... kaseta. xD Postanowiłem raz zaszaleć i kupiłem kasetę. xD Za 10 zł (czyli za cenę 1 kebaba xD). Raz jej słuchałem. :) Teraz, razem z drugą, niedawno zakupioną (dzięki Rittel xD), służy mi jako "wypełniacz" do półki z singlami (głównie Depeche Mode). Nie przewracają się teraz. xD Ostatnią płytą o jakiej chcę wspomnieć z osobna jest Die Roboter (1991, KlingKlang - Electrola). Jest to niemieckojęzyczna wersja singla z 1991. Posiadam też obie wersje językowe (wydane w 1991) albumu The Mix, Wspomniany singiel Die Roboter jest chyba pierwszą płytą Kraftwerk którą kupiłem ale głowy nie daję. :)
        Wspomniane w tym artykule płyty to zaledwie skromna część mojej kolekcji. Nawet nie są to wszystkie o których naprawdę warto napisać choć parę słów. Zainteresowanych odsyłam na mój profil na Discogs - moja strona na Discogs (tu jeszcze pod starym nickiem: AmimanPL a nie RadioactiveTangerine). Mam nadzieję iż miło się Wam będzie przeglądało. Tylko Rittel miał okazję widzieć moje skarby bo był u mnie. ;)
        Bardzo dziękuję za przeczytanie całości i ew. oglądanie linków (tzn. płyt xD). Nie podaję żadnych próbek dźwiękowych z Youtube - nie o to chodzi w tym poście. :) Tu tylko i wyłącznie się chwalę. Przynajmniej mam czym. :)

środa, 26 czerwca 2013

26.06.2013 - Przedkoncertowa recenzja „Radio-Aktivität”

         „Radio-Aktivität” jest piątym albumem Kraftwerk i zarazem pierwszym zrealizowanym w „złotym” składzie RFWK (Ralf, Florian, Wolfgang, Karl). „Budowa” tej płyty jest typowa dla Kraftwerk – jest to tzw. concept album. Album zbudowany w oparciu o pewien pomysł, ma coś co spaja poszczególne utwory. Kraftwerk nigdy nie zrobił np. elektronicznej wersji tzw. rock opery ale koncentruje się na monograficznym przedstawieniu jednego tematu. Zarówno spojrzenie z perspektywy pars pro toto (łac. część za całość) czyli słuchanie poszczególnych, wybranych utworów jest równie satysfakcjonujące jak totum pro parte (łac. całość zamiast części) – czyli po prostu cała płyta leci wprost do ucha słuchacza.
         Kraftwerk bowiem od niedawna postanowił przygotowywać i grać serie koncertów na których prezentują całe swoje klasyczne albumy (to jest od Autobahn z 1974) do Tour De France Soundtracks z 2003). Wydarzenia te, określone nieoficjalnie jako Retrospektywy, odbiły się szerokim echem i entuzjazmem wśród fanów. Każdy zapewne ma swoją listę życzeń do Ralfa – jedni marzyli o Kometenmelodie (które się pojawiło ale nie jako tzw. Kometenmelodie 3 – gdzie obie części poprzedzała krótka, niemiecka introdukcja z Goethego1), inni zaś zapewne Spiegelsaal (Hall Of Mirrors) chcieliby usłyszeć, które ostatni (i zarazem pierwszy) raz mogliśmy usłyszeć podczas występów podczas trasy promującej inny, kultowy już album „Beatlesów elektroniki”2 - Computer World (1981). Warto też nadmienić iż zespół po raz pierwszy odwiedził też nasz kraj. Spacelab wylądowało m.in. w Metropolis Warschau3 czy też Katowitz4. ;)
         Tematem tego tekstu nie jest słowny (tekstowy?) misz-masz o Kraftwerk ale recenzja albumu Radio-Aktivität z 1975. Nie będzie to typowe dla mnie opowiadanie z elementami recenzji (lub też vice versa) ale typowa recenzja.
         Okładka jest prosta i zarazem wyrazista do bólu. Z „przodu” (tzw. front cover) mamy przód Deutscher Kleinempfänger5 (głośnik i dwa pokrętła, stylizowane na trójwymiarowe). Z tyłu zaś (tzw. back cover) mamy jego tył i naniesione detale typu tracklisting, kod kreskowy itp. Nic tylko podłączyć gramofon i włączyć... Radio-Aktivität na winylu. :) Wkładka przedstawia jedno ze zdjęć kwartetu (bardzo przystojnego zresztą, w garniturach – fanki pewnie wzdychają do tych fotek a i 66letni obecnie Ralf się prezentuje współcześnie jakby był co najmniej o 15-20 lat młodszy – Tour De France robi swoje ;)) oraz jedną z grafik autorstwa Emila Schulta (przyjaciela zespołu jak i „nadwornego” grafika a także jednego z „tekściarzy”). Możliwe iż wkładka jest bardziej bogata w innych wydaniach niż moje (na pewno jest lepsza w aktualnym, Katalogowym wznowieniu). Ja posiadam wydanie z 1992, które ukazało się nakładem EMI, EMI Electrola oraz Kling Klang.6
         Zanim przejdę do części właściwej czyli wrażeń z odsłuchu, muszę napisać o wyposażeniu jakiego używam. Bez tego „replikacja” moich „badań” byłaby niemożliwa. Jest więc to komentarz metodologiczny, który też będzie uwzględniał specyfikę „badacza” (czyli mnie).
         Jako sprzętu odsłuchowego używam iPoda Video (tj. 5 generacja) o pojemności 80 Gb. Zamieniłem w nim system operacyjny Apple'a na Rockbox.7 Używane przeze mnie słuchawki to SoundMagic PL21 (dokanałowe, gumki S, jedyne jakie mi wchodzą). Warunki odsłuchu są domowe (w momencie pisania tekstu jestem sam w domu) i słuchawki izolują m.in. od dźwięku stukania w klawisze klawiatury.
        Odsłuch płyty został (a może ze względu na specyfikę mojej metody - zostanie) wykonany z plików OGG o średnim bitrate wynoszącym 120 kbps. Tak niski bitrate może szokować (128 kbps MP3 to taki standard, poniżej którego nie warto schodzić. Najniższa dopuszczalna wartość) stąd muszę nadmienić iż słucham w mono (1 kanał). Przy 1 kanale taki bitrate gwarantuje wysoką jakość (dla dwóch kanałów byłoby to ok. 240 kbps). Ponadto, format OGG jest lepiej przystosowany do zapisu audio i cechuje się wyższą jakością niż popularne i powszechne MP3.
        Nieprzypadkowo używam tylko 1 kanału. Ze względu na wcześniactwo, mam zupełnie wyłączone jedno ucho. Oznacza to iż słyszę tylko za pomocą drugiego ucha. Aby nie stracić na przyjemności z odsłuchu, przy zmianie kodowania dźwięku zawsze dodaję ustawienia związane z ilością kanałów.8 W ten sposób mam pewność, że słyszę wszystko, każde pojedyncze „Kling” jak również i „Klang”. Zdaję sobie jednak sprawę z tego iż moje doświadczenia opisane w tym tekście pomijają elementy możliwe do uzyskania tylko przy zastosowaniu odsłuchu stereofonicznego. Jak już wspomniałem, nie mam na to wpływu – odsłuch monofoniczny jest próbą kompensacji wrodzonych ułomności i wynika z konieczności.
        Tradycyjnie wykorzystywaną przeze mnie techniką jest opis wrażeń dźwiękowych sporządzany na bieżąco. Oznacza to iż co jakiś przerywam odsłuch w celu dokonania transkrypcji słownej tego, co dociera do mojego ucha. Taka forma wydaje się być stworzona do opisu muzyki elektronicznej – zwłaszcza tej stylistycznie zbliżonej bądź pokrewnej do Klausa Schulze czy Tangerine Dream. Długie, elektroniczne, rozimprowizowane pejzaże dźwiękowe Schulza jest ciężko w satysfakcjonujący, godny samego Mistrza gatunku opisać nie mniej mam na swoim koncie i taką próbę.9
         Album „Radio-Aktivität” w tytule (zarówno niemieckim jak i angielskim) zawiera w sobie dywiz. Jest on użyty nieprzypadkowo – sugeruje on podwójny temat tegoż longpleja. Mamy tu zarówno „Radio” jak i „ Radioaktivität”. W 37,5 minuty Kraftwerk ustami Ralfa przedstawia vor Publikum swój pierwszy w pełni elektronicznie nagrany i zrealizowany materiał.10 Trzeba przypomnieć (a nowicjuszy pouczyć) iż na „Autobahn” mieliśmy do czynienia (poza Minimoogiem jak i resztą sprzętu do czarowania słuchaczy elektrodźwiękami) także z gitarą i fletem (co prawda elektronicznie modulowanym ale jednak). Tu, na „Radio-Aktivität”, mamy w pełni elektroniczny osprzęt.
         Mamy tutaj zastosowanego Minimooga czy ARP Odyssey. Ralf i Florian grali także na Micromoogu oraz na Vako Orchestron (m.in. chórki). Nie wolno też zapominać o vocoderze – Kraftwerk niezwykle często korzysta z tego cudu techniki.11 To właśnie vocoder zapewnia specyficzne, maszynowe (a może lepiej – robotyczne) brzmienie głosu Ralfa w utworze „Die Roboter” („The Robots”). Pamiętać też należy o specyficznej perkusji używanej przez Kraftwerk. Jest to samodzielny wytwór, konstrukcja Pana Kling i Pana Klang12. Właśnie dzięki niej partie perkusyjne grane przez Kraftwerk są specyficzne. Ponadto, perkusja według duetu R+F zajmuje mniej miejsca niż typowy, „normalny” zestaw perkusyjny.
         Trzeba też wspomnieć o tym iż album ten jest dwujęzyczny. Utwory są przeważnie śpiewane zarówno po niemiecku jak i po angielsku. Poprzednie albumy w zasadzie były tylko instrumentalne (tytułowy "Autobahn" ma tekst tylko po niemiecku). Następne zaś, od "Trans Europe Express" są już wydawane w dwóch wersjach - niemieckiej i angielskiej (podział ten bywa modyfikowany np. francuskie wydanie "Trans Europe Express" zamiast "Showroom Dummies" ma francuską wersję tej piosenki - "Les Mannequines").
         Najważniejszym elementem niniejszego tekstu jest opis moich wrażeń dźwiękowych. Płytę otwiera utwór „Geigerzähler”. Jest to zapis pracy licznika Geigera. W trakcie słychać zmiany tempa i różne dźwięki generowane elektroniczne. Utwór ten płynnie przechodzi w kolejny – tytułowy „Radioaktivität”.
         Zaczyna się on partią chórków (zasługa Orchestrona) i kodem Morse'a. Po chwili wchodzi prosty, rozpoznawalny motyw na klawiszach i coś jakby szuranie kredą o tablicę (ale jest to robione przez jednego z perkusistów). Po minucie wchodzą, niemalże jednocześnie, Ralf ze swoim wokalem i perkusja. Słychać mocne echo uderzeń perkusistów. Ralf śpiewa ten utwór najpierw po angielsku. Później wróci on w wersji niemieckiej. Po wyśpiewanej zwrotce mamy kontynuacje rytmu oraz znowu Morse'a i chórki (inne niż na początku). Chórki wydają się być nieco w tle. Po skończeniu się „solówki na kod Morse'a”, w ten sam rytm i chórki śpiewa Ralf wersję niemiecką tegoż utworu. Jego głos jest delikatny i cichy. Brzmi pięknie. Wraz z końcem zwrotki mamy kolejne solo Morse'a. ;) Główny rytm wydaje się być grany z precyzją i tak rzeczywiście jest. Jest on grany „z ręki” - Kraftwerk zaczął używać sekwencerów dopiero w 1977 (album „Trans Europe Express”). W późniejszym powrocie wersji angielskiej słychać bardzo delikatne szumy, świsty z syntezatora. Ważnym elementem utworu jest progresja chórków, to jak się zmieniają. W zasadzie utwór byłby bardzo cienki. To one dodają mu klimatu i animują go (główny rytm wydaje się być nieco drętwy, powolny).
        Tytułowy „Radioaktivität” przechodzi w „Radioland”, który rozpoczyna się delikatnym „plumkaniem” (?), „pukaniem” na które nałożono pogłos bądź echo.13 Po chwili na ten dźwięk zostaje nałożone coś co brzmi subtelnie i delikatnie. Wówczas, po krótkiej chwili, mamy śpiew Ralfa. Po każdym wersie następuje seria elektronicznie generowanych efektów, brzmiących jak zakłócenia radiowe czy zwykła praca przetworników itp. (a przynajmniej tak ją sobie udźwiękowili R+F). Utwór zaczyna się po angielsku ale tekst ma również niemiecki. Część niemiecka jest przepuszczona przez vocoder. Po części niemieckiej następuje kolejna seria efektów „radiowych”. Dzięki nim utwór ma wspaniały klimat. Nie da się ich w prosty sposób opisać. To trzeba usłyszeć. Po jakimś czasie mamy znowu tekst angielski i efekty. Diabeł tkwi w szczegółach – te „radiowe efekty” stanowią o sile i jakości tego albumu. To one nadają mu klimat. Dla osoby elektronicznie niewrażliwej są tylko zbiorem bezsensownych, bezwartościowych pisków, buczeń, „Klingów” i „Klangów”. Dla osób takich jak ja, stanowią one sens życia, nadają tej muzyce tchnienie (a raczej „Atem”14 - z niem. oddech, tchnienie) tej muzyce. Także końcówka i tego utworu przechodzi płynnie w następny - Ätherwellen”. 
        Zaczyna się od pisków, stopniowo się nasilających. Brzmi to jakby coś się włączało. Potem mamy główny motyw i śpiew. Wchodzi szybka (jak na Kraftwerk) perkusja. Utwór ten jest bardzo dynamiczny. Śpiewany jest zarówno po angielsku jak i po niemiecku. Mam poczucie iż Ralf śpiewa go razem z Florianem. W ok. 2 minucie pojawia się jakiś pogłos czy coś nałożony na główny motyw zaś ok. 2:10 zaczyna się całkiem fajne i przyjemne solówki. Po około minucie mamy powrót do „podstawowej” wersji utworu wraz z wokalem Ralfem. Pod koniec zaczyna coś wibrować i delikatnie plumkać. Motyw się wycisza i wchodzi „Sendepause”.
        Jest to bardzo krótki przerywnik (zaledwie 14 sekund), prosty dżingiel radiowy. Niejako kończy się dopiero w następnym utworze - „Nachrichten”.
Brzmi on jak słabej jakości wiadomości z radia, przerywane mnóstwem efektów dźwiękowych. Słychać głosy Ralfa i Floriana. Przez 1,5 minuty rozkoszujemy się „kakofonią” radiowo-dźwiękową.
        Właśnie ten utwór wieńczy, wg Wikipedii, stronę A albumu „ Radio-Aktivität”. Zamyka jednocześnie pewną całość – pierwsze 6 utworów jest połączonych ze sobą w suitę. Najlepiej to słychać w pierwszych trzech, wyraźnie ze sobą zespolonych.
         Drugą część płyty otwiera elektropoemat „Die Stimme Der Energie”. Jest prosty i zawiera kolejną porcję tekstu (tym razem niemieckiego, bez względu na wydanie płyty) przepuszczoną przez vocoder. Tekst uświadamia nas iż prąd (tytułowy „Głos Energii” [elektrycznej]) jest „zarazem naszym panem i sługą”15. W końcu współczesne społeczeństwo bez prądu jest w zasadzie niezdolne do przetrwania.
        „Dźwięki prądu” przenoszą nas do kolejnego kawałka - „Antenne”. Rozpoczyna się od ciekawego, może nawet nieco hiphopowego bitu i od wokalu Ralfa. Monotonny rytm klawiszy i perkusji jest przyprawiony mnóstwem efektów dźwiękowych zaś na śpiew są zapewne nałożone jakieś efekty (ale nie vocoder). Pojawia się też krótkie solo po zwrotce „Radio Sender und Hörer sind wir / Spielen im Äther das Wellenklavier”16 Jest to kolejny dwujęzyczny utwór (i zarazem strona B singla „Radioaktivität”).
        Pulsacje prowadzą nas do „Radio Stars”. Wbrew pozorom (i na szczęście!) nie ma tu żadnych celebrytów radiowych a... pulsary i kwazary! Istne Kosmische Musik!17 Dużo elektronicznych efektów a jako bas robi... głos Ralfa (słowo „Sterne” wzmocnione basem). Potem głos zaczyna się zmieniać i przypomina zawodzenie, jęczenie (wciąż z podbitymi basami).
        Pulsacje postępują jeszcze przez chwilę i ulegają wyciszeniu. Wraz z tym wchodzą chórki. Na ich tle mamy dalszy ciąg Kosmosu. Kraftwerk w „Uran” nie śpiewa jednak o Kosmosie ale o tytułowym pierwiastku. Utwór ten jest śpiewany przez Ralfa-kosmitę zarówno po angielsku jak i po niemiecku. Nie kończy się przejściem do kolejnego utworu na płycie. Tylko te dwa utwory na stronie B (tzn. „Radio Stars” i „Uran” są ze sobą zespolone).
        Przedostatnim utworem jest „Transistor”. Zaczyna się jakimś efektem (i pojawia się jakieś dziwne słowo albo coś co brzmi jak błąd techniczny). Potem następuje partia elektrycznego pianina wzbogacona delikatnymi efektami. Całość brzmi tak jakby to był popis jakiegoś ElektroChopina czy innego ElektroMozarta (a może raczej ElektroBacha, zdecydowanie bardzo bliskiego Niemcom). Kończy się „chłodno” po zaledwie dwóch minutach. Nie ma w nim przejścia do ostatniego kawałka skomponowanego na potrzeby tegoż albumu.
        Ostatni z 12 utworów ma tytuł „Ohm Sweet Ohm”. Rozpoczyna go vocoderowy głos wymawiający właśnie te słowa. Po krótkiej chwili (ok. 50 sekund) głos zanika i wchodzi melodia (z wyraźnym chociaż cichym basem). Jest bardzo powolna i delikatna. Także partie perkusyjne są powolne i delikatne. Po kolejnej minucie utwór przyśpiesza. Tak, jakby poprzednią minutę puszczono z taśmy ale na zwiększonych obrotach. W 3 minucie mamy „gwizdek”. Pojawiają się dźwięki „gwizdopodobne”. Utwór podlega stopniowym transformacjom. Już po niecałych 30 sekundach nabiera bardziej rytmicznej postaci i takąż zachowuje aż do końca. W ostatniej minucie (i na trochę przed nią) mamy coś co brzmi jakby mocno zmodulowane organy. Nie ma tutaj żadnych „radiowych efektów” które mocno wzbogacają i upiększają ten album. „Ohm Sweet Ohm” kończy się stopniowym wyciszeniem, aż do zera.
       Wraz z ostatnimi dźwiękami tego utworu kończy się też koniec „Radio-Aktivität”. Nie oznacza to końca historii związanej z tym albumem i końca niniejszej recenzji. Jak już wspomniałem, album ten był grany w całości w ramach Retrospektyw („Antenne” brzmi niesamowicie, może nawet lepiej niż w leciwym, bądź co bądź, oryginale). Do tej pory na koncertach pojawiał się tylko tytułowy utwór (wyjątek: koncerty z 1976 – grano także na nich inne kawałki z tej płyty jak i demówki z niewydanego jeszcze Trans Europa Express – takie coś (czyli Kraftwerk grający coś zupełnie nowego i nieopublikowanego) miało później miejsce tylko w 199718/1998 i 200219 !). 
       W 1981 roku Kraftwerk grał na żywo tytułowy utwór ale ze zmienionym tekstem (już mniej optymistycznym i wesołym). Do niego wrócili jeszcze raz, w 1991 na albumie „The Mix” i trasie do niego. „The Mix” zawiera m.in. nową wersję „Radioaktivität”, na kanwie której nasi Musikarbeiterzy przygotowują kolejne wersje koncertowe. Ostatnia (2013) znana mi wersja tego utworu20 do kultowego już tekstu „Tshernobyl, Harrisburg, Sellafield” wnosi na końcu „Fukishima” (ku pamięci wybuchu w elektrowni w Japonii). W Hongkongu też się pojawił fragment po japońsku lub po chińsku. Jak zabrzmi w Poznaniu? Czy Ralfowi ktoś powie, że Radioaktywność oznacza Radioactivity? :) Tego dowiemy się (jak i innych rzeczy, które nurtują podmioty odbierające wyniki Musikarbeit naszych Deutsche Musikarbeiterów21) dopiero w najbliższy piątek, 28.06.2013.
        Brakującym ogniwem w tej recenzji jest ocena przedmiotu podlegającego recenzji. O albumie tym, tak jak o innych albumach Kraftwerk, można powiedzieć tyle złego iż są zdecydowanie za krótkie. Radio-Aktivität” ma w sobie to coś, co przyciąga – nie jest przesadnie zrytmizowany (najbardziej rytmicznym i wpadającym w ucho utworem jest „Antenne”) a jednocześnie zawiera mnóstwo smaczków i detali które tworzą klimat i spajają ze sobą poszczególne utwory. Kraftwerk dba o perfekcję. Są fetyszystami dźwięku. Każdy najdrobniejszy detal musi być zatwierdzony przez Ralfa. Nie da się nie zauważyć postępu brzmieniowego – z zespołu krautrockowego, Kraftwerk stał się innowatorem w dziedzinie muzyki elektronicznej. Do tego dążyli. To technika musiała nadążyć za nimi. Technika też pozwoliła im na zrealizowanie ich wizji – jedną z nich przedstawili właśnie na tej płycie. Elektroniczna uczta godna najwyższych not. Mamy tu wszystko o czym Kraftwerk mówi w „Expo 2000”22 - Mensch (czyli nasi Musikarbeiterzy), Maschine (syntezatory, sprzęt związany z radiem i elektrowniami atomowymi), Technik (chyba nie trzeba już tłumaczyć). Kraftwerk to „czwórca” w trójcy zaklęta – 4 muzyków i Mensch, Maschine und Technik (a może raczej Musiktechnik – technika w służbie muzyki?). Wszystko to można sprowadzić do zaledwie 3 słów – Music Non Stop!

Postscriptum:
Wprowadziłem kilka drobnych poprawek w tekście, których nie ma w wersji zapisanej na moim komputerze. Niestety, edytor Bloggerowy nie jest tak zaawansowany jak Writer (LibreOffice) więc nie mogę zbyt wiele na nim zrobić, nawet akapity musiałem ręcznie wprowadzić. Dobrze, że chociaż przypisy się zachowały. Tekst ten jest nieco w klimatach mojej pracy licencjackiej (stylistycznie, bo praca jest o czymś zupełnie innym) - stąd ten pomysł z metodologią, "badaniami". Tekst ten jest efektem nudy, kreatywnym sposobem spędzenia czasu.

Dodatki:



Zdjęcie przedstawia okładkę europejskiego wydania tego albumu. Niemiecka różni się tylko napisem „Radio-Aktivität”.

Próbka audio:
Radio-Activity, 1975 - cały album (ok. 37,5 minuty)

 
Przypisy: 
1Tak było to grane bodajże w 1975. Wstęp ten rozpoczynał się bodajże słowami „Die Sonne toent [...]”.
2Z takim określeniem można się również spotkać. Odnosi się ono do tego jak bardzo wpływowym zespołem jest Kraftwerk.
3Celowe nawiązania do tytułów utworów instrumentalnych z albumu „The Man Machine” (1978).
4Kto kojarzy improwizację wokalną Ralfa śpiewaną podczas Autobahn ten zrozumie czemu w taki sposób zapisałem nazwę miasta Katowice.
5Małe, przenośne radio made in Germany z lat 30.
6Po więcej szczegółów zapraszam: http://www.discogs.com/Kraftwerk-Radio-Aktivit%C3%A4t/release/2124379
7Nie zamierzam więcej o nim pisać – po szczegóły zapraszam na www.rockbox.org.
8Historia związana z tym jak to odkryłem jest niezwiązana z Kraftwerk i dlatego nie zostanie tutaj omówiona.
9Zapraszam do lektury: http://pacisfear.blogspot.com/2013/04/01042013-elektrozimowe-rozwazania.html post na moim blogu „Elektrozimowe rozważania Mistrza S.”.
10Określenie „vor Publikum” nawiązuje do podsekcji na bootlegu „Vor Uns Metropolis” z 1998 roku. Zawiera on pierwsze trzy albumy Kraftwerk (czasem je określam mianem „Krautwerk” - Kraftwerk wówczas grali grautrocka) a także nagrania koncertowe z 1975 roku (podpisane właśnie jako „Und Vor Publikum”). Źródło: http://www.twingokraftwerk.com/bootlegs/html/vorunsmetropolis-2cd.html data dostępu: 26.06.2013
11Ten krótki spis instrumentarium pochodzi z http://en.wikipedia.org/wiki/Radio-Activity . Nie jestem ekspertem od syntezatorów by samodzielnie wskazać z czego korzystał zespół wówczas.
12Ralf i Florian sami skonstruowali elektroniczną perkusję. Bodajże mają na nią patenty. Właśnie na tych padach grają Wolfgang i Karl. Widać to na ilustracji na back coverze starszych (pre-Katalogowych) wydań „Autobahn”. Określenia te pochodzą z książki Davida Buckleya „Kraftwerk. Publikation”.
13Z wielką trudnością przychodzi mi deskrypcja dźwięków. Trudno bowiem jest opisać dźwięki generowane elektronicznie. Syntezator może bowiem brzmieć jak tradycyjny instrument (vide gitara zagrana na Minimoogu w utworze „Gringo Nero” Klausa Schulze (album „Beyond Recall” z 1991) … albo jak syntezator. I to jest właśnie najtrudniejsza część opisu brzmienia syntezatora. Jak można w kategoriach i w sposób ludzki opisać coś, co jest ponadludzkie i pochodzi ze świata maszyn? Chyba tylko Kraftwerk potrafi codzienność (np. jazdę na rowerze, słuchanie radia) opisać w nadzwyczajnie prosty i zarazem skomplikowany sposób. Świat ludzi opisać światem maszyn.
14Atem to tytuł trzecie albumu Tangerine Dream. Ostatniego przed wielką i wpływową Phaedrą (o której napisałem dość ciekawe, „ćpuńskie” opowiadanie - http://pacisfear.blogspot.com/2012/08/03082012-phaedra-czyli-oope.html tekst na moim blogu, „Phaedra czyli OOPE”.
15Moje tłumaczenie fragmentu tekstu do tego utworu. Jako autorzy podani są: Ralf Hütter, Florian Schneider i Emil Schult.
16Tekst wziąłem z: http://lyrics.wikia.com/Kraftwerk:Antenne, data dostępu: 26.06.2013
17Nie oczekujcie jednak Kosmosu w rodzaju albumu „Alpha Centaurii” Tangerine Dream (1971).
18Kraftwerk zagrał 3 utwory. Posiadam w swojej kolekcji bootleg „Computersinfonien” (Karlsruhe, 18.10.1997) na którym w świetnej jakości są zaprezentowane wszystkie trzy innowacje. http://www.discogs.com/Kraftwerk-Computersinfonien/release/1535468
19Tu na pewno było grane „Airwaves/Tango” czyli „Airwaves” („Ätherwellen”) z instrumentalnym ciągiem dalszym. Swoją premierę ta wersja miała w 1997 roku.
20http://www.youtube.com/watch?v=Np5vYdsUp44 – Kraftwerk gra Radioactivity w Hongkongu, 04.05.2013,
21Ralf nigdy nie powie o sobie, że jest muzykiem. Odcina się od „celebryckości” i unika wywiadów. Zawsze się określa (a także Kraftwerk) jako „muzyczni robotnicy” (gdyż – jeśli wierzyć temu co mówią – pracują w studiu codziennie po 10 godzin, 365 dni w roku). Stąd nawiązałem do tego.
22„Expo 2000” jest to dżingiel zrobiony na tą wystawę. Z 4 sekundowego dżingla zrobili cały utwór. Został on wydany na singlu w 1999 roku. Jest to pierwszy nowy i oficjalnie wydany utwór Kraftwerk od czasu albumu „The Mix” z 1991.