Dzisiaj się w
końcu wziąłem za recenzję albumu „Mirage” z szerokiej i
obfitej w piękne struktury dźwiękowe dyskografii Klausa Schulze.
Od dawna się przymierzałem do „wzięcia byka za rogi” i
skrobnięcia kilku słów o tej płycie. Planowałem zrobić to
jeszcze w zimę i – patrząc na pogodę za oknem – chyba mi się
to udało. ;) Tradycyjnie już, linki do okładki i muzyki (dzięki ci, Youtube :)) są na końcu. Mam nadzieję jedna osoba, bez której tekst ten
by pewnie nigdy nie powstał, wytrzyma do końca. Polecam puścić sobie muzykę i czytać. Miłego czytania (i słuchania) ! :) Tak więc, po krótkim wstępie rozpoczynam swoją
sekwencję tekstu. ;)
Album zaczyna
się wyciem syreny. Albo inszego Żywiołaka Lodu. Może to wycie
artysty z bólu i rozpaczy spowodowanej utratą brata? Wypada tutaj
przypomnieć iż „Mirage” (1977) powstało jako reakcja na stratę
starszego (?) brata (dzięki niemu Klaus zajął się muzyką). Po
chwili wsysa nas w Krainę Elektronicznej Zimy. Dostajemy po uszach
lodowym promieniem i nam zimno. ;_; Słyszymy „phaedryczne”
efekty dźwiękowe. Promień lodowy wciąż penetruje uszy słuchacza.
Jesteśmy na
miejscu, w Elektronicznej Krainie Zimy. Tu wszystko jest z lodu (oczywiście poza sprzętem Mistrza
;)). Mistrz robi za przewodnika. Oprowadza nas po tej lodowej
pustyni. Nastrój muzyki jest podniosły. Może przedstawia ona
wędrówkę duszy jego brata? W każdym razie
my chodzimy z „dziadkiem” za rękę po lodzie. Kryształki
otaczające nas dźwięczą. Robi się coraz większa „ściana
dźwięku”, kumulacja wrażeń dźwiękowych.
W okolicach
6.30 wchodzą basopodobne oraz szeptopodobne dźwięki. Czyżby lód
mówił? Wszystko jest delikatne, ugładzone. W 7 minucie wchodzą
chórki, które brzmią jak powiew zimowego wiatru. W ogóle od 7
minuty zaczyna się robić zawieja. Schizofreniczne szepty nie
ustają. Może nie tylko nas Schulze wziął na wycieczkę?
W 10 minucie
wchodzi głęboki bas. W 11 zaś doświadczamy elektroniczno-zimowych
zawirowań. Małe Schulzowe tornado dźwiękowe? ;) Nie ustaje nam
towarzystwo chórków (nie, Schulze nie ma orkiestry – to wszystko
są syntezatory).
Za oknem
właśnie (10.45) zaczął padać u mnie śnieg. Idealnie dopasowana
pogoda do klimatu tej płyty.
Wracając do
tematu niniejszego tekstu, w 13 minucie Schulze zaczął grać jakąś
ponurą melodyjkę na klawiszach. W 14 minucie zaś słyszymy
opadające płatki śniegu. Jest mroczna, mroźna zimowa noc.
Rozświetla ją muzyka Mistrza. Płatki zaczynają szybciej spadać
oraz są przyozdobione miłymi efektami dźwiękowymi.
Od ok. 16:30
zaczyna się jazda po lodzie. Jeździmy na łyżwach po
elektronicznie wygenerowanej tafli lodu. Do przodu popycha nas
elektroniczny wiaterek. Naszej wesołej jeździe towarzyszy nie mniej
wesołe syntezatorowe plumkanie (przepraszam Cię Mistrzu za
obrazę!). Zaczynamy sunąć coraz szybciej. Mijamy niesamowicie
piękne okoliczności przyrody. Rozkoszujemy się sycącymi (dla
oczu, bo dla uszu jest właśnie muzyka) pejzażami. Mrok i mróz nie
ustępują ani na chwilę. Jesteśmy bezpieczni – taki jest zamysł
Kompozytora. Żaden podmuch wiatru nas nie przewróci, lód pod nami
nie pęknie. Najwyżej będziemy cali umorusani w śniegu. Schulze
robi ze słuchacza bałwana – tyle śniegu nań sypie.
Elektroniczny
wicher robi się coraz groźniejszy w 21 minucie ale Schulze nie
traci pogody ducha i wciąż wesoło plumka. Śniegu się zbiera
coraz więcej, aż chciało by się rzec „po uszy”. ;)
Nieustannie posuwamy się wprzód, sunąc po Schulzowym lodzie,
poddawani pieszczotom śniegowym. „Zima, zima wszędzie”. Lata
nie będzie. Przynajmniej do końca trwania niniejszego longplaya
Mistrza.
Nasze uszy są
pieszczone przez przyjemną melodię, wraz z dźwiękowym opisem
opadu płatków śniegu, przez 65-letniego Mistrza Muzyki
Elektronicznej – Klausa Schulze w jego własnej, moogowej osobie.
;)
Śnieg nie
sypie w 22 minucie a my wciąż na łyżwach / nartach / sankach.
Zimowy klimat jednak nie odpuszcza. Wciąż jest chłodno. Do tego w
23 minucie zaczynamy się trząść z zimna, co nawet to Mistrz
udźwiękowił. Płatki śniegu wracają. W 25 minucie znowu wraca
wesołość. Suniemy radośnie po Krainie Elektronicznej Zimy. Klimat
staje się coraz bardziej ponury ale melodyjka płatków nie
przestaje nam radośnie dźwięczeć. Robi się coraz bardziej
pochmurno. Wszystko zbliża się ku końcowi.
Pod koniec 26
minuty zaczyna się burza lodowa. Płatki śniegu przestają padać.
A Schulze za pomocą „phaedrycznych” efektów wysysa i zabiera
nas z Krainy Elektronicznej Zimy. Rzucamy nań ostatnie spojrzenie i
uciekamy. 28 minuta przedstawia naszą ucieczkę. Tak oto kończy
się „Aksamitna Podróż”.
Drugi utwór,
„Jezioro Kryształowe”, zaczyna się fugą graną na
syntezatorze. Wciąż mamy poczucie, że z elektronicznego nieba
spadają płatki śniegu. Tym razem Schulze zabiera nas na
przejażdżkę kuligiem. Nie byle jakim bo zamiast konia mamy Big
Mooga. :D Po chwili do fugi dołączają się dodatkowe dźwięki,
będące niejako jej echem. Całość pięknie ze sobą współgra.
Po pewnej chwili, jak się melodia rozwinie, mam wrażenie iż w
poprzednim utworze pewne elementy się powtórzyły. Ale tym razem
motyw jest szybszy, dynamiczniejszy.
W 4 minucie
wchodzi bas. Nasz kulig ruszył z kopyta. Suniemy z całą parą.
Sypiemy elektronicznym śniegiem wokoło. Kryształowa „fuga”
ulega przekształceniom jednakże nic nie traci na swojej urodzie. W
6 minucie dane są nam kolejne transformacje. Mamy jeszcze większe
poczucie śniegowo-kryształkowego podobieństwa do motywu z „Velvet
Voyage”. Co chwilę bas się pogłębia. A my suniemy po
Kryształowym Jeziorze.
Na chwilkę
przed końcem 7 minuty pojawia się bardzo piękny motyw. Gładki jak
aksamit, taki ambientowy. Delikatny i piękny niczym twarze
niektórych moich koleżanek. ;) Uzupełnia on niekończącą się
sekwencerową „fugę” i jej kryształkowe ozdobniki. Nieco
ochładza ale i upiększa tę dynamiczną kompozycję. W ogóle nie
ma tu tej podniosłości, żałoby jak w poprzednim utworze,
przynajmniej w tym momencie.
11 minuta
zaczyna się tupotem Moogowych "stóp". Kulig idzie pod górę. Wciąż
kroczy po Krainie Elektronicznej Zimy. Suniemy po lodowej pustyni.
Podziwiamy kryształki.
Teraz, w 12
minucie, zamiast ambientowego motywu mamy basy. Kryształowa Fuga nie
przestaje grać. Mam poczucie iż to elektroniczny wiatr tak dudni. A
my przecinamy go z prędkością światła, rozkoszując się pięknem
zimowych krajobrazów. Doświadczamy dwoistości piękna, dwóch
wymiarów jednocześnie – uchem chłoniemy dźwięki Mistrza S. a
oczami wyobraźni sycimy się wytworami Schulzowymi.
14 minuta
przynosi nam koniec fugi. Drastyczna zmiana nastroju. Powraca
melancholia i smutek, jak z pierwszego utworu lecz „ubrana” w
inne ale podobne barwy. Delikatnie i cicho przygrywa nam Schulze
jakąś smutną i ponurą melodię, jakby syntezatorowe pomruki nie
wystarczały. Czarne myśli idealnie kontrastują z bielą Krainy
Elektronicznej Zimy. 17:35 - „migotanie gwiazdek”.
Melodia się
zmienia i wije ale wciąż jest ponura. Jest tutaj nieco
„phaedrycznych” efektów. Czasem pojawiają się drobne chórki.
Razem z Schulzem jesteśmy zamyśleni, niczym postać z okładki
albumu „Dune” (swoją drogą – polecam ten album! :)). Myślimy
nad tym, gdzie powędrował jego brat. Do Krainy Wiecznych Łowów?
Krainy Mlekiem I Miodem płynącej? Czy po prostu do Nieba?
W każdym
razie, dousznie doświadczamy piękna. 22 minuta przynosi nam
delikatne poświstywania i basy (zbliżone do tych, o których
pisałem na początku).
Snująca się,
ponura lecz urokliwa melodia, wydaje się być elektronicznym hymnem
albo może trenem na cześć brata muzyka.
Pod koniec 23
minuty pojawiają się kryształki nadziei! Uwielbiam te kryształowo
delikatne plumkanie. Chyba też wchodzi sekwencer. Całość
nawiązuje do „fugi” z początku utworu lecz brzmi jakby jej
zniekształcona wersja. Wciąż towarzyszy nam cichutkie łkanie
elektronicznego wiatru lecz na pierwszym planie jest sekwencer i
ozdobniki grane przez Mistrza. Wśród nich jest delikatne
posykiwanie i „phaedryczne” efekty. Elementy fugi wracają.
Słychać to w 26 minucie.
Wzbogacone o
elektroniczne efekty i coś więcej niż tylko plumkanie, zdają się
nabierać życia. Jest nadzieja. W końcu Wielkanoc (czas pisania
niniejszej recenzji) to czas radości. „Crystal Lake” zaczyna się
i kończy w bardzo optymistyczny sposób. Lecz tak jak w przypadku
„Velvet Voyage” końcowi utworu towarzyszą „phaedryczne”
efekty. Zimowy klimat nie odpuszcza do ostatniej sekundy. Na dobre
opuszczamy Krainę Elektronicznej Zimy.
Z tym momentem
kończy się też i ten album. Koniec płyty nie oznacza końca
recenzji. Stąd też jeszcze skrobnę parę słów o tymże
wydawnictwie.
Album ten
został wydany i nagrany (styczeń) w 1977 roku. Jak już wspomniałem
na początku, jest reakcją muzyka na śmierć jego brata. Stąd
wynika jest (głównie) ponura i smutna wymowa. Obie zaprezentowane
kompozycje miejscami wydają się być dość podobne do siebie.
Na wydawnictwo
to, w wersji „podstawowej”, składają się dwa utwory - „Velvet
Voyage” oraz „Crystal Lake”. Oba są w typowo schulzowskim,
półgodzinnym formacie czasowym. Są dość swobodne i czuć w nich
pewną improwizację oraz dramaturgię. Schulze, zwłaszcza w latach
70., świetnie gra na uczuciach słuchacza. Od 1974 roku
(„Blackdance”) zaczął kształtować swój właściwy sobie i
unikalny styl, wraz z dramaturgią.
Dodatkowo, w
2005 roku płyta ta została wznowiona (wraz z większością albumów
w dyskografii Mistrza Schulze) i wzbogacona o bonusowy utwór. Tutaj
jest to kawałek zatytułowany „In Cosa Crede Chi Non Crede?”,
pochodzący z 1976 i będący soundtrackiem do czegoś. Brzmi nieco w
klimatach mirage'owskich i zapewne to zdecydowało o jego
umieszczeniu tutaj. Nawiązuje do klimatu albumu ale odstaje od niego
jakością. Zawiera w sobie własną „fugę” (w 11 minucie). Mimo
iż brzmi jakby był zgrywany ze starej taśmy lub radia to jest
wyśmienitym dodatkiem do „deluxe” wydania albumu „Mirage”.
Pasuje do niego stylem i klimatem, jest czymś więcej niż tylko
„wypełniaczem” czy „zapychaczem”.
Podsumowując,
„Mirage” to coś więcej niż tylko piękna muzyka. To dowód na
to, iż muzyka elektroniczna nie jest wcale chłodna (pomimo zimowego
klimatu... zarówno na tym albumie jak i za oknem autora ;)).
Syntezatory mogą przekazywać uczucia tak samo dobrze (a może nawet
lepiej) jak tradycyjne instrumentarium. A któż się na tym zna
lepiej niż sam Bóg i Mistrz muzyki elektronicznej? Każdy inaczej
odbiera tą muzykę, nie każdy jest w stanie ją zrozumieć i
zgłębić. U każdego słuchacza wywołuje inne odczucia.
Na „Mirage”
Schulze pokazuje swoją delikatniejszą, wrażliwszą stronę jako
muzyk, nie szaleje z sekwencerami i solówkami. Tak jak wspomniałem
nieco wyżej, „Mirage” to coś więcej niż wspaniałe doznania
dźwiękowe. To jest jeden z tych albumów o których w pełni można
powiedzieć iż są majstersztykami. To jest cud muzyki. Muzyki,
którą kocham.
Na samym końcu
chciałbym podziękować pewnej pięknej koleżance z którą
rozmawiałem dzisiaj na FB. Dziękuję Ci za natchnienie do napisania
tej recenzji, J. :)
Mam nadzieję,
że nie obrazisz się za dedykację. :)
Teraz "bonusy" ode mnie - okładka albumu i fragmenty z Youtube.
Skromna okładka pasuje do minimalistycznej muzyki zaprezentowanej na tym albumie. Oprawa muzyczna jest zdecydowanie skromniejsza niż np. na "Moondawn" (1976).
Filmik ten zawiera cały album, oba utwory. Trwa niecałą godzinę.
Nie wiem co tutaj robi małpa :D Ale filmik zawiera całego bonusa dołączonego do wydania z 2005 roku. Warto i z tym kawałkiem się zapoznać.
Świetny opis,motywujący do natychmiastowego posłuchania tej płyty.Widać że naprawdę czujesz tę muzykę.
OdpowiedzUsuń