czwartek, 26 września 2013

26.09.2013 - Mandarynkowa kąpiel w "Rubyconie"

       Dzisiejszą (a raczej "nocniejszą" gdyż zacząłem pisać o 1 nad ranem) recenzję sponsoruje brak chęci do spania. Jak tytuł posta głosi, albumem któremu bacznie się będę przysłuchiwał i opisywał będzie "Rubycon". Ci, co czytali mojego bloga wcześniej wiedzą iż kiedyś miałem już recenzję (nawet z elementami opowiadania!) tego albumu ale niestety zniechęcony brakiem sukcesów skasowałem starego bloga. Nie zrobiłem też kopii i tekst ten przepadł. Wybrałem tą płytę ponieważ chciałbym posłuchać czegoś spokojnego na dobranoc. :D Niech Edek z chłopakami opowie mi jakąś bajkę. :D
       Bajka ta składa się z dwóch części. Posiadam ją w postaci "starego" (ze "starą", to jest sprzed "standardu" z 1995 roku, okładką) wydania CD z 1988 roku. Pochodzi ono z Ameryki i, jak podaje Discogs, było remasterowane. Części te są zatytułowane "Rubycon" i "Rubycon (Part II)". Obie mają po 17 minut.
       Zanim przejdę do tego, co jest najważniejsze (czyli historii dźwiękowej opowiedzianej, wręcz zagranej wprost do mojego ucha, przez złoty skład Tangerine Dream - panów Froese, Franke, Baumann), chciałbym na chwilę zatrzymać się na oprawie graficznej tegoż mandarynkowego wydawnictwa.
       Okładka przedstawia nam coś jakby wodę w którą coś wpadło. Kolejna kropla płynu życia zasiliła zbiornik wodny. Jak nietrudno zgadnąć, dominującym kolorem jest niebieski. Posiadane przeze mnie wydanie ma nawet niebieskie litery. :D Czytelnik-Słuchacz może odnieść wrażenie iż trzej "tenorzy" przygotowali dla niego wodnisty album. I taki w zasadzie jest "Rubycon"! Jak dla mnie - jest niczym bagno (gdyż wciąga). Zresztą może naćpam się muzyką i będę snuł wizje. :) W niektórych moich tekstach pojawiały się podobne widzenia. Aby dopełnić formalności, zanurzcie swoje oczy w iście mandarynkowej niebieskości okładki tego albumu:



       Ucztę dźwięków czas zacząć. Dania mamy dwa, kucharzy trzech a kelnerem będzie napęd DVD w moim komputerze. :) Abyście mogli delektować się nie tylko słowem ale też dźwiękiem, umieszczam film z Youtube zawierający cały album. Miłej (audio)lektury.

      Album otwiera dźwięk fortepianu (syntezatora) brzmiący jakby kropla wpadała do morza. Po kilku sekundach pojawia się też gong. Od samego początku muzyce towarzyszy aura tajemniczości i niepokoju. Coś się dzieje. "Podusznie" (bo przecież nie podskórnie) wyczuwam swoistego rodzaju grozę. Ciągnie mnie w stronę rzeki Rubycon. Coś mi miga przed oczami. Duchy? "Mysterious Semblances At The Strand Of Nightmares" ? Nie wiem. Słyszę jakiegoś ptaka przelatującego nade mną. Może to sęp? Morze w każdym razie faluje. A może to nie morze ale ocean? Edgar raczy wiedzieć. :) Muzyka brzmi bardzo delikatnie i skromnie. Pojawia się el-pisk el-ptaków. Niepokój przybiera nowy kształt i wymiar, wyczuwalny przez zgłośnienie się dźwięków, muzyka jest głośniejsza. Atmosferę zagęszczają też okazyjnie umieszczane chórki. I znowu mam jakieś omamy. Berlińskie duchy wróciły z "Phaedry" ? (Jak to brzmi! "Phaedra" była przecież postacią z mitologii greckiej. O ile pamiętam, była jedną z kobiet którą posiadł najwyższy z greckich bogów - Zeus, Pan Olimpu) Jest coraz bardziej tajemniczo i ponuro. Groza bije od tych wód. Ze strachem i duszą na uchu zbliżam się do tego akwenu. Chórki i ambient ucichły. Jest źle. Bardzo źle. Wszedłem do wody. Coś mnie wciąga w jej wir. Może to ten z okładki? Morze mruczy? Grzmi? Nie znam morskiego. Oto wchodzimy w wir wydarzeń! Niechaj zabrzmi sekwencer! Wciąż ponuro wir Rubyconowy wiruje. Niesamowite piękno bije od tej muzyki! Teraz naprawdę sporo się dzieje. Nie przegapcie żadnego z dźwięków. Bowiem to nie sekwencer stanowi istotę rzeczy lecz to, co go przyozdabia. Nie sekwencer zdobi Berlin.
       Jestem wciągnięty. Przez muzykę i przez wir morza. Muzyka jest naprawdę zwichrowana. Jest bardzo dynamiczna i zmienna. Bestie mnie atakują! Coś syczy? Grzmi? 11 minuta zapowiada się walecznie. Oto jestem wciągnięty. Ja, samotny, zbrojny mąż kontra el-potwór z el-bagna. A może ja versus moja wybujała wyobraźnia? ;) Bitwa wre. Słychać "szczęk oręża". Czuję to boskie uczucie, nagły przypływ adrenaliny. Ok. 12:35 bestia nie daje za wygraną. Czuję jej moc, jej siłę. Odpuszcza? Sekwencer zmienił układ. Słyszę bąbelki. Chyba się przemieszcza. Monstrum jest żądne mojej krwi. A może mandarynek? Ale one są moje. ;_; Bestia zawodzi i jęczy. Chyba jest zła. O te mandarynki? Słyszę jej łzy, jak majestatycznie wpadają do Rubyconu. Oczywiście zapis muzyczny tego wydarzenia jest podrasowany. To tak na pewno nie było! Sam widziałem i słyszałem! ;) 15:00 - bestia ucieka w tzw. podskokach. Chyba wygrałem. Mandarynki są moje! Sekwencer zamilkł. Bestia się odgraża. Ale nie zmienia to faktu, że wygrałem i tego, że mandarynki są moje. Bo są moje i będą na wieki wieków. Albo przynajmniej aż nie ogłuchnę. Koniec kompozycji jest równie interesujący. Ciężko jest opisać te dźwięki. El-potwór ucieka jak najdalej ode mnie.
       Właśnie skończyła się połowa tego zacnego albumu. To było niesamowite. Chyba najlepsze 17 minut przeżyte w ciągu ostatnich 24 godzin! Jak na razie było bosko. Czuję się jakbym dostał elektronicznym wiadrem pełnym wody prosto w swoją twarz. "Rubycon" (częściej bywa nazywanym "Rubycon Part One") jest utworem długim ale nie nudnym. Trzyma w napięciu i oczekiwaniu na kolejne niesamowite rozwiązania dźwiękowe. Bardzo mocny punkt w przebogatym, nieprzebranym i niemalże nieskończonym repertuarze Tangerine Dream! Szkoda tylko, że jakiekolwiek elementy z "Rubycon" są w zasadzie nieobecne na koncertach. Trasa koncertowa (1975) promująca ten album nie zawierała odniesień do niego. Zespół po prostu improwizował na żywo. "Rubycon" po raz pierwszy pojawił się na koncercie w 2005 - krótki fragment z części pierwszej. W 2010 roku utwór ten został zremiksowany ("Rubycon 2010") i w tej postaci był grany na koncertach w 2010 roku.
       Ale teraz czas na część drugą tego klasyka muzyki elektronicznej. Zatem zapraszam do lektury po krótkiej przerwie (konserwacja ucha).
      Druga część zaczyna się od niepokojących dźwięków i jęków duchów. Nad rzeką Rubycon zawodzą upiory. Prześladują one moją już umęczoną wyobraźnię. Coś pulsuje (?) złowieszczo. Duchy się zbliżają do mnie. Przeraźliwe jęki penetrują moje jedyne sprawne ucho. Czasem też chór duchów zawyje. Współczuję swojemu uchu. Atmosfera się zagęszcza. Widzę duchy. Przenikają one moje ciało. Jestem pod wodą. Ale to nie koniec moich zwichrowanych przygód. Czuję chłód. Zimno mi! Lodowaty wichr przeszywa moje ciało. 4.40 - SEKWENCER!!! Zaczyna się bitwa. Duchy chcą mojej krwi. Walczę z nimi moim orężem. One jęczą i zawodzą z bólu. Nie tylko one cierpią. Także ja. Ich ataki odczuwam np. ok. 5:50. Bardzo piękne, "eteryczne", fragmenty muzyki. Pod wpływem ich magii tworzy się wir. Znowu coś się dzieje. Ja nie ogarniam. Mój umysł. To boli! Czuję się zgwałcony psychicznie przez duchy. Duchy chyba są silniejsze ode mnie. Bitwa jest bardzo długa ale to sekwencer wyznacza jej tempo. A posuwa się on bardzo szybko. Jego brzmienie hipnotyzuje mnie przez uszy. Czuję się wciągnięty. Czysta, najprawdziwsza "moogia". Czarodzieje Moogów rzucają swe zaklęcia i el-inkantacje wprost do mojego ucha. Muszę im ulec. Otwieram swe ucho na kolejne porcje dźwięków. Łapczywie chłonę każdy z nich. Syreny wyją. A ja płynę, sunę ku zgubie. Wiem, że zginę pod wodą ale i tak idę zahipnotyzowany sekwencerem. 10:45 - chyba już nic groźniejszego el-duchy nie mają. Nawet woda im ustępuje! Chyba jest już po bitwie. Coś przegnało duchy. Czyżby moogia? Groźne dźwięki zmiatają duchy i wciągają je do wiru. Jestem uratowany. Dziękuję Wam, Bogowie. Ale dajcie trochę ciepła bo 12 minucie czuję znowu chłód. Miejcie litość. Mają litość tylko dla ucha. Dlatego poją je kolejnymi dawkami Piękna w dźwiękach tych zaklętego. Magiczne brzmienia syntezatorów i melotrona znakomicie uspokajają moje serce i umysł. W końcowej sekcji słychać sporo smyczków. To zasługa melotronu. Piękno nie do opisania. To trzeba usłyszeć! Wprawę i grację z jaką Bogowie generują każdy, nawet najcichszy dźwięk zaprezentowany na tym albumie. Utwór "Rubycon (part II)" zmierza nieubłaganie ku końcowi ale za to w jakim stylu! Czaruje nas niczym orkiestra, jakby żadnych syntezatorów nie było. Nawet najprostszych. Same smyczki, flety itp. Sam koniec to cichnąca melodia na flet (?). I nadszedł koniec. Niestety. Aż chciałoby się powiedzieć: "Chwilo brzmij wiecznie!".
     Wszystkie rzeczy zmierzają ku końcowi. "Rubycon" zaś właśnie swój kres osiągnął. To było niesamowicie piękne i malownicze 35 minut. Zasługujących na to by ten album wysłuchać w należytych warunkach i na odpowiedniej jakości sprzęcie. Album ten nie jest przeładowany bajerami ani też nie jest za długi. Trwa prawie równie 35 minut. Niewiele więc odstaje od średniej typowej dla lat 70. - ok. 35-40 minut. Muzycznie, jest to 1sza klasa muzyki elektronicznej. Elektronika wybitnej jakości. Chociaż tutaj Tangerine Dream nie odeszli od stylistyki zaprezentowanej na swoim poprzednim albumie ("Phaedra", 1974) i  postanowili dalej opierać swoje kompozycje na sekwencerowym podkładzie. Warto zanurzyć się w "Rubyconie" i przemyć sobie tą wodą uszy. Jest to jeden z kultowych albumów, wydany w szczytowym okresie historii Tangerine Dream - The Virgin Years (1974 - 1983). Jeżeli znacie "Phaedrę" i przypadła Wam do gustu, możecie śmiało wejść w ten akwen. Wrota Berlinu stoją przed Wami otworem.
       Na koniec, muszę gorąco polecić oba wspomniane albumy. O "Phaedra" już pisałem (bardzo zwichrowaną opowiadanio-recenzję znajdziecie w poście - "Phaedra czyli OOPE" ). Mam nadzieję, że zarówno muzyka jak i chore wytwory mojej nie mniej zwichrowanej wyobraźni się Wam spodobały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz