W dzisiejszym, "przedstudyjnym" poście chciałbym swoim czytelnikom zaprezentować "Ricochet". Jest to świetne uzupełnienie jak i przeciwieństwo poprzednio zrecenzowanego "Rubycon". Oba albumy pochodzą z tego samego roku (1975) a "Ricochet" jest albumem "koncertowym" związanym z trasą do "Rubycon". Oj wtedy musiało się dziać! Zresztą wielu fanów Mandarynek uważa iż okres 1975-1976 był szczytem ich koncertów (jeszcze improwizowanych).
Jak już wspomniałem, "Ricochet" jest albumem "koncertowym". Dziwić może ten cudzysłów więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż Tangerine Dream do 1997 nie wydawali typowych albumów koncertowych, to jest całych koncertów (lub ich fragmentów). Mamy tutaj do czynienia z materiałem zagranym na żywo ale poddanym pewnej obróbce studyjnej. Każdy ich "żywy" (ang. live) krążek wydany przed 1997 ("Tournado" - Zabrze 1997 i "Valentine Wheels" - Londyn 1997) był mniej lub bardziej obrobiony w studiu. Przykładem niech będzie "Ricochet". Album ten tworzą dwie długie kompozycje (bezpłciowo zatytułowane "Ricochet Part One" i "Ricochet Part Two"). Nie do końca wiadomo gdzie zostały one nagrane - poza tym iż w 1975 zespół koncertował w Wielkiej Brytanii i Francji oraz w Australii. Sporą część z tych występów fani nagrali na kasety (niestety nie wideo ;)) a po latach - udostępnione zostały za darmo w ramach projektów Tangerine Tree (te lepszej jakości) i Tangerine Leaves (gorsza jakość). Nikt nie wie z jakiego koncertu pochodzi "Ricochet Part One", więc istnieje możliwość iż jest to studyjna kompozycja (ale pamiętam iż ten początek gdzieś się pojawił, w jakimś bootlegu). Więcej natomiast wiadomo o części drugiej. Została ona nagrana (tzn. "baza" pod nią) w Croydon, 23.10.1975. Tam też pojawia się wstęp z "Ricochet Part One" (z którego powstaje zupełnie nowy utwór). Set drugi z tego koncertu to rozszerzona wersja "Ricochet Part Two", która została skrócona o niecałe 10 minut ze względu na ograniczenia płyty winylowej. Dla zainteresowanych - polecam nagranie Tangerine Tree 7 (Croydon 1975). Świetne uzupełnienie "Ricochet".
To był przykład ilustrujący nietypowość koncertowych albumów Tangerine Dream (z dobrym punktem odniesienia). Chciałbym teraz zająć się meritum dzisiejszego tekstu a więc samym Rykoszetem, dlatego już teraz zamieszczam tutaj film z YouTube zawierający cały album.
"Ricochet", 1975, cały album, 38 minut [Niestety, Blogger ma jakieś problemy i nie chciał mi dodać filmów. Na dodatek pokazuje inne filmy niż bezpośrednie wyszukiwanie na YouTube. Za utrudnienia z góry przepraszam. :)].
Słuchaczy witają oklaski oraz złowieszczy pomruk syntezatora. Po krótkiej chwili dołącza do niego jakiś silnik. Po minucie do całości dołącza perkusja (raczej z taśmy, mimo iż Chris Franke umie grać na perkusji - zanim dołączył do TD, bębnił w krautrockowym Agitation Free). Piękny moment w 1:45 i zaczyna się cudowna partia klawiszowa. Cichutki dźwięk zapowiada wejście.. GITARY EDGARA ! Prawdziwy rock elektroniczny. Maestro Froese wygrywa wspaniały riff na gitare, do którego któryś z muzyków wtóruje. W tle także słychać basowe dźwięki sekwencera. Wszystko okrasza perkusja. Z każdą chwilą utwór zyskuje na epickości. Niezapomniany fragment. Na pewno Słuchaczom wpadnie w ucho. W 6:30 w muzykę wmiksowano jakiś komunikat. Następuje dłuższe solo perkusyjne, urozmaicone el-świergotem ptaka. I znowu czujemy uderzenie mocy. Muzyka się robi bardziej energetyczny. Wicher wyje. Słychać "szklane" klawisze. Wchodzi sekwencer. Edgar szarpie struny gitary. Tak brzmiałby elektroniczny metal? ;) 9:11 - solo Edgara przywodzi na myśl fragmenty z "Electronic Meditation". Muzyka jest bardzo ostra i psychodeliczna. Chłopaki szaleją. Nie ma ani jednej pauzy. Wszystko na żywo. Dźwięk reaguje i odpowiada na dźwięk. Wszystko łączy się w jedną zgrabną, spójną, elektroniczną całość. Słowami ciężko oddać, to co się dzieje. Prawdziwe muzyczne tornado! Rock elektroniczny. Mandarynkowa strefa przyjemności muzycznej. 12:40 - cudowna, skoczna melodyjka zagrana na klawiszach. Taka polka-galopka. :D Wciąż słychać sekwencer. 13:21 - kolejny szczyt epickości. Nastrój wzmocniony delikatną partią chórków. Wszystko się kumuluje. Czuć, że przynajmniej dwóch muzyków szaleje na syntezatorach. Od 15 minuty utwór zaczyna powoli się uciszać, schodzić i zbliżać się ku finiszowi. Pamiętacie moją walkę z Bestią z "Rubycona" ? Bestia wyje. Jęczy, krwawi, cierpi. Kona w brutalnej i krwawej agonii. Jej mandarynkowa krew bryzga wszędzie. Ostatnie sekundy kojarzą mi się z motywem zwycięstwa (i początkiem tego zacnego utworu).
Część druga zaczyna się od przyjemnego, delikatnego fortepianu. Partia ta na pewno zostanie Słuczowi w głowie i w pamięci. Po chwili do niego dołącza się mellotronowy flet. Dobrze go słychać np. w 1:08. Zupełne przeciwieństwo "Ricochet Part One" i jego rockowej mocy. Mamy tu (jak na razie) brzmienie wskazujące na... muzykę poważną. Może nawet inspirację jakimś kompozytorem. Po solo fletowym wchodzi sekwencer. Mamy brzmienie do jakiego nas przyzwyczaiły koncertowe Mandarynki. Wciąż jednak jest delikatniejsze niż "Ricochet Part One". Sekwencerowo-keyboardowe tornado. Od ok. 3:35 słyszymy krótkie, ciche, "kryształowo" brzmiące klawisze. Różne rozwiązania brzmieniowe się wzajemnie przeplatają. Nie ma chwili spokoju. Przyzwyczaimy się do jednego, pokochamy je i nagle zmiana. W 5 minucie wchodzi delikatna perkusja. Nie pojawia się gitara ale za to mamy iście barokowy, syntezatorowy przepych. Bogactwo dźwięku! 7:10 - syreny wyją (tzn. śpiewają!). Rytm perkusyjny co jakiś czas ulega drobnym zmianom. Sekwencer też, chociaż jest on w tle. Mamy poczucie iż elektrokonie galopuje. Konie Mechaniczne napędzające Mandarynkową Machinę są na pełnych obrotach. Słyszymy elektroniczny galop. Galopują z prędkością najszybszych Ferrari. Nie są zmęczone. Jest 10 minuta a one wciąż prą naprzód. Pojawia się też gitara (?). W każdym razie mamy tu inny rodzaj mocy. Nie jest to nic z pokroju Slayerowego "Black Magic", chociaż jest to pewnego rodzaju Magia. A raczej Moogia (od firmy robiącej syntezatory - Moog). ;) Ciekawe czy szaleją też hARPie (od innej firmy - ARP). ;) Patrzę na licznik i na wizualizację w Foobarze. Całe pasmo zajęte! od 50 Hz do 23 KHz. 13:20 - 2/3 utworu. Epickie rozwiązanie. Brzmi jakbym ja się zaczął jąkać i pluć i ogóle. ;) A do tego jakieś wyładowania. I mellotronowy flecik. Sekwencer powraca w blasku swojej chwały! Flet milknie a on wkracza do akcji. Znowu nasi mandarynkowi chłopcy robią rozróbę i elektroniczną demolkę.15:40 - fanfary ku czci uszu słuchacza. ;) Mimo iż muzyka stała się jeszcze bardziej intensywna to było je jeszcze nieco słychać. Ok. 16:25 mamy kolejną porcję gitary. Wszystko oczywiście przy nieustającej "opiece" sekwencera, pędzącego z prędkością ponaddźwiękową. 18:20 - jeszcze jedne krótkie solo gitarowe a potem sekwencerowe szaleństwo. Sekwencerowa orgia dobiega końcowi. Moogowa Bestia walczy o życie. Kona, wydaje ostatnie tchnienie. Słyszymy jej "Atem" (tytuł albumu TD z 1973 roku), Oddech, Tchnienie. W niesamowitym stylu i z gracją utwór się kończy. Muzycy zgładzili MoogBestię i zostają nagrodzeni gromkimi brawami.
Jak zapewne udało się Wam zauważyć, album zaczyna i kończy się brawami. Także pierwsze i ostatnie elektroniczne dźwięki mogą się wydawać podobne. Na pewno Wasze serca biją mocniej i jesteście spragnieni podobnych wrażeń. W końcu to był rock elektroniczny najwyższej próby. Tangerine Dream w swojej szczytowej formie. Złoty skład, Froese, Franke, Baumann dali niesamowitego czadu. Gdzie jeszcze można znaleźć podobny ładunek energetyczny? Może na "Encore", ich koncertowym albumie podsumowującym obie trasy koncertowe w USA (nagrane i wydane w 1977) ? A może też na wspomnianym Tangerine Tree 7 (Croydon, 1975) ?
W każdym razie - dla fanów muzyki elektronicznej "Ricochet" jest ciekawą propozycją, łączącą w sobie rockowego powera z muzyką elektroniczną i jej syntetycznością. Obie zgromadzone na tym krążku kompozycje są pełne energii i bardzo dynamiczne. Tangerine Dream poszli o krok dalej niż tylko sekwencerowe brzmienie (vide poprzednie albumy - "Rubycon" i "Phaedra"). Mamy tu wiele warstw dźwięków, nakładających się na siebie i kolidujących ze sobą. Dosłownie niewiadomo gdzie włożyć ucho! :) Od tajemniczych i groźnych pomruków (początek "Ricochet Part Two") przez rockowe gitary ("Ricochet Part One") aż po delikatne, subtelne partie fortepianowe ("Ricochet Part Two") i sekwencerowe, orgiastyczne szaleństwo ("Ricochet Part Two"). Tu jest wszystko! Nie można powiedzieć o "Ricochet", że jest nudny. Definitywnie kultowy album, świetny dokument z czasów złotego składu TD. Dopieszczony w studiu i mający tylko 1 wadę: jest za krótki. Dla fanów TD - pozycja obowiązkowa. Dla nowicjuszy - punkt zwrotny w karierze zespołu, zapowiadający następny (studyjny) krążek - "Stratosfear" (1976). O nim miałem okazję już napisać, więc zapraszam przy okazji do zapoznania się z moją recenzją - "Długa recenzja jest długa" - Stratosfear. Tak, jak wszystkie albumy wydane w latach 1974 - 1983 (z wyjątkiem "Cyclone" z 1978), "Ricochet" stał się kultowym i cenionym dziełem. Zdecydowany "must have" w każdej mandarynkowej kolekcji! Ja sam posiadam dwa egzemplarze - późniejszy dodruk remasterowanego wznowienia z 1995 roku (niestety nie to samo ale w wersji z 1995...) i w ramach 3 CD zestawu "The Virgin Years 1974 - 1978). Znowu w wersji remastered (1995). ;) Obecnie w sklepach raczej łatwo dostać ten album - w MediaMarktcie czy Saturnie powinni mieć "Ricochet", "Rubycon" czy "Phaedra" (dodruki remasterów z 1995) za ok. 20 zł. Zamiast 2 kebabów - 1 soczysta Mandarynka. Jak zdrowo!
Po takiej recenzji chyba nie zostawiłem złudzeń co do oceny. Ale formalnościom musi stać się zadość. A więc wydaję werdykt: 5/5. Nie pozostaje mi nic innego jak przyznać najwyższą notę tej płycie. Chyba każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Zdecydowanie godny polecenia album.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz