czwartek, 26 października 2017

26.10.2017 - Powracam na bloga na Latającym Mikrotonowym Bananie...

Dobry wieczór po niesamowicie długiej przerwie. Z nudów postanowiłem spróbować wrócić do pisania recenzji. Nie wiem, czy się uda oraz czy naprawdę mam coś do przekazania. Ostatni post powstał mniej więcej 9 miesięcy temu. Pewnie większość osób, które zajrzały tutaj (jeśli w ogóle były takie) pomyślały, że blog umarł. Ja też umarłem. Na swój sposób albo, jak to mówią Anglosasi, "kinda".

Postanowiłem ponownie pisać o muzyce chociaż wiem, że jest to skazane na porażkę. Nikt nie czytał poprzedniej inkarnacji bloga a ja także traciłem ochotę na pisanie... Podobnie jest z moją działalnością naukową. Nie będę już nikogo zanudzał. I tak nikt tego nie czyta, i nikogo to nie obchodzi...

---

Tym razem przedmiotem recenzji będzie coś nowszego niż zwykle. Oto bowiem zainteresowałem się australijskim zespołem o nazwie King Gizzard And The Lizard Wizard. Jest to bardzo współczesny zespół - powstał w 2010 roku i już na koncie ma ponad 10 albumów. O zespole usłyszałem na grupie winylowej do której się zapisałem na FB. Zaintrygował mnie opis albumu "Flying Microtonal Banana" (2017) więc ściągnąłem dyskografię zespołu. I chyba dobrze trafiłem bo mi się spodobało. Na tyle, że włączyłem sobie ten album raz jeszcze. I zaraz będzie trzeci raz, tym razem do recenzji.

Album "Flying Microtonal Banana" ukazał się w 2017 roku. Jest to jeden z kilku wydanych do tej pory w tym roku albumów a zarazem początek eksperymentalnej serii płyt z muzyką mikrotonową. Brzmi strasznie i dziwnie oraz zawile. Nie będę się rozwodził na ten temat - nie jestem muzykologiem. Ograniczmy się do stwierdzenia iż jest to muzyka o nieco innych fundamentach niż muzyka europejska. Brzmi aż za prosto ale nie przerażajcie się. Brak stosownej teoretycznej podstawy nic nie ujmuje z przyjemności słuchania muzyki.

Okładka albumu.

Cała płyta trwa nieco ponad 40 minut i składa się przeważnie z krótkich, 4-5 minutowych kompozycji. Są też i dwie nieco dłuższe. Łącznie 9 kawałków.

Muzyka zespołu jest silnie związana z rockiem. Ale to nie jest czyste, gitarowe granie. Tu nie ma nic z czystości. Wokal? Zawsze jakoś wydaje się być elektronicznie podrasowany, zmodyfikowany. Pojawiają się elektroniczne dodatki. Są także wykorzystane nietypowe instrumenty - zurna (surma, szałamaja) czyli orientalna "fletotrąbka". Całość przyprawiona trochę dziwnym brzmieniem i niezrozumiałymi tekstami (ciężko zrozumieć wokal - a same teksty utworów są dość interesujące).

Czy na czymś takim grałby Miles Davis gdyby chodził do polskiej szkoły? ;) Pamiętam, że mnie uczono jak się gra na flecie (w gimnazjum). Stąd ten żart. Może niskich lotów (a raczej - tonów) ale nic nie poradzę na to. ;)

Cały album jest dostępny na na Youtube (42 minuty):



1. Rattlesnake

Płytę i utwór otwiera wicher, który przeradza się w szalonego rocka z silnym basem i rytmem. Wokalista (a może "vocoderysta" - kto z Czytelników zna Kraftwerk, wie o co mi chodzi). Pojawiają się syntezatorowe brzmienia ale nie zastosowano tutaj syntezatora tylko... fortepian. Muzyka łatwo wpada w ucho zaś energetyczny rytm nakręca do działania. Ciekawie brzmi połączenie wokalu i czegoś, co normalnie można byłoby określić jako "linia klawiszowa". Ok. 4:45 zaczyna się krótka solówka na jakimś piszczącym instrumencie zaś w trakcie utworu powraca wicher z początku. Miesza się on z ostrą, szorstką, brudną gitarą. Utwór w swojej bazie brzmi jednostajnie i monotonnie ale muzycy potrafią go urozmaicić. Utwór kończy się nagle, brutalnie.

2. Melting

Tu kończy się poprzedni utwór. Następny zaczyna się szaloną perkusją. Znowu szalony, psychodeliczny wokal. Utwór jest o końcu świata wywołanym przez topniejące lodowce, które "są gorsze niż ISIS" (Państwo Islamskie, jest to fragment z tekstu piosenki). Zwróćcie uwagę na kontrast ponurej tematyki utworu i wesołej melodii. W końcu jak tonął Titanic to orkiestra grała dalej... Psychodeliczny, szalony, wesoły, wciągający rytm!! 5,5 szalonych minut. Zwróćcie uwagę na "flow" wokalu i na to jak refren jest świetnie wzbogacony o gitarę elektryczną. Znowu się nagle urywa.

3. Open Water

Wicher i mocny perkusyjny beat. Do niego dołącza głośna gitara. Utwór staje się coraz dziwniejszy. Bardzo głośna i rytmiczna. Jednocześnie bardzo krzykliwa. Tym razem tekst opowiada o zagubionym żeglarzu, którego czeka śmierć z ręki (a raczej - macki) krakena, straszliwej bestii czającej się pod falami morskimi. Ok. 5.30 pojawia się krótka syntezatorowa wstawka. Cały utwór w zasadzie opiera się na szalejącej gitarze.

4. Sleep Drifter

Rytmiczna, uwodząca i sympatyczna kompozycja. Tym razem z kobiecym wokalem, oczywiście zmodyfikowanym. Słychać także harmonijkę od czasu do czasu. Piosenka jest o zasypianiu i budzeniu się oraz o tym, że w tych sennych majakach pojawia się ukochana / ukochany, który jest tak blisko, mimo iż jest jednocześnie tak daleko (skojarzenia z Kraftwerkowym The Telephone Call? Nikt? Cała klasa dostaje jedynki.... ). W połowie utwór się pozornie kończy by odrodzić się na nowo. Muzycy wracają do melodii z początku ale całość jest jeszcze bardziej psychodeliczna i "brudna".  Interesująca jest końcówka - przejście w kierunku następnego utworu.

5. Billabong Valley

Tym razem fortepian jest znacznie wyraźniejszy. Przynajmniej na początku. Później utwór staje się jeszcze dziwniejszy. Przyśpiesza. Ok. 1:20 znowu zwalnia i wracamy do początku, do znajomej melodii. Pojawia się to orientalne brzmienie (to jest ta surma?). Przyjemny rytm. Z tekstu to jakiś western w psychodelicznej oprawie.

6. Anoxia

Gwałtowne wejście. Tym razem utwór brzmi jak zelektronizowany hard rock ale to tylko gitary. Ciężkie, mocne, męskie, solidne gitary. Połączone z psychodelicznym wokalem i tekstem. Całość wydaje się być nieco zmiękczona, może właśnie dzięki tym "płynnym" wokalom (jak płyn, ciecz). Psychodeliczna końcówka.

7. Doom City

Brudne i ciężkie, ponure gitary. To już metal czy jeszcze rock? Szybko ustępują szalonej melodii. Cały czas słychać melodyjny szept oraz wokal. Wspaniałe efekty. Całość brzmi jak soundtrack do jakiegoś horroru. Słychać nawet demony (to nie żart) a nawet śmiech (czyżby Szatan pobłogosławił muzyków swoim śmiechem?). Ciężki, groźny utwór ale jak na ironię, połączony z szybką i rytmiczną melodią.

8. Nuclear Fusion

Kolejny kawałek rocka. Tym razem coś zapowiadającego się łagodniej. A nie, to Godzilla szarpie struny. Szalony utwór napędzany grubą linią basową. Słychać brzmienie trochę nawiązujące do organów - majestatyczne ! Dziwny utwór. Nie rozumiem tekstu ale może to lepiej... Ok. 2.30 pojawia się solówka basisty. Bardzo fajny, nieco ciężkawy kawałek z przyjemnym (dla mojego jedynego ucha) brzmieniem keyboardów. Dziwna końcówka.

9. Flying Microtonal Banana

Tytułowy utwór jest jednocześnie najkrótszą kompozycją na całej płycie - nieco ponad 2,5 minuty. Zaczyna się orientalną perkusją do której podłącza się gitara i surma (?). Całość brzmi jak podkład do jakiejś psychodelicznej, narkotycznej medytacji. Utwór brzmi ciekawie, choć nieco przywołuje na myśl melodie z tej płyty ale w bardzo orientalnym wydaniu. Zdecydowanie odstaje od poprzednich kompozycji. Jest to jedyna instrumentalna ścieżka na płycie. Końcówka trochę zawodzi ale może ma to jakiś sens... może całość można zapętlić i słuchać w kółko? Posłuchajcie końcówki tego utworu i początku "Rattlesnake" ! Płytę można ustawić na powtarzanie i słuchać w nieskończoność.

---

Album "Flying Microtonal Banana" jest bardzo miłym zaskoczeniem. Nie wiedziałem czego oczekiwać od tego zespołu ani od samej płyty. Jest to pierwsza płyta King Gizzard And The Lizard Wizard jaką w ogóle przesłuchałem. Zrobiła na mnie pozytywne wrażenie - miło się słuchało i nawet fajne to jest. Szalone, dziwne ale swój (psychodeliczny) urok. W końcu trochę się wyrwałem ze starych, sprawdzonych i ogranych klasyków (choć dla mnie takie Led Zeppelin to wciąż nowość - ubóstwiam ich pierwszą płytę - nawet myślałem czy nie dać jej na recenzję... ).

Myślę, że mogę polecić ten album każdemu, kto chce spróbować czegoś dziwnego z pola rocka progresywnego / psychodelicznego. Nietypowe (z mojego punktu widzenia) a jednocześnie przyjemne i da się tego słuchać. Na dodatek nie odstrasza długością.

Całkiem dobry ten Latający Mikrotonowy Banan. Z pewnością zagłębię się w dyskografię tego zespołu, a może i nawet co nieco zrecenzuję tutaj.

Edit: Błędnie podałem wczorajszą datę. :)

1 komentarz:

  1. Ciekawa recenzja ciekawej płyty :) Postaram się jej przesłuchać :)

    OdpowiedzUsuń