Dzisiejsza recenzja jest poświęcona kolejnemu ważnemu albumowi w historii Tangerine Dream. Dzisiaj "na celowniku" jest "Underwater Sunlight". W tytule tego posta "zgrabnie" (jak na słonia w składzie porcelany) przemyciłem odniesienia do tego tytułu. Nie jest będzie to kolejna "słoneczna" recenzja (chyba, że koleżanka poprosi o dedykację :P). Był to jeden z albumów do wyboru przez wspomnianą koleżankę do zrecenzowania.
W poprzednim akapicie użyłem przymiotnika "ważny". Dlaczego "Underwater Sunlight" jest ważnym albumem ? Markuje on kolejną zmianę składu zespołu - odchodzi ceniony i lubiany Johannes Schmoelling a na jego miejsce Edgar przyjmuje, z polecenia znajomych, młodego (w chwili "wmandarynkowstąpienia" miał tylko 23 lata - tyle samo co ja!) pianistę - Paula Haslingera. Trzymał się on w zespole aż do 1990. W międzyczasie zespół opuścił Chris Franke, wybitna osobowość i pierwszy stażem tuż po maestro Froese. "Underwater Sunlight" jest przedostatnim albumem TD nagranym wraz z Chrisem Franke (ostatnim był "Tyger" z 1987). Jak więc brzmi odmłodzone przez Haslingera TD ?
Okładka tegoż albumu, wyd. Jive-Electro, 1986 |
Powyższy obrazek przedstawia okładkę "Underwater Sunlight". Mamy na niej przedstawiony jakiś bezkształt, Coś, zanurzonego w przestrzeni. Okładka sugeruje iż muzyka na tej płycie może mieć nutę tajemniczości. W późniejszej części tekstu zweryfikuję to "nausznie".
Album ten składa się z 6 utworów (wydanie z 2011, remasterowane wznowienie, zawiera bonus tracka w postaci rzadkiego, singlowego utworu - "Dolphin Smile", pierwszy raz wydanego legalnie na CD). Jako iż posiadam oryginalne, pierwsze wydanie tej płyty, w recenzji pozwolę sobie pominąć opis wspomnianego utworu.
Tak jak i na innych albumach wydanych po 1984 (czyli po "Poland"), dominują tu krótsze formy "bezsłownej wypowiedzi dźwiękowo-muzycznej". Z wyjątkiem pierwszych dwóch utworów, reszta trwa maksymalnie 6 minut. Wspomniane ścieżki mają 8 i 11 minut długości, czym znakomicie wypełniają jedną stronę płyty winylowej.
Powyższy film to klip zawierający całą muzykę z albumu (bez bonusa). Od lewej do prawej mamy: Edgar Froese, Chris Franke, Paul Haslinger.
Album otwiera dwuczęściowy utwór "Song Of The Whale". Pierwsza rozpoczyna się tajemniczymi dźwiękami i lekko "podechowanymi" klawiszami. Mam poczucie iż jestem gdzieś w jakiejś podwodnej krainie. W 1szej minucie klimat ze wstępu przechodzi w coś zupełnie innego. Mamy teraz gitarę i przyjemne dla ucha brzmienia. Wciąż muzycy używają "podechowanych" dźwięków. Pojawia się jakiś plumkający motyw, który wydaje się być dziwnie znajomy (z początku utworu). Jest to inne brzmienie niż to, co znaliśmy wcześniej. Wciąż jednak ciekawe i przyjemne. Nie ma zbyt wiele tajemniczego nastroju. Mamy za to ciekawie zrealizowane dźwięki z czymś na wzór echa. Przed 3 minutą pojawia się krótka partia gitary elektrycznej. Instrument ten powraca po ok. 30 sekundach, wzbogacając całość lekko rockującą nutką tęsknoty. Ok 4.40 dźwięki ("niby-dzwoneczki") z początku utworu powracają, gwałtownie wyciszone przez Coś. Jest mi trudno ten dźwięk nazwać. Nie wyciszył jednak ich na długo gdyż po "wielorybim solo" dźwięki te powróciły. W piątej minucie muzyka przechodzi w "wielorybi rock elektroniczny". Pełno tu zniekształconych i dziwnie brzmiących dźwięków. Jest też gitara i odrobina perkusji. W 6:47 utwór wraca niejako do swojego wcześniejszego klimatu. Jest więcej gitary i perkusja jest trochę wyraźniejsza. Ok 7.30 mamy dominację klawiszy - bez gitary i perkusji. Tajemnicze plumkanie powraca. Trochę ciekawiej robi się też w tle i... "wielorybia solówka" markująca koniec części pierwszej.
Druga część rozpoczyna się od fortepianowego wstępu. Możliwe iż jest to popis Haslingera. Druga część zapowiada się jeszcze lepiej niż pierwsza. Dopiero w drugiej minucie powoli wkraczają syntezatory. Wszystko oczywiście jest płynne i przemyślane. Uzupełniają one fortepian dodając aurę tajemniczości. W 3,5 minuty mamy dominację syntezatorów. Znowu plumkanie. Pod koniec 3 minuty dochodzi więcej syntezowanych dźwięków i perkusja. Utwór się rozwija i w 5 minucie przechodzi do "rytmu właściwego". Jest to spokojna melodia, wzbogacona perkusją (rytmiczną ale niezbyt głośną). Druga część jest bardziej "ugładzona" i spokojniejsza od pierwszej. W 6,5 minuty mamy porcję gitary, dość cichą i krótką ale będącą miłym urozmaiceniem. Gitara także pojawia się i w 7 minucie, kiedy wydaje się iż raczej odeszła. Zachodzące słońce odbija się w morzu. W 8,5 minuty mam poczucie iż Edgar gra na "podwodnej gitarze". Nie jest to czyste brzmienie tego instrumentu. W tym momencie to właśnie Maestro sprawuje kontrolę ale odpływa. Muzyka się wycisza i nastają "podwodne dźwięki". Ostatnie promienie słońca muskają akwen wodny. "Elektroniczno-wodne" wyciszenie zwieńcza ten utwór i całą stronę A winylowego wydania "Underwater Sunlight".
Trzeci utwór nie jest związany z wielorybami. Nosi tytuł "Dolphin Dance". Jest to szybki i rytmiczny utwór, oparty na perkusyjnym rytmie stanowiącym tło. Kompozycja jest utrzymana w barwach zbliżonych do poprzedniego utworu ale oczywiście znacznie weselszych. Przed drugą minutą pojawia się partia gitarowa. Utwór jest przyjemny i ma pewien potencjał (był jednym z niewielu singli Tangerine Dream). Zdecydowanie wolę "Song Of The Whale, Part Two" - jest sporo lepszy od tego numerka. "Dolphin Dance" jest, jak do tej pory, najgorszą częścią tej płyty.
"Ride On The Ray" zaczyna się bardzo ciekawie. Zapowiada się na zdecydowanie lepszy utwór niż poprzedni. Motyw początkowy się powtarza i jest wzbogacany przez całą pierwszą minutę. Czuć pewną jedność stylistyczną i brzmieniową między wszystkimi utworami. Tak jak poprzedni utwór, jest to rytmiczna kompozycja. Nie jest nudna i jest sporo ciekawsza od "Dolphin Dance". W 2,5 minuty wchodzi świetna partia gitarowa. Cała reszta utworu staje się tłem do popisu gitarowego Edgara. Poza rytmem mamy tu bogate i interesujące dźwięki, nie to co w spłyconym i nudnym "Dolphin Dance". Krótki ale piękny majstersztyk.
"Scuba Scuba". Zanurzamy się od razu w wodzie. Płyniemy przez niezbadane morskie głębiny. Przygrywa nam epicka, mandarynkowa muzyka. Nie jest przesadnie zrytmizowana. Pomijając perkusję, jest ona troszkę minimalistyczna. Pojawiają się pewne dźwięki kojarzące się lekko z "Zen Garden" z poprzedniego albumu zespołu - "Le Parc" (1985). Perkusja zaburza tajemniczy klimat tego utworu, sprowadzając go do tego, co znamy z dwóch poprzednich kompozycji ze strony B ("Dolphin Dance" i "Ride On The Ray"). Utwór kończy się w 4 minucie i "zakańcza" się w wyciszający sposób przez następne pół minuty.
Ostatni utwór na tym albumie nosi dość przewrotny i zaskakujący tytuł - "Underwater Twilight". Znowu mamy "podwodne dźwieki" i tajemniczy nastrój budowany przez nie. Dominują one na początku, wspierane przez ciche chórki. Podwodna fauna kładzie się spać. Delfiny i wieloryby również. W 1:45 coś burzy nastrój. Wchodzi rytm i perkusja. Całość jest dość spokojna mimo trochę intensywnej perkusji. Właściwa melodia wchodzi w 3 minucie. Znowu Mandarynki plumkają. Całość jest przyjemna i miła dla ucha. Jest to drugi najspokojniejszy utwór na stronie B (zaraz po "Scuba Scuba"). W 5:37 jest niesamowicie piękny dźwięk będący niejako w tle. Niestety, utwór ten urywa się nagle i nie ma "właściwego" zakończenia. Nie jest to błąd niestety. Szkoda, że taka drobna rzecz musi psuć ten przyjemny i spokojny utwór.
Cała płyta nie jest wypełniona równomiernie materiałem muzycznym dobrej jakości. Wszystko natomiast jest spójne stylistycznie. Nie trzeba być fanem zespołu ani znawcą aby to wychwycić. Mamy tu świetne kompozycje i fragmenty (ostatnie trzy utwory i ok. połowa drugiego), jeden "średnio-dobry" utwór (pierwsza część "Song Of The Whale") i jeden dość słaby (na tle całości) - "Dolphin Dance". Całościowo rzecz biorąc, "Underwater Sunlight" nie jest złym albumem. Kompozycje są spójne, przemyślane. Albumowy debiut Haslingera można zaliczyć do udanych (albumowy gdyż faktyczny debiut nastąpił w marcu 1986 - zespół grał koncerty na których pojawił się materiał z opisywanej przeze mnie płyty - na miesiąc przed aktualnymi sesjami nagraniowymi). Album zasługuje na 4+, w najgorszym razie na 4. Całość psuje "Dolphin Dance", zdecydowanie najsłabszy ale i najrytmiczniejszy utwór na stronie B.
Po inspirowanymi zimą "Hyperborea" (1983, w sumie to tytułowy utwór jest "zimujący") i "Poland" (1984), przyszedł czas na ocieplenie mandarynkowego klimatu. Wraz z zespołem zwiedziliśmy kilka parków ("Le Parc", 1985) rozsianych po całym świecie a potem zanurkowaliśmy w ciepłej, wiosenno-letniej wodzie ("Underwater Sunlight", 1986, przedmiot dzisiejszej recenzji). Następny przystanek - safari z tygrysem czyli "Tyger" (1987) !
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz