Wstęp
Po kolejnej
przerwie, zmotywowany przez swoją przyjaciółkę (również
blogerkę – www.recenzjeami.blogspot.com)
postanowiłem znowu coś napisać. Tym razem pomyślałem iż
spróbuję przeprosić się z panem Schulze i opiszę jeden z jego
albumów. Nie wiem za bardzo czemu wybrałem akurat Trancefer. Może
jego „krótkość” w porównaniu z innymi albumami? Albo fakt iż
niedawno dość często go słuchałem ? W każdym razie motyw jest
mniej ważny. Zapraszam do opisu moich odczuć. Jakie myśli
„przeTranceferowałem” do edytora tekstu? Kto przeczyta, ten się
dowie.
Część właściwa
– tak zwane (przez polonistów :P) rozwinięcie
Zanim przejdę do
opisu moich wrażeń dźwiękowych, zaprezentuję okładkę
recenzowanego albumu, jego tracklistę … i nic więcej. Nie chcę
spoilerować. Muzyka jest najważniejsza.
Recenzowany album
nosi nazwę Trancefer. Wydany został w 1981 i stanowi kontynuację
trendów zastanych przez słuchaczy na poprzedniej płycie muzyka –
Dig It. Cyfrowe instrumenty (ale nie wirtualne, to nie te czasy
jeszcze) i bardziej rytmiczna muzyka. Inne podejście. Nowy styl,
nowe otwarcie. Nowa karta w historii.
Na Trancefer
przetransferowane zostały dwa, prawie 20 minutowe utwory: A Few
Minutes After Trancefer i Silent Running. A okładka wygląda tak:
Pierwszy utwór
zaczyna się od „wrzasków” syntezatora, niczym ugładzony debiut
artysty (Irrlicht). Po upiornym seansie z okładkowym widmem, do
akcji wchodzi sekwencer. Oczywiście niezadowolony duch okazuje swoje
niezadowolenie „wrzeszcząc” co chwilę. Do niego dołącza się
jego „pykający przyjaciel” a do całości dialogu Schulze tworzy
cichą muzyczną oprawę. W drugiej minucie nasz „pykający
przyjaciel” czasem zaczyna się „jąkać” oraz do rozmowy
włącza się Pan Skrzypce (czy tam Pani Wiolonczela). W trzeciej
minucie robi się niezły ambaras bo i perkusja weszła do sekcji
rytmicznej. Moje uszy (ucho?) biją jej brawa. Mamy w 4-tej minucie
wciągający i uzależniający rytm perkusyjny na
elektro-klasycyzującym tle dźwiękowym. Pod koniec tej minuty mamy
popis umiejętności Pana Skrzypce (Skrzypca? ;)). Od tej chwili
zdecydowanie głośniej on zaczął wypowiadać swoje racje. Spokojna
rozmowa chyba przeradza się w kłótnie. W 6 minucie słychać
ożywioną i głośną awanturę. Wchodzi też rytm perkusyjny który
wbił mi się w czaszkę od jakiegoś czasu. Sekwencja jest cały
czas niezmienna, płynie swoim tempem, uzupełniana przez perkusję.
Pan Skrzypce coś opowiada i gestykuluje mocno i namiętnie. Słychać
także jakieś reakcje tłumu wsłuchanego w tą dźwiękową
opowieść. W połowie utworu, w 9 minucie jest bardzo ostro i żywo.
Kłótnia jest żywa i ostra. Dochodzi do użycia siły. Szaleństwo.
Rytm perkusyjny dba o to bym szybko go nie zapomniał. Ciągle się
coś dzieje. Muzyka jest bardzo żywa, chociaż komponowana z użyciem
przecież tak bardzo martwych przedmiotów. Życie stworzone z
martwej natury, stworzonej przez człowieka. Argumentację w 11
minucie ma Muzyczna Zjawa Z Okładki Płyty. W 12 minucie odpowiada
jej Pan Skrzypce. Ognista wymiana zdań dźwiękowych. 13 minuta.
Nagle się zrobił tajemniczy nastrój. Ponura cisza w świecie
dźwięków, zobrazowana także dźwiękiem. Cisza udźwiękowiona.
Brzmi to absurdalnie ale doskonale oddaje moje odczucia. Pan Skrzypce
jest smutny. Zjawa wyje. Chyba ktoś Pana Skrzypca pobił. Zjawa
lamentuje. Muzyka wciąż wesoło i niezmiennie gra – to tylko
maszyny – sekwencer i automat perkusyjny. One nie mają uczuć.
Muzyczne roboty grają tak, jak zostały zaprogramowane. Nie zrobią
odstępstwa, ani na jotę, od Programu jaki wgrał im Wielki
Programator Dźwięków. W 16 minucie do tej dziwnej muzycznej
opowieści włącza się ktoś jeszcze, kto poucza wszystkich tu
zebranych. W 17 minucie Pan Skrzypce jeszcze żyje a przynajmniej
udawanie żywego mu dość dobrze wychodzi. Utwór zbliża się ku
końcowi. Program Muzyczny również. Opowieść (i kłótniorozmowa)
lecą dalej a Schulze niestety przerywa jej nagrywanie. Zapis tejże
się urywa. Pozostawieni jesteśmy w swoistego rodzaju niepewności.
Zastaliśmy oto koniec. Lecz czy na pewno jest to koniec? Czy
wszystkie strony zostały wysłuchane? Czy każdy wyargumentował
swoje racje? Jedno jest pewne. To koniec. Nie ma już nic. Ostatni
Dźwięk wybrzmiał. A ja siedzę jak głupi w słuchawkach i
oczekuję na więcej.
Ten utwór ma w
sobie to coś. Hipnotyzuje i wciąga. Uzależnia od siebie. Jest
zdecydowanie łatwiejszy w odbiorze niż albumy z lat 70. Ciężko mi
napisać coś więcej gdyż pisanie typowych recenzji raczej dość
średnio mi wychodzi.
Drugi utwór zaczyna
się jakby był ciągiem dalszym naszej opowieści. Zjawa cicho i
spokojnie wyje. Wręcz przerażająco spokojnie. Czuć w tym
niepokój, który jest spotęgowany kolejnymi dźwiękami. Coś się
kroi (nie, nie żadna ostra promocja). Przedłużony dźwięk i
wejście perkusji / sekwencera. To się kroiło. Zjawa znowu wydaje z
siebie dźwięki. Powitajmy Pana Skrzypce! Znowu wrócił do nas.
Żywy. Świetnie się trzyma. Tym razem to on przejął stery. To
jego dźwięki są najbardziej wciągające. Znowu pokazuje swój
talent lecz zjawa nie chce być gorsza. We dwoje tworzą dość udany
duet. Zjawa prezentuje swoje możliwości wokalne. W tle coś
„brzęczy”. Dodatkowo mamy też perkusję. Całość jest dość
spokojna i cicha, bez szaleństw jak w pierwszym utworze. Nerwowa
atmosfera zdążyła już opaść. Słychać jak odbudowują
zniszczenia po bójce. Muzyczna całość też jest hipnotyzująca
ale w odmienny sposób niż w pierwszym utworze. 8 minuta. Chyba
roboty idą bardzo dobrze. Lekkie wycie zjawy i delikatna zmiana
tempa. Słychać, że wciągnęła ich robota. Wszystkie brzmienia są
hipnotycznie jednostajne, oczywiście z dodatkami. To one sprawiają,
że utworu nie odbieramy jako długiej porcji dźwiękowej nudy
(chociaż zdawać się on może nudniejszy i bardziej dłużący się
niż poprzedni). Pozorną jednostajność i stałość przełamują
dodatki takie jak słyszalne w 10 minucie skrzypce / wiolonczela.
Mimo innego nastroju, mamy tu niezwykłą spójność brzmieniową z
poprzednim utworem – ten sam styl, instrumenty itp. ale mniej
agresywne brzmienie. Takie jakby bardziej zamyślone, tajemnicze,
niepokojące. Wydaje się iż właśnie do tego utworu pasuje
zamyślona zjawa z okładki tejże płyty. A może tu nie ma żadnych
robót budowlano-remontowych tylko lamenty zjawy? Albo Pana Skrzypce?
Słuchając tego utworu wręcz wyczekuje się ze swoistego rodzaju
podnieceniem kolejnej zmiany brzmieniowej, która nie nadchodzi
pomimo bycia zaanonsowaną przez Tranceferową Zjawę. Brzmi to nieco
jak powrót do korzeni – utwory stałe w swojej wymowie,
charakterze, brzmieniu przez cały czas trwania Muzycznego Programu.
Utwór zbliża się ku końcowi. Niewiele już zostało dźwięków
do odtworzenia z Kodu. Zjawa przejmuje dominacje i wieńczy wszystko
swoim głosem. Pozostałe dźwięki milkną w tle, łącznie ze
Zjawą. I tak oto Transfer dobiegł końca. Transfer (a może raczej
Trancefer) moich myśli, związanych z Dźwiękami którymi raczyłem
swoje jedyne, kalekie ucho, na wirtualną kartkę papieru. Dźwięki
się ucyfryzowały to i metody ich opisu również. ;)
Jakby podsumować tą
część tego albumu? Jest ona niebywale spokojna, w przeciwieństwie
do swojej poprzedniczki. Ciężej mi było opisać swoje wrażenia bo
nie ma tu wiele do opisywania. Nie jest to pustka dźwiękowa.
Monotematyczność w najlepszym, elektronicznym wydaniu. Nie ma tu
sekwencerów (albo przynajmniej nie są one tak wyraziste i łatwo
słyszalne) ani szaleństw dźwiękowych. Nie ma tu burzy w.. muszli
słuchawkowej (słuchałem na swoich dużych, prawie dwuletnich już
Superluxach). Jest tylko spokój w krainie dźwięków.
Podsumowanie i
zakończenie
Oba utwory mają
podobny czas trwania (różnica to ok. 30-40 sekund na korzyść
drugiego z tej pary). Można przyjąć iż są mniej więcej równe.
Tak więc Trancefer jest albumem mniej więcej wyrównanym. Dziką,
niepokromioną i agresywną improwizację z pierwszego utworu (A Few
Minutes After Trancefer) Schulze zestawił ze spokojną, delikatną
ale też nieco niepokojącą częścią (Silent Running). Na tej
płycie mamy zestawienie Yin i Yang, ognia z wodą. Schulze wcześniej
takie pary tworzył – np. na Moondawn. Co więc wyróżnia
Trancefer na tle innych albumów? Na pewno skrzypce / wiolonczela.
Chyba bez niej ten album byłby zdecydowanie gorszy, nijaki i
utonąłby pomiędzy wieloma innymi perełkami z olbrzymiej i
szerokiej dyskografii Klausa Schulze. Można też powiedzieć iż
mamy tu utwór z dużym potencjałem na hit – uzależniający i
wciągający A Few Minutes After Trancefer. Singiel z niego byłby
marny gdyż jest zbyt długi ale sam utwór warto odnotować
(pozytywnie) i polecić.
Krótko mówiąc,
Trancefer to fajna płyta. Wzbogacona o wiolonczelę / skrzypce,
przez co jest odmienna od wielu płyt, na których Schulze mocno
eksploatuje sekwencery. Tu wyeksplotowany jest nie tylko sekwencer
ale i rytm. Warto posłuchać gdyż nie jest to (za) ciężki i
trudny w odbiorze Schulze (ale nie gra też komercyjnie, wciąż jest
sobą). Trancefer to też najkrótszy album w dyskografii Klausa –
zaledwie 37 minut. Większość starszych płyt Klausa ma tylko o 7
minut krótsze „połówki” czyli 1 utwór. ;) Płytę oceniam
pozytywnie.
Dość ciekawe :* Dużo metafor i w ogóle cała Twoja recenzja zachęca do odsłuchania utworów <3 Podoba mi się to :3
OdpowiedzUsuń