czwartek, 25 kwietnia 2013

25.04.2013 - Seans Spiralistyczny

         Album od razu wciąga nas w wir wydarzeń. Zaczyna sie utworem tytułowym, który otwiera "spiralizująca się" sekwencja. W stereo zapewne wędruje ona między kanałami. Podobnie jest zapewne z sekwencją w "Bayreuth Return" Klausa Schulze (album "Timewind" z 1975) Ja niestety słyszę tylko w mono, ze względu na swoją wadę słuchu.
        Po chwili następują bardzo stłumione chórki i coś jakby uderzenia dzwonów. Sekwencerowy wąż wciąż pełźnie. Wchodzimy w coraz to bardziej orkiestralny klimat. Vangelis w ten sposób dodaje pewnego patosu, powagi. Oczywiście jest to orkiestra elektroniczna - złożona z samych syntezatorów.
 Po nieco ponad 2,5 minuty wchodzi "właściwy" rytm. Wąż umiera. Zaczyna się kolejna sekcja, nie mniej dynamiczna, rytmiczna i epicka. Wchodzi perkusja. Vangelis wygrywa motywy o poziomie epickości równym poziomi S(tratosfear). Jest w nich mniej orkiestracji ale styl gry Greka można takowym nazwać. Sekwencer z roli pierwszoplanowej został przesunięty na tło i tworzy "poboczny" rytm. W ogóle utwór "Spiral" ma w sobie coś stratosferycznego, może sposób konstrukcji? Zamiast gitary pana F. mamy tutaj sekwencerowy wstęp. Później po uszach dostajemy zelektronizowanym, skumulowanym ładunkiem piękna.
"Spiral" kończy się w sposób niezapowiedziany, nagły. Nie ma żadnego łagodnego zakończenia, jest ono bardzo krótkie i nagłe. W przeciwieństwie do swojego mandarynkowego "kolegi", gdzie pod koniec Edgar jeszcze chwyta za gitarę i plumka na niej motyw, zbliżony zresztą do początkowego.
          "Ballad" zaczyna się w sposób delikatny, bajkowy. Elektronicznym marzeniom dźwiękowym, podmuchom wiatru towarzyszą słodko brzmiące plumkania. Po chwili dostajemy "budzikiem" po uszach. Słychać także cichą perkusję (?). Znowu się robi sennie. Vangelis nam coś "śpiewa". Zamiast uderzeń klawiszy słyszymy jego głos. O to chodzi, to jest zamysł kompozytorski ("głos" jako instrument - spokojnie mógłby te partie zagrać na CS-80 czy na czym tam lubi :)). Nie on jeden zresztą - Jarre eksperymentował z ludzkim głosem na albumie "Zoolook" (1984).
         Słodkość znowu się kończy, klawiszami brzmiącymi dość podniośle ale po chwili wraca. Słodki motyw został wzbogacony delikatną perkusją i efektami. Czasem się może zdawać i nowe partie są ważniejsze niż właśnie te słodkości z Grecji. Do "przerywnika" dołączył głos kompozytora.
 W 6 minucie słyszymy sam głos nucący delikatną, ciekawą melodię. Po chwili dochodzą do głosu elektroniczne ozdobniki. Całość brzmi jak mieszanina harmonijki (mnie się to tak kojarzy), głosu ludzkiego i dodatkowych efektów elektronicznych. W tym składzie powoli dobiegamy do końca utworu. Zakończenie Ballady jest subtelne, delikatne i podlega stopniowemu, wyraźnemu wyciszeniu. Nie ma w nim żadnego głosu czy "harmonijki".
         "Dervish D", tak jak tytułowy "Spiral", od samego początku jest szybki i rytmiczny. Jest on zakręcony. Po chwili sekwencer i klawisze wzbogacają "wirujące" efekty. Tak, jakby tenże derwisz obracał się wokół własnej osi. Mamy też tutaj perkusję i brzmienia "harmonijkowe". One zresztą są częste na tym albumie. Pojawiają się również "sample" - np. pogwizdywanie. Po jakimś czasie utwór wraca do "stanu początkowego" ale wzbogaconego o chórki i perkusję. Mamy znowu "refren". Całość jest rytmiczna i dynamiczna oraz ciekawie brzmiąca. Vangelis bowiem umie stworzyć ciekawe i ładne melodie, nie znając przy tym nut. Po raz kolejny mamy krótkie i zaskakujące zakończenie.
        "To The Unknown Man" zaczyna się od kilkukrotnie powtarzanego, jednostajnego motywu, który przewija się przez cały czas. Wzbogacony zostaje o kolejną słodką partię klawiszy. Po krótkim czasie, następuje pewna zmiana w brzmieniu tej partii. Dołożone także zostają elektroniczne efekty. Wygląda to tak, jakbyśmy wchodzili po schodach (a zmiany brzmieniowe w utworze to kolejne piętra) z nadzieją iż dotrzemy do jakiegoś Nieznanego Człowieka. Podczas pisania tych słów nastąpiła kolejna zmiana brzmienia ale tylko ten jednostajny motyw z początku się ostał. Właśnie wbiły marszowe bębenki. Motyw zniknął. Wróciła za to słodka partia z początku. Całość jest wzbogacona "elektro-trąbką". Jest coraz więcej klawiszy ale Vangelis wciąż nadaje tempo marszowe. Kłóci się to z pewną powolnością, lenistwem prezentowanym przez brzmienie klawiszy. Słodkie i delikatne plumkanie i wojskowe, harde bębny. Bębny przechodzą w perkusję jak do jakiegoś szybkiego numerka. Klawisze przestały być słodkie. Utwór przypomina teraz bardziej kompozycję niż "zbiór leniwych dźwięków".
         "3+3" zaczyna się sekwencerem i przyjemnym motywem, który ulega przekształceniom.Sam sekwencer zaś znowu robi za tło. Po chwili utwór dynamizuje perkusja. Pojawia się więcej elektronicznych efektów. Tradycyjnie, wszystko naraz, zgodnie z techniką jakiej używa Vangelis przy nagrywaniu swoich dzieł. W pewnym momencie motyw klawiszowy zyskuje podniosłe, epickie wręcz brzmienie. W 3 minucie zmienia się cały utwór. Zmieniła się sekwencja i weszły brzmienia "harmonijkowe", ubogacone automatyczną perkusją. Mamy w 4 minucie "harmonijkowe" solo, szybkie i krótkie. Utwór po nim brzmi jak dialog "harmonijki", "orkiestry" i sekwencera. Do końca zostało jeszcze 3 i pół minuty. 6,5 minuty - powrót do początku. Oczywiście, zmiany brzmieniowe są słyszalne gołym uchem ale schemat brzmieniowy jest podobny. :) Tu mamy trochę jak ze "Stratosfear" Tangerine Dream (o czym pisałem już przy omawianiu utworu "Spiral" więc nie chciałbym się znowu powtarzać). Po prostu odlot do Krainy Greckich Słodkości. :) Jest jeszcze bardziej "słit" niż na początku. Rozedrgane brzmienia towarzyszą nam do końca, tak jak "dzwonki". Końcówka ulega stopniowemu wyciszeniu, jest delikatna. Wraz z końcem tego utworu kończy się również album. Wypadałoby więc skrobnąć parę zdań o samej płycie i żegnać się z Czytelnikami. :)

 "Spiral" jest jednym z tych albumów Vangelisa, które na zawsze wpisały się w kanon muzyki elektronicznej. Użycie sekwencerów może przywieść skojarzenia z tzw. szkołą berlińską ale moim zdaniem album ten, jego brzmienie zdecydowanie dystansuje się od brzmienia proponowanego wówczas przez niemieckich muzyków (por. "Encore" Tangerine Dream czy "Body Love vol. 1" Klausa Schulze - oba albumy, tak jak "Spiral, są z 1977 roku). Płyta ta została wydana w 1977 i z miejsca zaskarbiła sobie miłość słuchaczy. Nie ma na niej jednolitego stylu ale to także widać w dyskografii tego El Greco. "Spiral" wydaje się być odpoczynkiem, relaksem między zdecydowanie trudniejszym w odbiorze "Albedo 0.39" (1976) a "Beaubourg" (1978) który przypomina drony Schulzowe z albumów "Irrlicht" i "Cyborg". "Spiral" ma zdecydowanie łagodniejszy klimat niż wspomniane albumy. Ponadto cechuje się pewną bajkowością i łagodnością mimo dość sporej ilości użytych efektów przez Vangelisa. W 40 minut stworzył on album-legendę, niejedyną zresztą w jego dyskografii. Ciężko ją poznać gdyż każdy album to zupełnie inna stylistyka ale "Spiral" zdecydowanie się wyróżnia. Jest to jego najbardziej sekwencerowy album. Mógłby, moim skromnym zdaniem, służyć jako wprowadzenie do tzw. szkoły berlińskiej muzyki elektronicznej. Bardzo łagodne wprowadzenie swoją drogą. Album zasługuje na 5/5. Jest po prostu świetny. Warto go znać jak i mieć w swojej kolekcji oryginał.
Elektronika najwyższej klasy, nieprzeciętna i warta poznania. Zdecydowanie odmienna od tego co proponowała czołówka muzyków uprawiających ten gatunek.

Bonusy ;)


Oto cała płyta, umieszczona w jednym filmie. Okładki nie wrzucam bo jest widoczna. Piękny "wężyk" swoją drogą. Zaprojektował okładkę sam Vangelis.

Od autora:

 Trochę ciężko pisze mi się recenzje, gdzie nie można sobie "pomarzyć" - tak, jak ostatnio, przy recenzji "Mirage" Klausa Schulze. Jakoś zdecydowanie łatwiej mi to szło. Mam poczucie iż bez moich wizji,"opowiadań muzycznych" całość ma charakter "publicystyczny", bardziej typowy dla recenzji. A ja, jak mogę to staram się łączyć elementy opowiadaniowe z recenzjowymi. Miks gatunków i styli. Sporo w mojej twórczości jest więcej elementów opowiadaniowych bo czasem, jak się da, dorabiam opowiadania do strumienia dźwięku, który aktualnie mam w uszach. Widoczne to było np. zarówno przy "Mirage" jak i (jeszcze mocniej moim zdaniem) przy "Phaedra", gdzie zrobiłem typowe opowiadanie. Zapis moich ćpuńskich, berlińskich wizji (nic nie biorę, nic nie piję, nic nie palę :)).

Parę razy wspomniałem o albumie Tangerine Dream z 1976 - "Stratosfear". Miałem przyjemność napisać jego recenzję. Była to druga w mojej karierze. Zainteresowanych odsyłam do posta z 03.08.2012. Recenzja "Stratosfear"

Pierwotny tytuł posta brzmiał: "Spirala Vangelisowa jako forma antykoncepcji dousznej ;_;" ale postanowiłem go zmienić na jakiś lepszy, bardziej dowcipny. ;) Mam nadzieję, że się udało. :)

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

01.04.2013 - Elektrozimowe rozważania Mistrza S.

         Dzisiaj się w końcu wziąłem za recenzję albumu „Mirage” z szerokiej i obfitej w piękne struktury dźwiękowe dyskografii Klausa Schulze. Od dawna się przymierzałem do „wzięcia byka za rogi” i skrobnięcia kilku słów o tej płycie. Planowałem zrobić to jeszcze w zimę i – patrząc na pogodę za oknem – chyba mi się to udało. ;) Tradycyjnie już, linki do okładki i muzyki (dzięki ci, Youtube :)) są na końcu. Mam nadzieję jedna osoba, bez której tekst ten by pewnie nigdy nie powstał, wytrzyma do końca. Polecam puścić sobie muzykę i czytać. Miłego czytania (i słuchania) ! :) Tak więc, po krótkim wstępie rozpoczynam swoją sekwencję tekstu. ;)
        Album zaczyna się wyciem syreny. Albo inszego Żywiołaka Lodu. Może to wycie artysty z bólu i rozpaczy spowodowanej utratą brata? Wypada tutaj przypomnieć iż „Mirage” (1977) powstało jako reakcja na stratę starszego (?) brata (dzięki niemu Klaus zajął się muzyką). Po chwili wsysa nas w Krainę Elektronicznej Zimy. Dostajemy po uszach lodowym promieniem i nam zimno. ;_; Słyszymy „phaedryczne” efekty dźwiękowe. Promień lodowy wciąż penetruje uszy słuchacza.
       Jesteśmy na miejscu, w Elektronicznej Krainie Zimy. Tu wszystko jest z lodu (oczywiście poza sprzętem Mistrza ;)). Mistrz robi za przewodnika. Oprowadza nas po tej lodowej pustyni. Nastrój muzyki jest podniosły. Może przedstawia ona wędrówkę duszy jego brata? W każdym razie my chodzimy z „dziadkiem” za rękę po lodzie. Kryształki otaczające nas dźwięczą. Robi się coraz większa „ściana dźwięku”, kumulacja wrażeń dźwiękowych.
       W okolicach 6.30 wchodzą basopodobne oraz szeptopodobne dźwięki. Czyżby lód mówił? Wszystko jest delikatne, ugładzone. W 7 minucie wchodzą chórki, które brzmią jak powiew zimowego wiatru. W ogóle od 7 minuty zaczyna się robić zawieja. Schizofreniczne szepty nie ustają. Może nie tylko nas Schulze wziął na wycieczkę?
       W 10 minucie wchodzi głęboki bas. W 11 zaś doświadczamy elektroniczno-zimowych zawirowań. Małe Schulzowe tornado dźwiękowe? ;) Nie ustaje nam towarzystwo chórków (nie, Schulze nie ma orkiestry – to wszystko są syntezatory).
Za oknem właśnie (10.45) zaczął padać u mnie śnieg. Idealnie dopasowana pogoda do klimatu tej płyty.
        Wracając do tematu niniejszego tekstu, w 13 minucie Schulze zaczął grać jakąś ponurą melodyjkę na klawiszach. W 14 minucie zaś słyszymy opadające płatki śniegu. Jest mroczna, mroźna zimowa noc. Rozświetla ją muzyka Mistrza. Płatki zaczynają szybciej spadać oraz są przyozdobione miłymi efektami dźwiękowymi.
        Od ok. 16:30 zaczyna się jazda po lodzie. Jeździmy na łyżwach po elektronicznie wygenerowanej tafli lodu. Do przodu popycha nas elektroniczny wiaterek. Naszej wesołej jeździe towarzyszy nie mniej wesołe syntezatorowe plumkanie (przepraszam Cię Mistrzu za obrazę!). Zaczynamy sunąć coraz szybciej. Mijamy niesamowicie piękne okoliczności przyrody. Rozkoszujemy się sycącymi (dla oczu, bo dla uszu jest właśnie muzyka) pejzażami. Mrok i mróz nie ustępują ani na chwilę. Jesteśmy bezpieczni – taki jest zamysł Kompozytora. Żaden podmuch wiatru nas nie przewróci, lód pod nami nie pęknie. Najwyżej będziemy cali umorusani w śniegu. Schulze robi ze słuchacza bałwana – tyle śniegu nań sypie.
         Elektroniczny wicher robi się coraz groźniejszy w 21 minucie ale Schulze nie traci pogody ducha i wciąż wesoło plumka. Śniegu się zbiera coraz więcej, aż chciało by się rzec „po uszy”. ;) Nieustannie posuwamy się wprzód, sunąc po Schulzowym lodzie, poddawani pieszczotom śniegowym. „Zima, zima wszędzie”. Lata nie będzie. Przynajmniej do końca trwania niniejszego longplaya Mistrza.
Nasze uszy są pieszczone przez przyjemną melodię, wraz z dźwiękowym opisem opadu płatków śniegu, przez 65-letniego Mistrza Muzyki Elektronicznej – Klausa Schulze w jego własnej, moogowej osobie. ;)
         Śnieg nie sypie w 22 minucie a my wciąż na łyżwach / nartach / sankach. Zimowy klimat jednak nie odpuszcza. Wciąż jest chłodno. Do tego w 23 minucie zaczynamy się trząść z zimna, co nawet to Mistrz udźwiękowił. Płatki śniegu wracają. W 25 minucie znowu wraca wesołość. Suniemy radośnie po Krainie Elektronicznej Zimy. Klimat staje się coraz bardziej ponury ale melodyjka płatków nie przestaje nam radośnie dźwięczeć. Robi się coraz bardziej pochmurno. Wszystko zbliża się ku końcowi.
         Pod koniec 26 minuty zaczyna się burza lodowa. Płatki śniegu przestają padać. A Schulze za pomocą „phaedrycznych” efektów wysysa i zabiera nas z Krainy Elektronicznej Zimy. Rzucamy nań ostatnie spojrzenie i uciekamy. 28 minuta przedstawia naszą ucieczkę. Tak oto kończy się „Aksamitna Podróż”.
         Drugi utwór, „Jezioro Kryształowe”, zaczyna się fugą graną na syntezatorze. Wciąż mamy poczucie, że z elektronicznego nieba spadają płatki śniegu. Tym razem Schulze zabiera nas na przejażdżkę kuligiem. Nie byle jakim bo zamiast konia mamy Big Mooga. :D Po chwili do fugi dołączają się dodatkowe dźwięki, będące niejako jej echem. Całość pięknie ze sobą współgra. Po pewnej chwili, jak się melodia rozwinie, mam wrażenie iż w poprzednim utworze pewne elementy się powtórzyły. Ale tym razem motyw jest szybszy, dynamiczniejszy.
         W 4 minucie wchodzi bas. Nasz kulig ruszył z kopyta. Suniemy z całą parą. Sypiemy elektronicznym śniegiem wokoło. Kryształowa „fuga” ulega przekształceniom jednakże nic nie traci na swojej urodzie. W 6 minucie dane są nam kolejne transformacje. Mamy jeszcze większe poczucie śniegowo-kryształkowego podobieństwa do motywu z „Velvet Voyage”. Co chwilę bas się pogłębia. A my suniemy po Kryształowym Jeziorze.
         Na chwilkę przed końcem 7 minuty pojawia się bardzo piękny motyw. Gładki jak aksamit, taki ambientowy. Delikatny i piękny niczym twarze niektórych moich koleżanek. ;) Uzupełnia on niekończącą się sekwencerową „fugę” i jej kryształkowe ozdobniki. Nieco ochładza ale i upiększa tę dynamiczną kompozycję. W ogóle nie ma tu tej podniosłości, żałoby jak w poprzednim utworze, przynajmniej w tym momencie.
         11 minuta zaczyna się tupotem Moogowych "stóp". Kulig idzie pod górę. Wciąż kroczy po Krainie Elektronicznej Zimy. Suniemy po lodowej pustyni. Podziwiamy kryształki.
         Teraz, w 12 minucie, zamiast ambientowego motywu mamy basy. Kryształowa Fuga nie przestaje grać. Mam poczucie iż to elektroniczny wiatr tak dudni. A my przecinamy go z prędkością światła, rozkoszując się pięknem zimowych krajobrazów. Doświadczamy dwoistości piękna, dwóch wymiarów jednocześnie – uchem chłoniemy dźwięki Mistrza S. a oczami wyobraźni sycimy się wytworami Schulzowymi.
        14 minuta przynosi nam koniec fugi. Drastyczna zmiana nastroju. Powraca melancholia i smutek, jak z pierwszego utworu lecz „ubrana” w inne ale podobne barwy. Delikatnie i cicho przygrywa nam Schulze jakąś smutną i ponurą melodię, jakby syntezatorowe pomruki nie wystarczały. Czarne myśli idealnie kontrastują z bielą Krainy Elektronicznej Zimy. 17:35 - „migotanie gwiazdek”.
        Melodia się zmienia i wije ale wciąż jest ponura. Jest tutaj nieco „phaedrycznych” efektów. Czasem pojawiają się drobne chórki. Razem z Schulzem jesteśmy zamyśleni, niczym postać z okładki albumu „Dune” (swoją drogą – polecam ten album! :)). Myślimy nad tym, gdzie powędrował jego brat. Do Krainy Wiecznych Łowów? Krainy Mlekiem I Miodem płynącej? Czy po prostu do Nieba?
       W każdym razie, dousznie doświadczamy piękna. 22 minuta przynosi nam delikatne poświstywania i basy (zbliżone do tych, o których pisałem na początku).
Snująca się, ponura lecz urokliwa melodia, wydaje się być elektronicznym hymnem albo może trenem na cześć brata muzyka.
       Pod koniec 23 minuty pojawiają się kryształki nadziei! Uwielbiam te kryształowo delikatne plumkanie. Chyba też wchodzi sekwencer. Całość nawiązuje do „fugi” z początku utworu lecz brzmi jakby jej zniekształcona wersja. Wciąż towarzyszy nam cichutkie łkanie elektronicznego wiatru lecz na pierwszym planie jest sekwencer i ozdobniki grane przez Mistrza. Wśród nich jest delikatne posykiwanie i „phaedryczne” efekty. Elementy fugi wracają. Słychać to w 26 minucie.
      Wzbogacone o elektroniczne efekty i coś więcej niż tylko plumkanie, zdają się nabierać życia. Jest nadzieja. W końcu Wielkanoc (czas pisania niniejszej recenzji) to czas radości. „Crystal Lake” zaczyna się i kończy w bardzo optymistyczny sposób. Lecz tak jak w przypadku „Velvet Voyage” końcowi utworu towarzyszą „phaedryczne” efekty. Zimowy klimat nie odpuszcza do ostatniej sekundy. Na dobre opuszczamy Krainę Elektronicznej Zimy.
      Z tym momentem kończy się też i ten album. Koniec płyty nie oznacza końca recenzji. Stąd też jeszcze skrobnę parę słów o tymże wydawnictwie.
Album ten został wydany i nagrany (styczeń) w 1977 roku. Jak już wspomniałem na początku, jest reakcją muzyka na śmierć jego brata. Stąd wynika jest (głównie) ponura i smutna wymowa. Obie zaprezentowane kompozycje miejscami wydają się być dość podobne do siebie.
     Na wydawnictwo to, w wersji „podstawowej”, składają się dwa utwory - „Velvet Voyage” oraz „Crystal Lake”. Oba są w typowo schulzowskim, półgodzinnym formacie czasowym. Są dość swobodne i czuć w nich pewną improwizację oraz dramaturgię. Schulze, zwłaszcza w latach 70., świetnie gra na uczuciach słuchacza. Od 1974 roku („Blackdance”) zaczął kształtować swój właściwy sobie i unikalny styl, wraz z dramaturgią.
     Dodatkowo, w 2005 roku płyta ta została wznowiona (wraz z większością albumów w dyskografii Mistrza Schulze) i wzbogacona o bonusowy utwór. Tutaj jest to kawałek zatytułowany „In Cosa Crede Chi Non Crede?”, pochodzący z 1976 i będący soundtrackiem do czegoś. Brzmi nieco w klimatach mirage'owskich i zapewne to zdecydowało o jego umieszczeniu tutaj. Nawiązuje do klimatu albumu ale odstaje od niego jakością. Zawiera w sobie własną „fugę” (w 11 minucie). Mimo iż brzmi jakby był zgrywany ze starej taśmy lub radia to jest wyśmienitym dodatkiem do „deluxe” wydania albumu „Mirage”. Pasuje do niego stylem i klimatem, jest czymś więcej niż tylko „wypełniaczem” czy „zapychaczem”.
     Podsumowując, „Mirage” to coś więcej niż tylko piękna muzyka. To dowód na to, iż muzyka elektroniczna nie jest wcale chłodna (pomimo zimowego klimatu... zarówno na tym albumie jak i za oknem autora ;)). Syntezatory mogą przekazywać uczucia tak samo dobrze (a może nawet lepiej) jak tradycyjne instrumentarium. A któż się na tym zna lepiej niż sam Bóg i Mistrz muzyki elektronicznej? Każdy inaczej odbiera tą muzykę, nie każdy jest w stanie ją zrozumieć i zgłębić. U każdego słuchacza wywołuje inne odczucia.
     Na „Mirage” Schulze pokazuje swoją delikatniejszą, wrażliwszą stronę jako muzyk, nie szaleje z sekwencerami i solówkami. Tak jak wspomniałem nieco wyżej, „Mirage” to coś więcej niż wspaniałe doznania dźwiękowe. To jest jeden z tych albumów o których w pełni można powiedzieć iż są majstersztykami. To jest cud muzyki. Muzyki, którą kocham.
     Na samym końcu chciałbym podziękować pewnej pięknej koleżance z którą rozmawiałem dzisiaj na FB. Dziękuję Ci za natchnienie do napisania tej recenzji, J. :)
Mam nadzieję, że nie obrazisz się za dedykację. :)

     Teraz "bonusy" ode mnie - okładka albumu i fragmenty z Youtube.





Skromna okładka pasuje do minimalistycznej muzyki zaprezentowanej na tym albumie. Oprawa muzyczna jest zdecydowanie skromniejsza niż np. na "Moondawn" (1976).


Filmik ten zawiera cały album, oba utwory. Trwa niecałą godzinę.

  

Nie wiem co tutaj robi małpa :D Ale filmik zawiera całego bonusa dołączonego do wydania z 2005 roku. Warto i z tym kawałkiem się zapoznać.