środa, 15 lipca 2015

14-15.07.2015 - Bezkresne mroki mandarynkowej czasoprzestrzeni

Przez dłuższy czas zaniedbałem bloga. Najpierw sprawy związane z zakończeniem studiów (obrona) a potem potencjalnego doktoratu - przygotowywanie konspektu, rozmowa kwalifikacyjna. Nawet sobie płytę kupiłem ale leży i się kurzy... Na nic nie mam ochoty, nudzę się i gram. Powoli zdycham. Muzyki też nie słucham.

Dzisiaj włączyłem sobie jeden z utworów Schulza (L'Affaire Tournesol - Przypadek Słonecznika) gdyż dowiedziałem się, że francuskie słowo tournesol oznacza słonecznik (czyli mnie :D). Pomyślałem, że może z nudów napiszę recenzję - a nie tylko siedzieć i grać...

Nawet nie bardzo mam pomysł za co się wziąć tym razem. Na pewno nie za żadne trollowanie itp. Ja nie troll (a byłem trollem - ale w World of Warcraft :D Szkoda, że bez topora bądź włóczni (różne odmiany) tylko z łukiem jak jakiś elficki frajer :D). 

Dzisiejszym albumem będzie Zeit (Tangerine Dream, 1972). Jedna z tych płyt, które mam a których chyba nie słuchałem całe wieki. Zresztą albumy TD z okresu The Pink Years są jednymi z najrzadziej słuchanymi przeze mnie. Pewnie gdzieś na dole są też główne płyty z późniejszego, Virginowskiego okresu. "Phaedra" to dopiero dość niedawno została przeze mnie przesłuchana (nie wersja 2005, którą wcześniej recenzowałem).

Zeit to trzeci album zespołu. Tym razem zespół jest pewny: idziemy w elektronikę. Edgar w wywiadzie powiedział (1980), że zrobili coś kompletnie eksperymentalnego. Dorzucili nawet wiolonczele. W instrumentarium zespołu znalazł się np. mellotron a Chrisowi Franke znudziła się perkusja (na Atem [1973] znajdujemy ostatnie perkusyjne brzmienia od Chrisa - na prawdziwej perkusji). 

Poza wiolonczelistami, gościnnie pojawił się Florian Fricke (Popol Vuh) - jeden z pierwszych posiadaczy tzw. Big Mooga w Niemczech (TD nie mieli tyle kasy na to wtedy). Wspierał on Tangerine Dream swoim big Moogiem. To było urządzenie w stylu tego:



Zeit jest też pierwszym "wielkim" albumem TD. Muzycy nagrali tylko 4 utwory ale całość trwa ok. 75 minut. W związku z tym wydano to na 2 płytach winylowych.

Już okładka sugeruje nam z czym tu mamy do czynienia.

Zespół zaczął odchodzić od rockowego brzmienia (chociaż zahaczali czasem o rocka) i zaczęli coraz bardziej skupiać się na elektronice. Traktowali to bardzo poważnie, nie tylko jako wstawki i urozmaicenia dla tradycyjnego rockowego brzmienia. Jeszcze w tym samym roku (1972) zespół dał pierwszy koncert wykorzystując tylko elektronikę (istnieje nagranie z niego, Tangerine Tree 52: Część 1 i Część 2 ). Wspomniany koncert został także wydany oficjalnie - jako bonusowy CD do reedycji albumu Zeit z 2011 roku.

Recenzja dotyczy tylko podstawowej wersji utworu - na podstawie remasteru z 2002 roku (choć posiadana przeze mnie płyta jest późniejszym "dodrukiem").

1szy utwór: Birth Of Liquid Plejades.

Utwór otwierają dziwne dźwięki. To zapewne wiolonczele, współgrające z tajemniczymi, kosmicznymi dźwiękami dodawanymi przez zespół i Floriana Fricke. Na początku wszystko jest dość ciche lecz po ok. minucie te klasyczne wtręty stają się głośniejsze. Ponadto mam poczucie iż nie od razu wszyscy czterej muzycy grają na swoich wiolonczelach. Nie ma zbyt wiele elektroniki, choć czasem coś się pojawia (np. 2:45 - te basopodobne pomruki to raczej syntezator). W 4 minucie mamy więcej elektroniki ale wciąż nie jest to dominujące brzmienie. Bezkształt nieśmiało próbuje przyjąć jakiś kształt. Dopiero w piątej minucie wiolonczela staje się raczej dodatkiem niż daniem głównym. 

Trudno opisać to bezbrzmieniowe, elektroniczne brzmienie. Nie ma tu melodii, rytm także jest nieistniejący. W 7 minucie wchodzi coś bardziej "normalnego" - organy. Po chwili pojawia się mellotron. Oto Afrodyta wynurza się z Kosmosu. Jej Piękno rozświetla mroki niezmierzonej, bezkresnej Czasoprzestrzeni. Bezkształt przybiera w końcu postać pięknej kobiety. Coraz piękniejszej i coraz bliższej ideałowi z każdą sekundą. Rodzą się One, rodzi się Piękno. Wielkie Oko zwraca się ku Nim i w zamyśleniu kontempluje oraz bezdźwiękowo adoruje najdoskonalsze Piękno. Teraz właśnie utwór nieco przypomina brzmienia znane z Alpha Centauri, poprzedniego albumu zespołu (1971). Więcej Kosmosu i dronów, więcej cichej i naprawdę elektronicznej medytacji. Afrodyta staje się Słońcem. Powoli i dostojnie kroczy w kierunku Słonecznego Tronu by go zająć oraz z tej dogodnej pozycji rozświetlać i upiększać nasz Układ Słoneczny. Muzycy przygotowali wspaniały soundtrack dla Niej. W niemym zapatrzeniu i w stanie elektronicznej medytacji adorują Jej Doskonałość i Urodę. Nieustanny, promienny Uśmiech rozjaśnia coraz większy obszar. Wszystkie cząsteczki i atomy chcą się Jej przyjrzeć i służyć. Nagle, z oddali słychać organy. Cały Kosmos stoi w miejscu. Czas na koronację. Najpiękniejsza zbliża się do Słonecznego Tronu. Kosmos cicho pomrukuje i pojękuje z zachwytu. Muzycy starają się oddać mistycyzm i tajemniczość tej sceny. Cały Wszechświat oczekuje na Jej skinienie. Słychać jak się formuje, rozszerza i układa. Atomy zbierają się w cząsteczki - a te chcą tworzyć i budować zgodnie z Jej wolą i życzeniem. Jej Korona świeci się niczym Słońce. Bezkresne mroki mandarynkowej czasoprzestrzeni zostały rozświetlone. Na samym końcu utworu słychać tylko Jej Światło. Kosmos w milczeniu kształtuje się dla Niej.

2gi utwór: Nebulous Dawn.

Mglisty świt. Rzeczywiście, tytuł pasuje do teg utworu. Ponure, tajemnicze brzmienia syntezatora i "refleksy dźwiekowo-świetlne", rozświetlające mgłę. Mgły zdaje się przybywać. Jest coraz więcej grozy. Noc jest ciężka, długa i nad wyraz mroczna. Każdy dźwięk zdaje się straszyć, nawet dźwięk "światła księżyca". Coś się dzieje, jakieś świsty, szumy. A może to Słońce się powoli budzi z nocnego snu ? Ok. 7:40 coś bardzo głośno hałasuje. Jakiś silnik? Maszyna? Może to jest coś, co generuje światło słoneczne? Nic nie przychodzi mi do głowy. Ciemna pustka. Chyba nawet gwiazd nie ma na niebie. 10:50 - coś się wzbija w powietrze i leci nad wodą. A może nurkuje i wynurza się co chwilę zaczerpnąć powietrza?  Pod koniec 13 minuty tajemnicza maszyna groźnie pomrukuje. Dalej nie umiem nic wymyślić. Muzyka do obserwacji Kosmosu ? Do medytacji? A może do leżenia naćpanym? :)

To wszystko jest strasznie ciężkie do opisania. Niby przywodzi jakieś obrazy, coś się w głowie pojawia ale z drugiej strony to jest tak ulotne, tak nierzeczywiste, że słowa nie potrafią oddać i opisać tych rojeń. Dopiero później takie długie błądzenie między dźwiękami i kreowanie długich oraz pobudzających wyobraźnię słuchacza pasaży stanie się ciekawsze. Tutaj są to tylko pionierskie, pierwsze kroki.

3ci utwór: Origin Of Supernatural Probabilities.

Pierwszy utwór w którym pojawia się gitara (?) albo są to organy lub współbrzmienie organ i gitary. Tajemnicze, ponure, nawet grobowe granie jest wzbogacane o kosmiczne odgłosy. Tradycyjny rock odchodzi w niebyt? Gitara staje się wyraźniejsza. Wciąż brzmi ponuro lecz na swój sposób delikatnie. W 3 minucie znika i zespół przechodzi w bardziej elektroniczne brzmienie. Po raz wtóry na tym albumie eksplorujemy niezbadane zakanarki Wszechświata. Ok. 4:30 coś dziwnego pulsuje. Może to są te tytułowe ponadnaturalne prawdopodobieństwa? Te pulsacje zdają się być czymś w rodzaju protosekwencera. Kolejny raz mamy do czynienia z bezkształtem i ciemnymi, ponurymi dźwiękami. Przesuwamy się do przodu, bardzo powoli.  Te pulsacje są naprawdę powolne. W 8 minucie coś się zaczyna dziać? Nadchodzi apokalipsa? Nieuchronnie poruszamy się w jakimś kierunku. Stopniowo przemierzamy nieograniczoną i nieogarnioną mroczną przestrzeń. Cały czas nic się nie dzieje. Przemierzamy jakaś krainę pełną świstów i buczeń. Jakaś nawiedzona część Kosmosu.  Ok. 15 minuty opuszczamy to miejsce i wchodzimy w część zamieszkaną przez duchy.  Nic nie buczy. Żadnych pulsacji. Pełna bezkresność i nieograniczoność Kosmosu. Końcówka jest bardzo eteryczna i "bezdźwiękowa". 18:55 - powracamy do brzmienia znanego z początku tego utworu.

Kolejna kompozycja o której ciężko coś napisać. Zespół odkrywa potencjał drzemiący w tych urządzeniach i próbuje je ujarzmić. Dla przeciętnego słuchacza nie ma tutaj zupełnie niczego. Nawet ja, fan TD, nie przepadam za tymi brzmieniami.

4ty utwór: Zeit.

Kolejny raz mamy do czynienia z bardzo ponurym i mrocznym brzmieniem. Basopodobnym pomrukom towarzyszą inne dźwięki. W drugiej minucie do całości dochodzi manipulacja kocim mruczeniem czy miałczeniem. Bezkresna ciemność. Wielkie nic i zarazem coś. Co jakiś czas coś zaświszczy czy przeleci. Kolejna wariacja na temat klimatów z poprzedniego albumu.

Zakończenie:

Dominuje tu dźwięk. Nie ma żadnej melodii ani rytmu. Przeważają barwy mroczne i tajemnicze. Prawie w ogóle nie ma tu niczego jasnego. Wydaje mi się iż można o tym utworze powiedzieć iż jest "gładki". Nie sprawia wrażenie "chropowatego" jak np. pierwszy utwór na Irrlicht (1972), solowym debiucie Klausa Schulze, gdzie dominują uszkodzone organy i zniekształcona do granic możliwości orkiestra (ale za to prawdziwa a nie mellotron). Oba albumy strasznie się dłużą przy odsłuchu. Zeit zdaje się brzmieć identycznie od początku do końca.

Strasznie nudziłem się przy odsłuchu tej płyty. Alpha Centauri chyba lepiej działała na wyobraźnię. Widać tu wspólną myśl ale chyba poprzedni album jest lepszy moim zdaniem. Do obu rzadko wracam, niezmiernie rzadko.

Komu bym polecił te pozycje? Fanom dark ambientu. I chyba tylko im, zwłaszcza chcącym poznać początki tego gatunku.

Ocena ode mnie ? 2. Parę fajniejszych momentów może i było. Nie jest to kompletna tragedia, ma swój urok. Ale tego wszystkiego jest za dużo. 4x18 minut. O ok. 20 minut więcej niż Irrlicht Schulza (i mniej więcej tyle samo co jego następca - Cyborg (1973)). Zdecydowanie nie jest to muzyka dla każdego. Mroki nie tylko TD ale i mroki całego gatunku (chociaż nie jest to już prehistoria ;)). Pozycja dla naprawdę odważnych (albo naćpanych?).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz