środa, 7 grudnia 2016

07.12.2016 - Nierewolucyjne odkrycie

Ostatnio sporo się u mnie działo. Remont pokoju oznaczał także przekopanie części kolekcji winyli mojego ojca, które były u mnie. Wśród nich znalazłem kilka interesujących rzeczy, które skrzętnie i chętnie przygarnąłem do siebie. Z tych warto wymienić np. kolejnego winyla The Rolling Stones (a ja dalej nie wyszedłem poza Out Of Our Heads...), debiut Joy Division (który mi się nie spodobał - sprawdziłem na youtube ze 2 utwory - kiedyś ściągnąłem i przesłuchałem ale też mnie nie porwało), jakąś płytę Jimiego Hendrixa (już wgrane na ipodzie - to, co nagrał i wydał za życia) czy przedmiot dzisiejszej recenzji.

W zremasterowanej wersji mojego pokoju pojawiła się m.in nowa wieża, na której czasem coś włączę. Recenzje jednak dalej piszę na podstawie odsłuchu z ipoda. Ale do rzeczy.

Dzisiejszy tekst jest (zaległym) prezentem mikołajkowym dla Słoneczka Agnieszki. Obiecałem, że będziesz mieć recenzję ale nawet nie miałem siły i ochoty wyjść do sklepu zrobić zakupów :(

Tekst będzie dotyczyć debiutanckiego albumu zespołu Exodus. Nie, nie jakiegoś thrash metalowego zespołu a polskiej grupy grającej rocka symfonicznego. Zespół ten powstał w okresie w którym SBB przeżywała zagraniczne sukcesy (co wyrażało się np. tym, iż zaczęli nagrywać płyty w Niemczech). Choć Exodus istniał w latach 1976 - 1984 to w tym okresie wydali zaledwie 2 albumy. Na marginesie dodam, że w pierwszej dekadzie XX w. ukazał się box ze wszystkimi (prawie - pominął tylko 1 składankę, wydaną zresztą grubo po rozpadzie zespołu) albumami zespołu wzbogacony o wznowienie składanki z ich singlami (pierwotnie wydanej w 1992 roku). Box ten zawierał także 2 albumy, które dopiero wtedy ukazały się w ogóle na rynku (choć były przygotowane znacznie wcześniej).


Niewiele wiadomo o samym zespole. Pierwszy album nagrali: Paweł Birula (wokal i gitara dwunastostrunowa), Zbigniew Fyk (perkusja i dodatkowy wokal), Władysław Komendarek (klawisze), Andrzej Puczyński (bas, gitary, syntezator i dodatkowy wokal), Wojciech Puczyński (gitara i bas, notabene brat Andrzeja).

Debiutancki album, The Most Beautiful Day (1980) uchodzi także za najlepszy ze skromnej dyskografii zespołu. Wcześniej słuchałem go tylko raz, w tym tygodniu. Muzykę ściągnąłem z ciekawości. Nie będę zdradzał swojej opinii. Przeczytajcie sami.

Płyta trwa niecałe 40 minut i przyciągnęła moją uwagę 20 minutowym utworem tytułowym zajmującym całą stronę B winyla.


Utwór otwierają delikatne choć ponure i złowieszcze klawisze. Całość się rozjaśnia po kilkunastu sekundach by ustąpić miejsca gitarom i perkusji. Wchodzi głos - mocny, męski, naprawdę piękny. Jeszcze mocniejszy jest w refrenie. Klawisze schodzą na drugi plan. Tekst nawiązuje nieco do biblijnej historii Arki Noego. Na początku trzeciej minuty mamy przejście a po nim solówkę. Przejście składa się z intrygującego motywu klawiszowego, który jest kontynuowany podczas solówki gitarowej. Koniec utworu - deszcz.

2. Stary Noe (film do pierwszego utworu zawiera też i tą piosenkę)

Dalej pada deszcz. Słychać delikatną, łagodną gitarę. Deszcz znika. Tym razem wokal jest łagodniejszy i delikatniejszy, jakby przeciwieństwo tego z poprzedniego utworu. Piosenkę ubogacają przejmujące, skromne zawodzenia syntezatora. Łagodne, chwytające za serce solo gitarowe zaczyna się ok. 2:25, otulone w smutne, elektroniczne dźwięki. Zgodnie z tytułem piosenki, tekst wyraźnie nawiązuje do Noego i jego Arki.

Utwory 1 i 2 są traktowane jako jedna ścieżka na winylu - wydania CD traktują je osobno.


Od razu wchodzimy w szybki i interesujący rytm. Nagłe ożywienie. Czuć radość i kolory w tej muzyce. Głos brzmi jak coś pomiędzy kobietą a mężczyzną. Tak jak poprzednio, syntezatory brzmią raczej jako dodatek niż danie główne (wyjątek: solo Komendarka w środku utworu, po którym następuje gitarowa solówka). Łagodna i sympatyczna nutka.


Smutny, rozpaczający syntezator otwiera utwór. Ubogacony jest on w basowe dodatki. Kiedy zanika, pojawia się gitara a syntezator zmienia swoje brzmienie na bardziej kosmiczne i tajemnicze. Kolejna łagodna piosenka. Uwielbiam te elektroniczne brzmienie, co się pojawia tu i tam. Wspaniała solówka Komendarka w 4 minucie. Po niej następuje jeden z lepszych gitarowych fragmentów w tym utworze. Stylowe i nawet sympatyczne zwieńczenie strony A płyty.


Po wypełnionej łagodnymi, delikatnymi oraz lirycznymi piosenkami stronie A, czas na danie główne - stronę B, tworzoną przez tylko jeden utwór. Tak długi czas trwania zwraca uwagę... i formuje pewne oczekiwania. Czy tytułowy utwór zaspokoi mnie i da mi dużą dawkę wrażeń?

Utwór otwiera gitara oraz klawisze, do których szybko dołącza perkusja. Muzycy grają szybciej niż na stronie A. Klawisze dodają nutkę tajemniczości i klimatu do całości. Bez nich muzyka ta byłaby pusta, nudna i wybrakowana. Po pierwszej minucie całość staje się "grubsza" dzięki szalonemu basowi. Szaleństwo Exodusu wciąż trwa. W drugiej minucie mamy kiczowatą melodię i wokal. W trzeciej minucie jest nieco ciekawiej. Jest przyjemnie, mięciutko i słodko. W piątej minucie mamy dziwną melodyjkę, tworzoną głównie przez klawisze. Muzyka nieustannie ewoluuje i się zmienia. Słychać przejście w stronę kolejnej sekcji. 
 
Tym razem, w 6 minucie, jest bardziej tajemniczo i nastrojowo. Robi się w końcu choć odrobinę ciekawiej. Nie ma tu szaleństw, jest za to lekka podniosłość (dzięki tym basowym wstawkom). Wchodzi wokal w 8 minucie. Znowu transwestyta śpiewa (?). Głos psuje to wszystko. Na szczęście szybko się zmienia. Teraz jest romantyczna strona Exodusu. Łagodna, delikatna i miła dla ucha melodia z lekkim, romantycznym, różowym odcieniem.

"Daj mi dłoń
Chodź, już nadszedł czas, by iść
Wokół nas jeszcze mrok
Lecz wiem, na pewno wiem
Tam, dokąd dojdziemy, już czeka nas
Ten najpiękniejszy dzień"
(fragment tekstu utworu)
 
W ok. 11:24 zaczynają się gitarowo-elektroniczne popisy. Tworzone jest przejście do kolejnej sekcji utworu. Delikatne szaleństwa ale wszystko jest utrzymane w ryzach przyzwoitości. Dziko jest w 13 minucie, na samym jej początku. Muzyka nabiera rumieńców, zwłaszcza dzięki szalonym klawiszom. Dzieje się sporo, nawet nieco gitary słychać. Najbardziej dynamiczna i aktywna część suity Ten najpiękniejszy dzień (jak na razie). Exodus daje czadu. Niestety, po niecałych dwóch minutach wracają nudne, smętne dźwięki. Znowu niewiele się dzieje. Gdyby nie bas i klawisze, chyba bym usnął. Wspaniałe dźwięki na tym nudnym tle. 

Utwór zbliża się ku końcowi. Po raz kolejny utwór rujnuje śpiew w stylu trans. Całość jest sympatyczna (poza wokalem). Znowu muzyka nabiera delikatnego, romantycznego, słodkiego różu. Zniekształcona gitara się popisuje, choć krótko. Na samym końcu, utwór zamyka powrót do motywy z samego początku. Niczym pętla. Wracamy do punktu wyjścia. Kończy się album.

Milutko, słodziutko, kolor(k)owo. Pluszowa i delikatna wersja rocka progresywnego. Takie w sam raz dla dzieci czy początkujących... żeby przeszły na Ciemną Stronę (Księżyca). ;)
 
Dwie strony płyty i dwa różne odcienie zespołu. Obu się słucha i odbiera nieco inaczej. Strona A - złożona z piosenek o różnych klimatach (zarówno tajemniczym - jak Widok z góry najwyższej, smutnym - Stary Noe oraz wesołym i pozytywnym - Złoty promień Słońca), kojarzy się z łagodnymi piosenkami, gdzie raczej muzyka stanowi tło niż danie główne. Strona B zaś skupia się na muzyce (przyprawionej szczyptą tekstu). Problem w tym, że danie główne średnio mi smakuje. Dla mnie jest nijakie, nie ma tego czegoś, tych barw i klimatu ze strony A. Takie zwykłe granie, by było miło i słodko. Jest to przyjemne w smaku ale zbyt pluszowe, puszyste. Można do tego wrócić, odprężyć się od mocnych i poważnych brzmień. Warto w każdym razie dać tej płycie szanse, jako i ja dałem. Stronę A oceniłbym na jakieś 4, może 4- zaś B, takie 2+, 3-. Całość niestety wychodzi ok. 3. Miłe dla ucha i przyjemne w odsłuchu ale danie główne zawodzi i to mocno. A może to ja miałem zbyt wysokie oczekiwania?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz