Kolejna porcja moich minirecenzji - tekstów krótszych ale bardziej treściwych. ;) W końcu przekopiowałem te, których nie ma tutaj a które zamieściłem na fb.
------
"Out Of Our Heads" - The Rolling Stones (1965)
"Out Of Our Heads" (1965) to trzeci album The Rolling Stones. Po raz
kolejny zawierał przede wszystkim covery - mniej lub bardziej znanych
artystów (z tej grupy znam tylko Chucka Berry'ego i to dlatego, że
Beatlesi nagrali jeden czy dwa jego utwory). Trzecia płyta się
zdecydowanie różni od pierwszych dwóch, również przede wszystkim
bazowanych na coverach.
Przede wszystkim - jak dla mnie, zespół
odszedł od okołobluesowej stylistyki (chyba najmocniej czuć tego bluesa
na debiutanckim albumie The Rolling Stones) i zamiast tego, zaczął grać
nieco mocniej. Nieco ostrzejsze brzmienie z początku mnie odrzuciło i
uznałem ten album za znacznie słabszy niż pierwsze dwa, wcześniejsze
wydawnictwa (w tym drugi album zespołu, wydany również w 1965 roku).
Wydawał mi się taki jakiś nijaki i nieco bezpłciowy, brakowało mu tego
czegoś, co urzekło mnie na debiutanckim albumie.
Zespół zaczął
grać nieco odważniej, z większą ilością efektów (np. brzmienie utworu
I'm Free czy fragment utworu Hitch Hike gdzie wyraźnie słychać iż
wokaliści są umieszczeni w różnych miejscach (nie umiem tego lepiej
opisać). W brzmieniu Out Of Our Heads jest bardzo mało harmonijki ustnej
(bodajże tylko w 1 utworze), instrumentu, który mnie się kojarzy przede
wszystkim z bluesem (choć muzykologiem nie jestem ).
Ciężko mi tu o sprawiedliwą i wyważoną ocenę bowiem nabrałem nieco
antypatii do tego albumu już na samym początku. Niemnie jednak, jest to
płyta jakoś słabsza od poprzednich. Może tylko trochę, może znacznie ale
wydaje mi się iż taką miarą "dobrości" może być ilość utworów, które mi
się szczególnie podobają. Na tej płycie - jakieś 4 na 12 a na debiucie
Stonesów - aż 10 na 12. To jest olbrzymia różnica.
Trzy
gwiazdki. Tylko 3* bo tylko 1/3 (4/12) utworów mi się szczególnie
podobała. Oby bardziej eksperymentalny i odważny Aftermath (1966) był
lepszy.
------
"Oxygene 7-13" - Jean Michel Jarre (1997)
Oxygene 7-13 (1997) w założeniu jest następcą i kontynuacją
oryginalnego Oxygene z 1976 roku. 20 lat które upłynęły od
międzynarodowego wydania Oxygene (1977, rok 1976 odnosi się do
oryginalnego wydania francuskiego) były bardzo burzliwe muzycznie. Z
epoki rocka świat muzyczny przechodził w epokę klubowego techno i
ogólnej fascynacji lekką, taneczną elektroniką. W międzyczasie lata
80-te były przede wszystkim domeną nieco kiczowatego ale sympatycznego
popu i synthpopu. Jean Michel Jarre również postanowił wpisać się w nową
rzeczywistość muzyczną i spróbować nagrać coś w nowszym, świeższym
stylu i w zgodzie z aktualnymi trendami w modzie (nie mylić z Depeche
Mode). Tak zapewne narodził się pomysł i wizja Oxygene 7-13.
Jak
można się domyśleć i wywnioskować z samego tytułu, album ten tworzy 7
utworów. Myliłby się jednak ten, kto myślałby iż Oxygene 7 jest
logicznym ciągiem dalszym Oxygene 6. Tak się niestety nie stało (choć
wówczas na rynku pojawiły się zestawy płytowe zawierające oryginalne
Oxygene jak i Oxygene 7-13 - sam posiadam taki box, wzbogacony o
niedostępne nigdzie indziej Re-Oxygene - składankę z remixami Oxygene
7-13). Oba te albumy to zupełnie osobne i niemalże nie powiązane ze sobą
wydawnictwa. Zapewne podobnie będzie z zapowiedzianym niedawno przez
Jarre'a Oxygene 3, który ukaże się jeszcze w tym roku - także w formie
zbiorczej (trylogia Oxygene).
Oxygene 7-13 poniekąd bazuje na
sławie i pozycji swojego starszego, analogowego brata ale w
rzeczywistości jest albumem zupełnie nowym i świeżym. Sporadycznie
odwołuje się do niektórych brzmień znanych z oryginalnej płyty ale
wpisuje je w nowe dźwięki, nowe "środowisko muzyczne". Wiele tych
zapożyczeń czy nawiązań do kultowego już pierwowzoru nie ma - zaledwie
dwa: Oxygene 9 nawiązuje do klimatów Oxygene Part 1 ale nadaje im nową
formę i je zdecydowanie odświeża brzmieniowo zaś Oxygene 13 to skrócona,
przyśpieszona i bardziej rytmiczna wersja Oxygene Part 6. Przynajmniej
te dwa powinny się "rzucić w ucho" osobie znającej oryginalne Oxygene z
1976 roku.
Nowe Oxygene brzmi zdecydowanie odmiennie od
oryginału. Brzmienie Oxygene 7-13 jest znacznie bardziej dynamiczne i
szybsze. Także więcej jest tu sekwencerów (szczególnie w Oxygene 11 i
12). Dużo klubowych rytmów, które na pewno pobudzą kogoś niczym dobra
kawa. Poza Oxygene 9, nie ma tu niczego z oryginału - Oxygene 7-13 to w
praktyce jego przeciwieństwo (choć Oxygene z 1976 zgrabnie łączy
medytacyjne, ambientowe klimaty z rytmicznymi i chwytliwymi melodiami to
jednak Oxygene 9 pełni raczej rolę przerywnika). Oxygene 7-13 można
określić jako płytę skoncentrowaną na rytmie a nie na brzmieniu.
Warto zwrócić uwagę na to, że Oxygene 7-13, mimo znacznie odmiennego
stylu i brzmienia, nawiązuje swoją formą do swojego przodka z lat
siedemdziesiątych. Praktycznie wszystkie utwory się ze soba łączą i
tworzą prawie spójną całość. Dobrze to słychać np. w końcówce Oxygene 11
(elektroniczne efekty nieco nawiązujące do niektórych brzmień z lat
70-tych) i na samym początku Oxygene 13. Poczucie spójności wzmacnia
pewna jedność stylistyczna wszystkich utworów na płycie (co nie oznacza
iż są one klonami albo są na jedno kopyto).
Oxygene 7-13 to dobry
album ale porównywanie go do oryginalnego Oxygene to jak porównywanie
"malucha" (Fiat 125p bodajże) do Ferrari - niby i to samochód, i to
samochód ale jednak dzieli je spora przepaść i dystans. Niewiele jest
elementów łączących obie te płyty a różnice są zauważalne "gołym uchem".
Można wręcz odnieśc uczucie, że nazwanie tej płyty Oxygene 7-13 to po
prostu zabieg marketingowy (oryginalne Oxygene to najbardziej
rozpowszechniony i najbardziej kojarzony album Jean Michel Jarre'a)
mający na celu poprawienie zysków poprzez doczepienie do nowej muzyki
łatki kontynuatorki magnum opus JMJ z 1976 roku. Można się o to spierać i
dyskutować. Ale z mojego punktu widzenia (i z punktu widzenia celu
pisania recenzji) najważniejsza jest muzyka. Stąd, moja ocena uwzględnia
przede wszystkim walory muzyczne. Dlatego też Oxygene 7-13 zasługuje na
co najmniej 4. Sympatyczny w odsłuchu ale na dłuższą metę się nudzi -
wszystko jest zbyt podobne i nie ma tu wielu niuansów na których można
się skupić i "zawiesić ucho".
Myślę iż płyta ta nie spodoba się
osobom nie lubiącym nowocześniejszych brzmień. Tu jest bardzo
nowocześnie. Jarre świetnie się wpisał w nowsze trendy muzyczne.
Zaproponował dzieło aktualne z obecnymi trendami i wymogami rynku i
jednocześnie tchnął w nie odrobinę starego ducha (poczucie jedności i
spójności tej muzyki oraz kilka odwołań do swojego klasyka). Czy z
nadchodzącym Oxygene 3 będzie podobnie czy jednak skończy się tylko na
szumnych zapowiedziach i kuszącej okładce, nawiązującej do Oxygene z
1976 roku ?
--------
"Zoolook" - Jean Michel Jarre (1984)
Pod tym chwytliwym i intrygującym tytułem kryje się kolejna
eksperymentalna płyta tego muzyka. Tym razem Jarre postanowił ubogacić
się kulturowo i wprowadzić językowe multikulti do swojej muzyki.
Zoolook słynie przede wszystkim z olbrzymiej ilości sampli wokalnych i /
lub rzeczywistego głosu ludzkiego. Mamy tu wykorzystane wiele języków
(pojawia się m.in angielski, chiński, niemiecki, polski, język
eskimosów). Album łączy w sobie wieloetniczność z syntezatorowym
kosmopolityzmem.
Jarre eksperymentuje także z cięższymi,
mroczniejszymi brzmieniami. Spora część utworów Ethnicolor i Diva to
przede wszystkim muzyczny mrok okraszony bogactwem językowym naszej
planety. Jarre chyba nie byłby sobą jakby do tego wszystkiego nie
wtrącił bardziej chwytliwych i rytmicznych sekcji. Tu taką rolę pełnią
przede wszystkim single z tego albumu: Zoolook i Zoolookologie.
Warto wspomnieć też o drugiej części utworu Diva i Blah Blah Cafe. Są to
nagrane ponownie kompozycje wykorzystane wcześniej w ramach happeningu
"Music For Supermarkets " (1983). Jarre wówczas, zainspirowany wystawą
związaną z tym projektem, postanowił iż płyta ta będzie unikatowym
dziełem sztuki i zniszczył taśmę-matkę (później pozwolił puścić płytę w
radio - wszystkie kopie Music For Supermarkets w necie pochodzą
prawdopodobnie z tej transmisji radiowej). Płyta winylowa z tym albumem
istnieje do dzisiaj, choć tylko w jednym egzemplarzu. Część utworów
ukazała się na innych płytach Jarre'a w odświeżonej i zmodyfikowanej
formie.
Co jeszcze proponuje Jarre na Zoolook? Dużo nowoczesnych i rozrywkowych brzmień. Album ten naprawdę zachęca do tańca.
Od strony technicznej, jest to rozwinięcie eksperymentów z samplingiem z
poprzedniej płyty muzyka (Magnetic Fields, 1981). Tu Jarre poszedł
jeszcze dalej - samplował całe frazy, wyrazy i odgłosy. Bez nich, płyta
ta byłaby totalnie nijaka.
Zoolook jest dość interesującym
albumem o bardziej nowoczesnym, może nieco industrialnym brzmieniu. Choć
poprzedni album muzyka był znacznie łagodniejszy i łatwiejszy w
odbiorze to jednak Jarre odrzucił prostotę formy na rzecz bardziej
skomplikowanej i odważniejszego brzmienia. To słychać zwłaszcza w tych
"głównych" utworach - Ethnicolor i Diva a także w krótszym, tajemniczym i
w pewnym sensie hipnotyzującym oraz urzekającym Wooloomooloo.
Gdybym miał wymyślić jakiś slogan, pod którym reklamowałbym ten album,
to z pewnością bym skorzystał z tego, który ukułem podczas odsłuchu tej
płyty: Elektroniczna oda do multikulturalizmu.
Całość oceniam
dość pozytywnie i dobrze. Zaskakująca forma i wiele ciekawych pomysłów
(np. druga część kompozycji Diva - "piosenka afrykańskiej księżniczki").
Płyta nie tylko dla orędowników multikulturalizmu, choć nie każdemu
podoba się nacisk na elektroniczne brzmienie (dla odmiany, pojawiają się
tutaj gitary, w tym basowa - których jakoś nie wyczułem).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz