wtorek, 28 października 2014

28.10.2014 - I słowo ciałem się stało - "Ze słowem biegnę do ciebie" SBB

W dzisiejszym "odcinku" opiszę płytę do której dość długo się zabierałem. Planowałem coś o niej napisać. Ta płyta wpadła mi w ucho od pierwszego przesłuchania. Dość wysoko ją sobie cenię. Strasznie się ucieszyłem gdy kupiłem boxa z tym albumem (sparowanym z "Nastroje" z 2001). Album ten nosi tytuł "Ze słowem biegnę do ciebie" i został wydany w 1977 roku. Jest to już druga płyta polskiego SBB którą mam przyjemność opisać na moim blogu. Recenzja dzisiejsza jest wyjątkowa z jeszcze jednego powodu: otóż płytę do dzisiejszego "odcinka" wybrała (z dość skromnej aczkolwiek ciekawej) z listy moja przyjaciółka Weronika. :) Mam nadzieję, że w Łodzi będziesz świecić tak samo mocno jak w Warszawie, mimo swoich problemów. :) Innymi słowy - do Ciebie właśnie dzisiaj biegnę ze słowem. ;) Recenzję tą dedykuję właśnie Jej. :)

"Ze słowem biegnę do ciebie" jest to 5 album zespołu. Jest to jedna z najlepszych płyt zespołu. Dwie, długie (20 minut) suity. Dużo ciekawych motywów dźwiękowych oraz najlepszy, nieśmiertelny, skład zespołu - Józef Skrzek (instrumenty klawiszowe, gitara basowa, śpiew), Antymos Apostolis (gitara), Jerzy Piotrowski (perkusja). Utwór 1szy, tytułowy, posiada także tekst napisany przez J. Mateja. Wydanie z 2006 roku (które posiadam) zostało wzbogacone o wyjątkową, wydłużoną do 30 minut, wersję utworu Odejście (wersja z któregoś z koncertów z 1976 roku, studyjna wersja ukazała się na wspomnianym wcześniej "Wołaniu o brzęk szkła" jako strona B tejże płyty). Dodatkowym walorem jest kosmiczna okładka:

"Ze słowem biegnę do ciebie" (1978) - okładka  



Warto wspomnieć iż odsłuch dzisiejszej recenzji nastąpi z oryginalnej płyty (ale odtwarzacz ustawiony jest na mono) a nie plików FLAC lub ogg mono. Jest to kolejna forma podkreślenia wyjątkowości i wywyższenia tej recenzji nad inne (dla Weroniki :)). Niestety, jest to druga już recenzja (po niedawnym "Exit") która odbywa się poprzez słuchawki inne niż Superluxy. Moje wierne, o nieskazitelnie pięknym dźwięku słuchawki zmarły śmiercią naturalną. Żyły mniej więcej 2 lata. Cześć ich przetwornikom. [*]


Tytułowy utwór rozpoczyna się dość kosmicznie. Jesteśmy wystrzeliwani w kosmos i lądujemy. Powtarza się to kilka razy. W międzyczasie wchodzi perkusja Piotrowskiego. W 50 sekundzie wchodzą jedne z najpiękniejszych dźwięków! Skrzek jest wirtuozem syntezatorów. Mówię to z pełną powagą i świadomością. Brzmienie jest ciekawe i obfite w wydarzenia dźwiękowe. Rytm jaki się ukształtował jest wciągający. Czasem wydaje się, że jest dwóch klawiszowców a nie tylko sam jeden, mistrzowski Skrzek. Ok. 2:40 - dźwięki narastają i nadchodzi czas bardziej rockowej partii. Syntezatory schodzą nieco na dalszy plan. Pałeczkę przejmuje Apostolis. 4 minuta - zwieńczenie rockowego intra. Zaczyna się robić kosmicznie. Gitara zanika, tak jak i perkusja. Wchodzimy w Kosmos. Skrzek pokazuje nam "tysiące planet, czerwonych, niebieskich" (cytat z tekstu utworu). Przed 6 minutą zaczyna się wokal. Jest głęboko ale delikatny. Brzmi niczym głos kogoś władającego tą nieskończoną, wszechodległą przestrzenią. Słychać też basy - chyba z gitary basowej. W 7 minucie mamy powrót gitary Antymosa i kolejną zwrotkę wiersza Mateja. Nie jestem pewien czy te basy są z syntezatora czy z gitary. Skrzek śpiewa i gra jednocześnie. 8,5 minuta - znowu mamy kolejną minimalistyczną cząstkę. Brzmi podobnie do części kosmicznej - także Skrzek śpiewa przy (pozornej) ciszy. Chwytam uchem każdy, nawet najdelikatniejszy Dźwięk i Słowo. Weronika - "Wciąż się uśmiechaj, na skalpel za wcześnie" (cytat z tekstu). Zapamiętaj to sobie i świeć mocno swoim uśmiechem. :) 11 minuta - naprawdę, przydałaby się orkiestra. Może nie byłoby tak minimalistycznie. 11.50 - znany już Wam cytat pada ("I każde słowo niech będzie kuliste [...]"), którego użyłem przy recenzji "Logos" Tangerine Dream. 12.45 - wciąż mamy swoisty rockowy minimalizm. 13.15 - zaczyna się "popisówa". Muzycy pokazują swój talent. Trio talentów. 1+1+1 = SBB. Muzyka jest intrygująca i ciekawa. Mimo ograniczeń (chcieli aby ten album był zrealizowany wraz z orkiestrą) nie poddali się i zrobili majstersztyk. 15 minuta - kolejna zmiana. Tym razem jest bardzo rytmicznie. Taki wesoły element w tej tajemniczej i nieco mrocznej muzyce. Kiedy Skrzek skończył śpiewać, utwór stał się bardziej progresywny i rytmiczniejszy. Ok. 16.30 mamy znowu kolejną tajemniczą, niczym Spodek Tajemnic, część. Odlatujemy nim w Skrzekokosmos moogowy. Minimalizm dźwiękowy otacza moje ucho. Oto powrót jego głosu. Znowu pokazuje nam swoje "tysiące planet, czerwonych, niebieskich". Zachwyca się nad pięknej tej naszej, jedynej - Ziemi. Ten utwór jest peanem pochwalnym dla Matki Ziemi i nas, ludzi - wszystko nazwiemy na tysiąc różnych sposobów (bogactwo lingwistyczne ludzkości). Właśnie zakończyła się część pierwsza - na sposób elektronicznie kosmiczny. Tylko Skrzek i jego sprzęt. Dźwięki niczym miganie tysięcy gwiazd. A jedną z nich jesteś Ty, Weroniko. ;) Uśmiechnij się! :)



Drugi utwór nosi tytuł "Przed premierą". Jest to kompozycja czysto instrumentalna. Rozpoczyna się mrocznie i tajemniczo - głębokie pomruki syntezatorów. Po chwili wchodzą klawisze. Bardzo epicki początek do którego dołącza się coraz głośniejsza perkusja Piotrowskiego. Zapowiada się bardzo fajnie. Pierwsza minuta jest niesamowita. Dalej jest równie ciekawie i fajnie. W 1.40 wchodzi nowy motyw - muzycy bawią się swoją muzyką. Muzyka przypomina muzykę z "SBB" (tzw. Amiga Album) z 1978. Troszkę więcej agresji doszło w 3 minucie. Dominują syntezatory wzmocnione perkusją. SBB ukazuje swoim improwizacyjne oblicze. Utwór jest bardzo żywy i niesamowicie zmienny. Jeden motyw nie ostaje się długo. 4 minuta przynosi kolejną szybką i rytmiczną część. Właściwie co kilka sekund coś się zmienia! Bogactwo dźwięków i ich różnorodność przypomina różnorodność języków Ziemian. W "Przed premierą" wyraźnie słychać, że to Skrzek jest liderem zespołu. Gitara jest gdzieś na drugim a może na siódmym planie ( :)). Pierwsze skrzypce gra Józef i jego elektroniczne dźwiękowe machiny. W 7,5 minucie mamy rytmiczną część z wyraźną gitarą Apostolisa. Teraz syntezatory grają "drugie skrzypce", zeszły bardziej na tło. Skrzek odzyskuje dominację i władzę niczym samiec alfa w 9 minucie. Cały czas muzyka jest żywa i rytmiczna. Bogata w wydarzenia i zmiany. Przed 10 minutą i w niej samej mamy kolejną porcję kosmicznego minimalizmu. W 12,5 minuty jest jedna z moich ulubionych części tego utworu. Bogaty bas oraz ciekawe dźwięki. Skrzek chyba jednocześnie gra na gitarze basowej i na klawiszach albo te basy to również robota syntezatora. W 14 minucie jesteśmy wciągani w kosmiczną dziurę (przy akompaniamencie perkusji). W 15 minucie mamy podniosłą, nieco uroczystą sekcję. Oto idzie bohater - Józef Skrzek. Lider zespołu. Władca SBB. ;) Sekcja ta przeciąga się do 17 minuty. 17.30 - znowu lecimy przez jakąś czarną dziurę czy coś. Wędrujemy po kosmosie. 18 minuta. Kosmoturbulencje! Tracimy prędkość! Mayday! Mayday! Pyk. Koniec z nami. Następuje powrót do początku. Końcówka tego utworu brzmi jakby ciąg dalszy początkowej sekcji, znanej Wam z pierwszej minuty tego utworu. Brzmi to tak jakby zespół "doimprowizował" przestrzeń między tymi dwoma częściami. Wraz z ostatnim dźwiękiem "Przed premierą" kończy się też ten album.

"Ze słowem biegnę do ciebie" to niesamowita, wciągająca płyta. Nie jest za długa (38 minut z kawałkiem) lecz utwory są na tyle długie iż zespół jest w stanie pokazać swoją wirtuozerię i talent. Jedna z najlepszych w dyskografii SBB lecz pomijana na koncertach. Zespół rzadko kiedy grał "Ze słowem biegnę do ciebie". Jeden z występów zawierających ten utwór na żywo został zarejestrowany na kasecie video i ukazał się na DVD (wielokrotnie, najnowsze wydanie - "Live in 1979" z 2006 - koncert z Warszawy, Jazz Jamboree '79). Mamy tu kosmiczną wersją rocka progresywnego. Czystą klasykę od zespołu. Muzyka jest zdominowana przez syntezatory Skrzeka. Nic dziwnego, w końcu jest on wpisany jako jedyny kompozytor obu utworów. Zespół rockowy zagrał coś, co było pomyślane na orkiestrę. Ciężko jest opisać tą muzykę, jej piękno. Nie będę się dłużej rozwodził nad tym - w zasadzie wszystko, co nagrał skład Skrzek - Apostolis - Piotrowski jest świetne i godne polecenia. ;) 

"Ze słowem biegnę do ciebie" jest jednym z najczęściej słuchanych przeze mnie albumów SBB. Bardzo często do niego wracałem na początku mojej znajomości z tym niesamowitym zespołem. Mój 5* werdykt jest więc nieco nieobiektywny. Ale kto powiedział iż recenzje muszą być obiektywne? Najlepszą recenzją jest Wasze ucho więc sami posłuchajcie Muzyki.

sobota, 25 października 2014

"Exit" czyli Mandarynkowe Wyjście czy może raczej Wejście? - 24/25.10.2014

Dzisiaj (a w sumie raczej jutro gdyż 99% tego tekstu powstało 25.10) przedmiotem recenzji jest album Tangerine Dream "Exit" z 1981 roku. Era Virginowska zbliża się ku końcowi. Zespół coraz bardziej idzie w instrumenty cyfrowe (ale jeszcze nie wirtualne - te dopiero, z tego co wiem, pojawią się na albumie "Optical Race" z 1988, "grane" na komputerze Atari ST). W trakcie tej ery przemianie uległy koncerty grane przez zespół - od improwizowanych orgii dźwięków do stałej listy utworów granych mniej więcej podobnie przez całą trasę (ze sporą ilością nowych utworów). Erę "Live! Improvised!" (tytuł jednego z wielu bootlegów zawierających nagrania ze słynnego koncertu TD z katedry Notre Dame z grudnia 1974 roku) wieńczą dwa koncerty, bodajże z 31.01.1980. Są to ostatnie improwizowane występy zespołu, stanowiące przy okazji mandarynkowy debiut Johannesa Schmoellinga (niezapomniane fortepianowe solo na Quichotte Part One!). Część z tego pojawiła się na albumie "Tangram" i na koncertowym "Quichotte" (zwanym także "Pergamon"). Od 1980 roku, na dłuższy czas bo aż do 1983 roku, zadomowił się jeden z utworów z dzisiejszej płyty - "Choronzon". Grany był na bis, bardzo długi zresztą. Znane są wykonania trwające aż 12-13 minut (studyjna wersja trwa 4 minuty) !

Album "Exit", poza swoistym wejściem i Wyjściem ma także polityczną odsłonę i interpretację. Jest to wezwanie do zakończenia Zimnej Wojny i zbrojeń nuklearnych. Lider zespołu, Edgar Froese, posunął się nawet do zaaranżowania darmowych egzemplarzy albumu dla Rosjan, od ludzi mających pewną władzę i miejsce w politycznej strukturze aż po zwykłych, szarych obywateli. Odbył się nawet koncert na rzecz rozbrojenia (29.08.1981, na kilka dni przed premierą "Exit"). Nie jest to zresztą pierwszy polityczny incydent zespołu w tych czasach. Ale nie jest to tematyką niniejszego tekstu.

Płytę tworzy 6 utworów. W oczy rzucają się ich czasy trwania - najdłuższy ma 9 minut. Cały album zaś trwa 36,5 minuty. Brzmienie jest także inne - nawet pod koniec lat 70. nikt nie spodziewałby się usłyszeć tak pozytywnego utworu jak "Choronzon". Od tej pory, z rzadkimi przerwami (np. "Poland" z 1984 - 4x 20 minut czy "Live Miles" z 1988 - 2x 30 minut), utwory TD stają się zdecydowanie krótsze. Sam zespół także zaczął zyskiwać większe rzesze fanów dzięki nowemu środkowi przekazu - soundtrackom do filmów (jeden z najbardziej znanych - "Thief" z 1981).

Okładka albumu tylko w wersji amerykańskiej (1989) nawiązuje do tytułowego "Wyjścia". Wersja Virginowska z 1995 ma paskudną, niezwiązaną z albumem okładkę. Najwyżej przypomina widok zza krat na Księżyc i niebo. Jakoś średnio mi to pasuje do klimatu tej płyty. Przy okazji, jest to jeden z najtrudniej dostępnych albumów Virginowskich TD.


(Okładka wyd. USA, 1989)

 (Okładka wyd. Virginowskiego, 1995)


Po dość obfitym w informacje wstępie, czas na właściwą część niniejszego tekstu. Niestety nie ma dobrego filmu na YT z całością albumu, więc będę załączał do każdego akapitu "jego" utwór.

Pierwszy utwór na "Exit" to "Kiew Mission" czyli Misja Kijowska. Utwór rozpoczyna się od uderzeń w perkusję, coś na kształt gongów a potem syntezatorowych "szeptów". Wchodzi perkusyjny rytm i "drgania". Jeszcze w 1szej minucie pojawia się sekwencerowy rytm, ubogacony oczywiście przez klawisze. Całość brzmi dość epicko, niczym muzyka dla jakiegoś superbohatera. W utwór wpleciony jest także rosyjski tekst (za Voices In The Net: jest on o pokoju i komunikacji). Warto wspomnieć iż ten utwór w wersji wokalnej pojawił się tylko na wspomnianym wcześniej koncercie na rzecz rozbrojenia. Po fragmencie wokalnym, zmianie uległa partia klawiszowa. Sekwencer powraca pod koniec 3 minuty. W 4,5 minucie mamy przejście do kolejnej sekcji utworu. Podobnie brzmią niektóre fragmenty "Poland", tak zimowo i tajemniczo. Druga sekcja "Kiew Mission" ma konstrukcję podobną do poprzedniej - także jest wspierana przez sekwencer (?) a główną rolę grają klawisze i melodie wygrywane przez muzyków. W niej nie pojawia się żaden głos (poza "głosopodobnymi" dźwiękami z syntezatorów). W pewnym momencie, w 8 minucie rozpoczyna się trzecia część - tajemnicze pomruki, zarówno "wokalne" jak i syntezatorów. "Wycie" trwa zaledwie krótką chwilę i na koniec powraca motyw z drugiej sekcji. Wybaczcie braki i pewną ubogość tego tekstu - w takich utworach jakoś nie ma (wiele) miejsca na moje wizje. :)


(Kiew Mission, wersja studyjna, 1981)

Drugi utwór nosi tytuł "Pilots Of Purple Twilight" (Piloci Fioletowego Zmierzchu). Jest to dość rytmiczna, chociaż monotonna kompozycja. Sekwencer brzmi niczym silnik pojazdu tytułowych Pilotów. Całość sprawia charakter zapisu dźwiękowego pracy ich maszynerii. Dopiero później robi się trochę ciekawiej. Z drugiej strony, tło, to, co jest "pod spodem", "z tyłu" w tym utworze jest nieco hipnotyzujące. W późniejszej części mamy także dźwiękowy opis ich manewrów. Warto wspomnieć iż zespół grywał ten utwór w ramach koncertów w USA w 1986.


(Pilots Of Purple Twilight, wersja studyjna, 1981)


Trzeci kawałek - Choronzon! Otwiera go bardzo rytmiczna perkusja. Jest to krótki ale żywy kawałek. Grany od 1980 roku, na płycie uległ przede wszystkim skróceniu (wspomniałem iż potrafili go "bisować" przez 12-13 minut? :)). Trochę (?) zbyt wesoły w tym zbiorze kompozycji studyjnych. Jest to najweselszy i najrytmiczniejszy oraz najżywszy utwór na płycie "Exit". Wersje koncertowe brzmiały dość podobnie do tej studyjnej (1980-1981 - na bis, 1982-1983 - w ramach 1szej części koncertu). Końcówka brzmi jakby utwór się "posypał", "rozwalił". Jeden z klasyków zespołu, tak jak np. Logos (Velvet Part) (o którym wspomniałem w tym tekście ).


(Choronzon, wersja studyjna, 1981)

Czwarty utwór to utwór tytułowy - "Exit". Rozpoczyna się od hipnotyzującej sekwencji dźwięków (w tym czegoś w rodzaju "trzaskających drzwi"). W 53 sekundzie wchodzą klawisze. Utwór stylistycznie (zwłaszcza partia klawiszowa) kojarzyć się może z "Kiew Mission", pierwszym utworze na tej płycie. W 2:15 mamy bardzo ciekawą partię. Szybka, rytmiczna a tło wciąż jest identyczne. Czyżby zespół uwięził się we własnym utworze? Wejść weszli ale potem nie mogli wyjść? Czy wszechmocne TD stać tylko na dogrywanie "efektów specjalnych" do jednostajnego tła? Wbrew pozorom to nie jest zły kawałek. Trochę się w nim dzieje. Utwór bardzo rzadko grany na koncertach, z takich głośniejszych wykonań - koncerty w 1997 i 2010 (koncert w Lizbonie, jedyny na jakim grali ten utwór).


(Exit, wersja studyjna, 1981)

Kolejny utwór to "Network 23". Tajemniczy, dziwny początek prowadzi nas do utworu bardziej w stylu Choronzon. Oba te utwory zostały sparowane razem na 7" singlu. Zdecydowanie mają potencjał. "Network 23" sprawia wrażenie żywszego i bardziej zmiennego niż "Choronzon". Zawiera sporo ciekawych efektów dźwiękowych. Troche takie Mandarynkowe disco. Można się do tego poruszać ale zalecana jest Elektroniczna Medytacja (Łapiecie? To jest polskie tłumaczenie tytułu ich debiutanckiego albumu) Nigdy nie był grany na koncertach (a szkoda).



(Network 23, wersja studyjna, 1981)

Czas na ostatni utwór - "Remote Viewing". Zaczyna się bardzo tajemniczo i groźnie. Brzmi jakby jakaś elektroniczna muzyka z horroru. Z każdym dźwiękiem oczekujemy potwór z piekła rodem. Groza i napięcie rośnie. Strach się bać. W drugiej minucie chyba Coś zaczyna się wykształcać z tego utworu. W 2,5 minucie mamy wejście sekwencera i "gwizdanych" klawiszy. Mimo pewnej dozy pozytywności, utwór wciąż zachowuje swoją tajemniczą twarz. Utwór poddaje się powolnej ewolucji. Z koszmaru z Ulicy Mandarynkowej utwór przerodził się w miłe dla ucha plumkanie. Elektroniczne Brzydkie Kaczątko? Jest to kolejny utwór z niby-zakończeniem. Jest ono w pewnym sensie urwane. Utwór "wyszedł" a my zastanawiamy się czy to naprawdę koniec? A może nasza płyta jest uszkodzona? :) Dalsze rozważania nad tą kwestią pozostawiam czytelnikom. :)


(Remote Viewing, wersja studyjna, 1981)

Nie jest to zły album. Jest on zauważalnie odmienny od swojego poprzednika, "Tangram". Pokazuje on nową stylistykę zespołu i kierunek zmian. Nie oznacza to oczywiście iż Tangerine Dream nie będą komponować dłuższych utworów (np. "Mojave Plan" z "White Eagle", 1982). Więcej rytmu, automatów perkusyjnych i sekwencerów. Pewnego rodzaju podsumowaniem tej ery w historii brzmienia TD jest koncertowy album "Poland" (chociaż wydany w 1984 w ramach tzw. The Blue Years ale muzyka, formalnie rzecz biorąc, jest jeszcze Virginowska). Jest to album wyjątkowy gdyż wskazuje na zmiany w muzyce zespołu. Przynosi kilka perełek do wielkiej składnicy "fajnych kawałków" TD (chociaż tak na dobrą sprawę, chyba tylko "Choronzon" się ostał w niej na dobre - reszta to "fajne ale w odsłuchu całej płyty a pojedynczo raczej tylko na koncertach"). Nie jest to wybitny album i zespół nawet w tym okresie nagrał lepsze (np. wspomniany przeze mnie "Logos" z 1982) to nie można powiedzieć o nim, że jest zły. Na miano przeciętnego również nie zasługuje. Po prostu dobry. Co wyszło z Wyjścia? 4* i nic więcej.

Recenzja ta byłaby niekompletna bez udzielenia odpowiedzi na pytanie postawione w jej tytule. Wbrew tytułowi, jest to raczej wejście. Wejście w nowe brzmienie - bardziej zrytmizowane i w formie strawniejszej dla człowieka (nie każdy lubi wielkie 20-30 minutowe monstra ;)). A dlaczego "Exit" a nie Entrance? Po pierwsze - wiedzieli, że nazwę "zaklepie" Klaus Schulze ("En=Trance", 1988) ;) Po drugie - powody polityczne. "Wyjście" z ery zimnej wojny, z ery nuklearnego niepokoju, atomowej niepewności jutra.

W ten sposób przekazałem wszystko, co chciałem przekazać w niniejszym tekście. Zatem żegnam się z Wami moi Czytelnicy i zostawiam Was w niepewności co do mojego kolejnego tekstu. Nigdy niewiadomo czy będę chciał coś jeszcze napisać. :)

PS. Zastosowałem nowe formatowanie tekstu - wyjustowana całość, bez wcięć jako "wejście" akapitu i linijka odstępu między akapitami. Mam nadzieję, że teraz jest czytelniej i w ogóle lepiej. :)

PS2: Przy pisaniu tekstu korzystałem z nieocenionego źródła wiedzy o TD jakim jest VITN (Voices In The Net) .

PS3: Edytowałem tego posta - dodałem filmik z Remote Viewing. Zapomniałem tego zrobić w trakcie pisania. Przepraszam.


piątek, 10 października 2014

10.10.2014 - Historia pewnej miłości muzyką pisana...

      Witajcie po dłuższej przerwie. Dawno nic nie pisałem - z przyczyn różnych. W międzyczasie przeprosiłem się z Schulzem (jeszcze nie do końca ale jesteśmy na dobrej drodze :P). Kolekcja jak i mój brzuch się powiększają tylko ten blog marnieje. Dość niedawno sobie znowu o nim przypomniałem. W dzisiejszym tekście postaram się Wam przybliżyć album który skłonił mnie do napisania czegoś tutaj. Jest to jedna z tych lepszych płyt mojego pierwszego Mistrza - Jeana Michela Jarre'a.
     Tytuł niniejszego tekstu sugeruje iż znowu do czynienia mieć będziecie ze swoistym miksem recenzji i opowiadania. Nie raz stosowałem ten zabieg literacki w swoich tekstach. Ciekaw jestem Waszych opinii.
     Pozwólcie iż od razu przejdę do samego meritum. Nie bardzo wiem co napisać o tym albumie. Niech przemówi muzyka! Oto cały album. Nie jest przesadnie długi - tylko 35 minut. Album nosi tytuł Rendez-Vous i został wydany w 1986 roku.



     Płyta składa się z 6 utworów, nazwanych po prostu kolejnymi spotkaniami. Tak samo jak w przypadku jego majstersztyku, Oxygene, mamy dość "anonimowe" utwory "luźno" i "roboczo" zatytułowane, np. First Rendez-Vous. Wyjątkiem jest ostatnia część, szósta, nosząca podtytuł Ron's Piece. Jest to dedykacja dla Rona McNaira który zginął w wypadku Challengera (razem z resztą załogi). Miał zagrać saksofonową partię będąc w kosmosie. Niestety, katastrofa ta pokrzyżowała plany Jarre'owi i na albumie tą część gra kto inny (nie w kosmosie).
    Pierwsze spotkanie rozpoczyna się od tajemniczego zauroczenia piękną Kobietą. Może chodzi o "kobietę" z okładki płyty, czyli Matkę Ziemię? Tajemnicze syntezatory ustępują miejsca delikatnym dźwiękom "fortepianosyntezatora" by po chwili akompaniować mu w swój "pomruczysty" sposób (niczym nucenie melodii przez nas, ludzi). Wciąż jednak ten utwór ma tajemniczy aczkolwiek może nieco romantyczny klimat. Rozkwita nowa miłość, serca biją szybciej, myśli kochanków są skierowane ku sobie nawzajem.
   Druga odsłona sztuki zwanej Miłością rozpoczyna się od orkiestry. Syntezatory po raz kolejny udowadniają, że potrafią brzmieć nie tylko jak syntezator. :) Miłość się pogłębia. Dochodzą nowe dźwięki. Okres pełny emocji, szczęścia i namiętności. Wbrew pozorom sporo się dzieje, nie tylko w sercach kochanków ale także w utworze. Niesamowite dźwięki pieszczą moje ucho. Drugie Rendez-Vous składa się z 4 części a to właśnie była pierwsza z nich.
   Druga-i-2/4-część zaczyna się dramatycznie. Czyżby nasz bohater próbował uprowadzić swój obiekt westchnień? A może teraz Jarre daje nam wgląd na Miłość od strony Kobiety? Dźwiękowy opis Jej uczuć? Stylistycznie mamy więcej tego samego, nawet po chwili wracamy do motywu z pierwszej części Second Rendez-Vous (a przynajmniej brzmi to znajomo). Pojawia się przejście do trzeciej części, niczym twarde lądowanie.
  Akt drugi, scena trzecia. Pojawia się pewna rutyna a może Miłość się ustabilizowała? Wciąż wszystko jest delikatne niczym Ona. Wrażliwe i piękne. Kruche i ulotne lecz nieskazitelnie piękne. Brzmi zupełnie inaczej od dwóch poprzednich scen. Po krótkiej chwili mamy przejście do sceny czwartej.
   Znowu wróciły mroczne pomruki z pierwszej sceny. Klimat także bardziej znajomy. Bardzo dynamiczna i gorąca muzyka. Chyba pojawia się chór. Nasi kochankowie mocno przeżywają każdą wspólna chwilę... minutę... sekundę. Pojawia się nawet perkusja (pod koniec). Przemoc domowa? ;) Uderzenia perkusji mają symbolizować bicie ;) ? Chyba nie. Może raczej bicie serca? :)
    Trzecie Rendez-Vous. Akt trzeci - rozłąka i tęsknota. Kochankowie zostali rozdzieleni podczas upojnej nocy. Może to bicie perkusji to bójka? Rodzina Jej jest skłócona z rodziną Jego? Niczym Montekowie (?) i Kapuleci (?) z "Romeo i Julii". On dostał karę. Serce tęskni. Pustka i przygnębienie wypełniają Jego umysł. Każda chwila bez niej boli niczym nóż wbity w pierś. Sekundy bez niej zamieniają się w minuty. Te zaś w godziny. A one - w dni...
  Akt czwarty. Miłość odżywa na nowo. Dwa serca i ciała ponownie się jednoczą. Piękno Miłości Jarre próbuje opisać pięknem muzyki (instrumentalnej). Czwarte Spotkanie jest jednym z jego najbardziej znanych utworów. Bardzo rytmiczny i żywy. Jest bardzo optymistyczny i wesoły. W końcu miłość to jedno z tych dobrych i pozytywnych uczuć. Na końcu głęboki oddech. Wszystko co dobre, szybko się kończy dlatego też Czwarta Randka trwa tylko 4 minuty.
   Akt piąty jest również podzielony na części jak akt 2. Pierwsza z nich przedstawia dzień "po". Po długiej, upojnej i gorącej nocy, tak bardzo wyczekiwanej przez Oboje nadszedł czas na dzień. Wciąż zakochani i spragnieni siebie, wspominają przed-szlabanowe randki i spotkania. Oczywiście wzajemnie patrząc sobie w oczy i trzymając się za ręce.
   Scena druga aktu piątego. Jeszcze więcej wspomnień. Dość krótki kawałek. Służy za przejście do sceny trzeciej. Brzmi jak zremiksowane fragmenty chyba Rendez-vous 4.
  Scena trzecia. Wielka niewiadoma. Jest to zremiksowana wersja któregoś kawałka z Music For Supermarkets. Po prostu coś się dzieje. Ciężko powiedzieć co gdyż ta część tego albumu to czysta abstrakcja. Jest to kolejna żywa i dynamiczna partia na tej płycie. Najgorsze jednak dopiero przed nami - Last Rendez-vous - koniec naszej opowieści ale czy koniec Miłości?
    Akt szósty - Last Rendez-Vous. Jest to utwór smutny. Jak już wspomniałem, poświęcony jest ofiarom katastrofy Challengera z 1986. Jednocześnie też wyraża ból i utratę kogoś bliskiego - Jego lub Jej. Uczucie to potęgowane jest przez smutną, żałobną partię saksofonu. A może, tak jak w "Romeo i Julii" umarli Oboje? Wraz z nimi, umarła też Miłość. Mowę pogrzebową przygotował sam Jean Michel Jarre. W środku tego utworu dochodzi do pewnego poruszenia. Całość wzbogacona została o basowe dźwięki syntezatora. Utwór wygasza się dość szybko - ostatnie tchnienia saksofonu i dwa uderzenia serca. Dwa, bo Ich było Dwoje. El-Romeo i El-Julia. Elektroniczna historia pewnej Miłości.
    Wspomniałem iż na okładce jest Matka Ziemia. Wcześniej widzieliśmy kawałek jej czaszki (Oxygene) - ostrzeżenie dla ludzkości i apel byśmy dbali o naszą Jedyną. Tym razem mamy Kobietę, Gaię.


Czas skierować swoje serce ku bardziej przyziemnym sprawom. Moim zdaniem, Rendez-Vous, to jedna z najlepszych płyt Jarre'a. Ma swój unikatowy styl i łączy przebojowość oraz rytm (np. Fourth Rendez-Vous, które doczekało się singla) z bardziej nastrojowymi partiami (First Rendez-Vous czy Last Rendez-Vous). Jest to jedna z ostatnich naprawdę porządnych płyt od Jean Michel Jarre'a. Prezentuje sobą bardzo wysoki poziom. Niestety, następna (Revolutions, 1988) jest zauważalnie słabsza w moich oczach (i uchu). Randka, bo tak brzmiałby pewnie polski tytuł tego albumu, zasługuje na 5. Jest to absolutny klasyk. Szkoda tylko faceta bo strasznie się stoczył jako muzyk.
Zdecydowanie warto sięgnąć po tą płytę, jak i inne tego artysty (sprzed 1986). Fanom wypada mieć ten album w swoich "półczano-kompaktowych" albo "półczano-winylowych" zbiorach. Mam nadzieję iż niektórym Czytelnikom, nieznającym tej muzyki, recenzja ta "wtłoczy" ją do serca. :)