Dzisiaj kupiłem sobie w jednym z warszawskich sklepów z płytami album Green Desert (Tangerine Dream, 1986). Nie pamiętam kiedy go ostatni raz słuchałem ale jak zobaczyłem napis Tangerine Dream i skojarzyłem, że tej płyty jeszcze nie mam to od razu kupiłem. 16 zł ale sprawiło mi niemałą radość. Jeszcze lepiej mi się zrobiło jak odkryłem, że to jest pierwsze wydanie (obecnie na Allegro ludzie wystawiają je za 60 zł + oczywiście wysyłka).
Historia tego albumu zaczyna się w 1973 roku. Młody Peter Baumann wyjeżdża w wakacje do Indii i Nepalu. Edgar Froese i Chris Franke zostają sami i zabawiają się fajnymi zabawkami w studio. W efekcie powstały przyszłe podwaliny pod ten album. Miała to być, w pierwotnym zamierzeniu, prezentacja możliwości i umiejętności zespołu dla świeżo powstałej ale już wielkiej Virgin Records. Kiedy Peter wrócił, muzycy porzucili pracę nad tymi taśmami i zajęli się nagrywaniem albumu Phaedra.
Do taśm z wakacyjnych sesji z 1973 roku Tangerine Dream powrócili w 1984 roku. Zostały one dokończone i zremiksowane by w 1986 ukazać się jako Green Desert. Green Desert stanowi istotny krok w ewolucji brzmienia zespołu - po raz pierwszy pojawia się sekwencer (dysponowali sekwencerem w studio w którym album ten został nagrany w 1973 roku).
Załączony powyżej obraz przedstawia okładkę posiadanego przeze mnie wydania tejże płyty. Nie widać tu zieleni. :) Stąd wziął się tytuł tego posta.
Zespół zamieścił 4 utwory o łącznym czasie trwania nieprzekraczającym 40 minut.
Cały album tu jest.
Pierwszy utwór to najdłuższa, 20 minutowa, kompozycja tytułowa. Zaczyna się mrocznie i tajemniczo. Po chwili pojawiają się tajemnicze świsty, szelesty itp. Soundtrack do słynnego, westernowego kłębka kurzu przemierzającego Dziki Zachód tyle, że w wersji mrocznej. ;) Warto się wsłuchać w tło, w te wszystkie dodatkowe dźwięki, szelesty, świsty, nibybłyski. Jest ciemna noc. Światło księżycowe opromienia Dziki Zachód. W 3:26 słychać kosmitów. Coś musi być nie tak z ich spodkiem. Jest tajemniczo. Coś się zaczyna dziać ok. 4:50. Pojawia się perkusja (Franke, ostatnie nagrania TD z Chrisem Franke na perkusji). W 5:30 wchodzi delikatnie gitara. Szeleści wiatr. Samotny UFO-kowboj przemierza pustkowia Dzikiego Zachodu. A może to Edgar na koniu jedzie? Utwór delikatnie się rozwija. Brzmi niezwykle przyjemnie. Bardzo cywilizowana muzyka - w porównaniu z poprzednimi albumami zespołu. Pojawiają się też i inne dźwięki - np. smyczki ok. 7:50. Dominuje jednak gitara. Różna roślinność szeleści. Słońce świeci i ogrzewa naszego bohatera. Jest już dzień. Czas skopać tyłki kilku Indianom (a może Indyjczykom ;) ?). Przed 10 minutą utwór się rozwija i intensyfikuje. Franke gra bardziej dynamicznie na perkusji. Edgar także uderza w inne tony swoją gitarą. Zaczynamy pędzić galopem a nie spokojnym kłusem lub inszym truchtem. Rozpędzamy się. Wciąż jest wyczuwalny pewien niepokój. Przed czym ucieka nasz heros? Kosmici strzelają ale Kowboj omija ich pociski. Ciekawe klawisze przed 12 minutą. Kosmicznie nastrojowe. Talerz Tajemnic goni Kowboja z gitarą (i syntezatorem). Pościg staje się coraz bardziej intensywny. Szybko mijamy krajobraz. Galopadę wiernie próbuje oddać Chris Franke grający na perkusji. Gitary niestety nie ma bo Kowboj musi uciekać w obawie o własne życie by kosmici nie zdobyli jego skalpu. ;) Talerz Tajemnic wciąż kontynuuje pościg. Koń staje się coraz bardziej zmęczony. Biegnie przez kamieniste podłoże. Perkusja znikła ok. 15:40. Muzyka jest groźna, tajemnicza i złowieszcza. Czyżby jednak naszego dzielnego Kowboja dopadli UFO-Indianie? 16:30 - wieje wiatr. Muzyka brzmi zupełnie inaczej od tego, co było jak i tego, co będzie (Phaedra). Ostatnie 2-3 minuty to żałobna symfonia elektroniczna na cześć oskalpowanego Kowboja. Piękna aczkolwiek smutna melodia pojawia się ok. 18:20. Wyłania się ona ze smyczków, które teraz uzupełniają ją. Utwór się wycisza na koniec ale mam poczucie jakby niedookreśloności. Nie został skończony. Zakończenie jakby urwało się w pewnym punkcie. Nie mniej, te 20 minut minęło naprawdę szybko. Nie jak 20 minut. Jak mniej niż 20 minut. :)
White Clouds. Utwór rozpoczyna perkusja i jakieś syntetyczne wycie. Tym razem Indianie i ich sygnały dymne. Perkusja przyśpiesza i wchodzi ciekawa, przyjemna melodia. Wesołe jest życie Indiania. ;) Skalpy i fajka pokoju. ;) Tytułowe Białe Chmury (a może raczej blade bo dla Indian my to blade twarze ;)) nie przysłaniają grzejącego mocno jak Franke na perkusji Słońca. Przyjemny utworek. Słychać, że wakacyjny klimacik dał się we znaki Frankemu i Froesemu. :) Pojawiają się fletopodobne brzmienia ok. 4:00. Mimo pewnego mroku w dźwięku, nie jest to mroczny utwór.
Astral Voyager. Wódz Mandarynkowy Sen przeholował z fajką pokoju. Sekwencer pełną gębą, otoczony głosami duchów przodków. Niezłe zielsko wykombinował Wódz. Ależ Wodzu, co Wódz. ;)
Pojawiają się smyczki i fletopodobne brzmienia. Kolejny przyjemny, wakacyjny utworek. Zupełnie nie w stylu TD z wczesnych lat 70, mocno zakrapianych eksperymentami dźwiękowymi. Może ten utwór powstał w 1984 na bazie sekwencji z '73 ? Nigdy się nie dowiemy prawdy. Nigdzie nie wyszły nawet fragmenty z oryginalnych taśm z 1973. Sekwencja zmienia się trochę pod koniec. W sumie to niewielka zmiana ale zauważalna.
Indian Summer. Spokojna, cicha, równina należąca do Czerwonoskórych. Słońce błyska słonecznie spomiędzy Białych Chmur. Wiatr spokojnie wieje. Lato i wakacje pełną gębą. ;) Pojawiają się syntezatorowe basy. Czyżby kowboje jechali i głośno strzelali ze swoich coltów? W ten czas piękna Pocahontas (w tej roli: jakaś hot piękność z Instytutu Pięknych Słoneczek. ;) Nie wybrałem jeszcze odpowiedniej. Czekam na zgłoszenia. ;) ) gra na syntezatorowym flecie i zerka na swoje równie piękne odbicie w jeziorze. Wakacyjna sielanka. Indyjska idylla. Może lekka prefiguracja dla Sequent 'C', gdzie wielką rolę odgrywa "flet" (tu, w Indian Summer, tworzy główną melodię utworu). Córka Wodza daje fajne solo na flecie dla dzikiej przyrody by ją uspokoić i zapewnić jej przychylność dla swojej wioski. Zakończenie - gwałtowne, "szybkie", słoneczne przebłyski i wiatr. Dużo wiatru. Wichura? Tornado? :) To już zostawiam Waszej imaginacji bowiem właśnie skończył się ten album.
Co by tu powiedzieć / napisać na koniec? Green Desert jest nietypowym albumem. Brzmi zupełnie inaczej niż inne z okresu Pink Years (1970 - 1973). Pewnie przeszedł sporą metamorfozę podczas remiksowania w 1984. Prawda jest nieznana i raczej nigdy jej nie poznamy. Co więc poznaliśmy? Spokojny album. Bardzo delikatny i łagodny, z pewną nutką tajemniczości. Pozycja raczej dla fanatyków Tangerine Dream choć dla fana Słoneczek też coś się tu znajdzie. ;) W każdym razie nie żałuję wydanych 16 zł. Mam płytę i starczyło jeszcze na rogalika z Biedronki za 1.20 więc jest cudownie. ;) Nie oceniam tego albumu bo nie potrafię. Ciężko jest to ocenić. Takie zupełnie niemandarynkowe TD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz